– W trakcie konkursu olimpijskiego w Rio powiedziałam Wojtkowi: “Kurczę, no nie bądź pierdołą, nie może być tak, że ktoś z wynikiem 76 m będzie miał tutaj medal!”. W końcu poszedł i zrobił to co miał zrobić – wspomina Malwina Wojtulewicz-Sobierajska, trenerka Wojciecha Nowickiego i Joanny Fiodorow, czyli naszych młociarzy, którzy za kilka dni powalczą o medale mistrzostw świata w Katarze.
34-latka marzy o kolejnych krążkach swoich podopiecznych, chociaż ona akurat swoje największe zwycięstwo odniosła już sześć lat temu, gdy uratowano jej życie po koszmarnym wypadku.
***
– Drażni, że mimo dużych sukcesów Wojciecha Nowickiego i tak często przedstawiana jest pani w mediach jako “ta od wypadku”? – pytam.
– Widocznie tak było mi pisane, żeby być “tą od wypadku”. Chociaż już tego nie przeżywam, było, minęło. Cieszę się, że żyję, że robię to co lubię i mogę powiedzieć – tfu, tfu odpukać! – że mam szczęśliwą rodzinę. Tak więc naprawdę mogę być “tą od wypadku”, ale z sukcesami. Niejedna osoba chciałaby mieć takie życie po takim nieszczęściu jakie mnie spotkało – mówi Malwina Wojtulewicz-Sobierajska.
W przeszłości była medalistką młodzieżowych i juniorskich mistrzostw Polski, na krajowym podwórku zdarzało się jej wygrywać nawet z Anitą Włodarczyk. W pewnym momencie przerwała jednak karierę, bo zaszła w ciążę. W 2013 r. w wieku 28 lat chciała wrócić. Uznała, że poziom rzutu młotem wśród kobiet był nie za wysoki, co dawało jej szansę na medale mistrzostw kraju. Chciała to wykorzystać.
To była sobota, 2 marca 2013 r. Ostatni rzut na treningu na Stadionie Zwierzynieckim w Białymstoku. Rozmawiała akurat z Wojciech Nowickim, omawiając jego technikę rzutu. Kiedy szli obok siebie, w kole stanął jeden z zawodników i oddał rzut. Wojtulewicz-Sobierajska popełniła błąd, że była odwrócona tyłem do rzutni, zawodnik, że nie krzyknął ostrzegawczo jak mówi niepisana zasada (lub krzyknął zbyt cicho). 7-kilogramowy młot uderzył ją w plecy.
Chwilę później na stadion dojechała karetka i rozpoczęła się walka o ratowanie życia kobiety. Spustoszenie, jakie wyrządził młot, było bowiem ogromne: przebite płuco, złamane żebra, obojczyk, roztrzaskana łopatka. Gdyby żelastwo uderzyło centralnie w kręgosłup lub w głowę, najprawdopodobniej nie byłoby już kogo ratować. Skomplikowana operacja na szczęście powiodła się, chociaż jeszcze kilka dni później młociarka leżała w szpitalu podłączona do aparatury.
– Ten młot równie dobrze mógł trafić we mnie, bo szedłem dosłownie pół metra obok niej. Całe szczęście, że młodszy kolega był raczej słabszym zawodnikiem i nie miał tyle siły. Bo gdybym to był ja, pewnie bym zabił – opowiadał mi Wojciech Nowicki.
Środowisko lekkoatletyczne wyciągnęło wtedy do niej pomocną dłoń. Zaangażowała się Fundacja Kamili Skolimowskiej, a kulomiot Tomasz Rębisz, czterokrotny medalista igrzysk paraolimpijskich, zlicytował swój brązowy krążek z Londynu. Medal wspólnie kupili wówczas Tomasz Majewski i Piotr Małachowski, dzięki czemu młociarka otrzymała środki na kolejną operację i rehabilitację. Mogła wrócić do zdrowia.
Po sześciu latach wciąż odczuwa skutki tamtego wypadku, ale jeszcze do niedawna podczas treningów i tak ciągnęło ją, żeby złapać za młot i wystrzelić go w powietrze. – Sportowy bakcyl wciąż dawał o sobie znać, ale po tym jak w ubiegłym roku przeszłam operację kręgosłupa, to już ten bakcyl zniknął. Nawet moi zawodnicy nie pozwalają mi za bardzo się szarpać, zabraniają niektórych rzeczy. Chociaż z drugiej strony bywa też, że mnie ganiają: “Ruszaj się trochę, musisz schudnąć!”. Wtedy mówię im, że to nie ich interes – śmieje się. – Już chyba nie chciałabym rzucać. Najwyraźniej nie byłam stworzona do tego, tylko do dyrygowania innymi.
“On flegmatyk, ja choleryczka”
Dziś dyryguje brązowym medalistą olimpijskim Wojciechem Nowickim i trzecią zawodniczką ostatnich mistrzostw Europy Joanną Fiodorow.
Z tym pierwszym zaczęła współpracować już w 2012 r., a więc rok przed wypadkiem. Oboje byli wtedy na zawodowym zakręcie: ona tkwiła w zawieszeniu między karierą zawodniczą a trenerską, on rozstał się właśnie w mało przyjaznych okolicznościach z dotychczasowym szkoleniowcem. Wojtulewicz-Sobierajska od początku dostrzegała, że dawny kolega z rzutni ma potencjał, ale nie potrafi go wykorzystać. Że coś go blokuje. Podczas jednych z zawodów, kiedy siedziała na trybunach ze swoim synem i jeszcze jako kibic oglądała Nowickiego, rzuciła do znajomych siedzących obok:
“Kuźwa, chłop może rzucać daleko, ale nie taką techniką”.
Wkrótce Wojtek sam przyszedł do niej prosząc o pomoc. Ryzykował dużo.
– Nie byłam doświadczoną trenerką, chociaż zawsze mówiono mi, że dużo widzę w technice, fajnie czuję młot. Tylko że później trzeba było ułożyć jakiś plan treningowy i to była już inna para kaloszy. Człowiek jednak rozmawiał, czytał, uczył się – mówi dziś.
Śmieje się, że on jest flegmatykiem, a ona cholerykiem, dlatego przez lata musieli się docierać na treningach. Nie wszystko było zawsze kolorowe, ale w końcu potrafili się dogadać. Na tyle, że dziś spotykają się nawet wspólnie ze swoimi rodzinami. – Przede wszystkim trzeba dużo rozmawiać. Nie chcę obrażać starszych trenerów, ale problem wielu z nich polega na tym, że oni po prostu nie potrafią rozmawiać z zawodnikami. Być może to jest klucz do tego, co robię, bo ja ze swoimi zawodnikami naprawdę potrafię pogadać. Nie mam też oporów, żeby zapytać, czy przypadkiem czegoś źle nie zrobiłam, czy może oni chcieliby zmienić dane ćwiczenie. Dla mnie nigdy nie była to żadna ujma. No bo jaka to ujma? – przekonuje.
Joanna Fiodorow to też jej kumpela sprzed lat. Zdarzało się, że nawet nocowały u siebie. Młociarka, która podobnie jak oni pochodzi z Podlasia, ma jednak inny charakter niż Nowicki.
– Aśka jest bardziej ekspresyjna, ale z drugiej strony jest też bardzo ciepła. Taki nerwus, ale zarazem kochany, bo w sekundę się podpala, ale sekundę później już gaśnie. Znamy się bardzo długo, nawet dłużej niż z Wojtkiem, przez co czasami być może na dużo rzeczy jej pozwalam. Po prostu znam jej charakter – przyznaje Malwina Wojtulewicz-Sobierajska, chociaż zapewnia, że potrafi dokręcić śrubę swoim podopiecznym: – Dziś byłam na kolacji ze swoimi zawodnikami i może nie jest tak, że zaglądałam co mają na talerzu, bo Wojtek i Aśka to już profesjonaliści, ale kiedy na treningu trzeba krzyknąć, to krzyknę. Tylko musi naprawdę się we mnie zagotować. Jeśli ktoś nadepnie mi na odcisk, to kontroluję się tylko do pewnego momentu.
Wrzeszczała do telefonu, ale jeszcze nie wierzyła
Pierwszą poważną imprezą dość eksperymentalnego duetu Wojtulewicz-Nowicki były mistrzostwa świata w Pekinie. Można ryzykować stwierdzenie, że od tamtego startu w dużej mierze zależało sportowe życie Wojtka, bo postawił wtedy sprawę jasno: albo robi karierę w sporcie, albo szuka normalnej roboty, bo przecież za coś trzeba żyć. – Z moją żoną przedyskutowaliśmy to i doszliśmy do wniosku, że dajemy sobie czas maksymalnie do igrzysk w Rio – mówił białostoczanin w 2015 r. w rozmowie z “Gazetą Wyborczą”.
Misja w Chinach zakończyła się na szczęście sukcesem, Nowicki zdobył nieoczekiwanie brązowy medal przegrywając jedynie z Pawłem Fajdkiem i Dilszodem Nazarowem. Jego wynik – 78,55 m – był dokładnie taki sam, jak drugiego reprezentanta Tadżykistanu, ale rywal miał jednak lepszą drugą odległość, dlatego ostatecznie był wyżej od Polaka. To był pierwszy tak ważny medal Nowickiego, bo wcześniej miał na swoim koncie tylko medale mistrzostw kraju. I to nawet nie złote, tylko srebrne i brązowe.
Co ciekawe, popisy swojego zawodnika w Pekinie Wojtulewicz-Sobierajska oglądała w telewizji, ponieważ nie znalazła się jeszcze w składzie reprezentacji na mistrzostwa. Jakby tego było mało, transmisja z Chin była nieco opóźniona. Kiedy z roztrzęsionymi rękami odebrała telefon i usłyszała, że jej zawodnik zdobył właśnie brąz, wpadła w dziwny stan. Emocje były takie, że “już darła się do telefonu”, ale jednocześnie do końca w to nie wierzyła, bo w telewizji przez opóźnienie nie pokazano jeszcze ostatniej serii. Niby wiedziała, że Nowicki wywalczył już brąz, ale musiała to jeszcze zobaczyć na własne oczy.
Jak przyznaje, medal z Pekinu ceni sobie nawet wyżej niż ten olimpijski z Rio de Janeiro, ponieważ to właśnie tamten krążek otworzył przed nimi furtkę do tego, aby móc trenować już w pełni profesjonalnie. Ona z kolei za doprowadzenie Nowickiego do medalu mistrzostw świata została też Trenerką Roku 2015 w plebiscycie organizowanym pod egidą Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Konkurs olimpijski w Brazylii oglądała już jednak z trybun stadionu w Rio. To były trochę dziwne zawody. Wielki faworyt do złota Paweł Fajdek sensacyjnie przepadł w eliminacjach, w finale żaden zawodnik nie dorzucił do 79 metra, a sędziowie w dziwnych okolicznościach pokazywali Nowickiemu spalone próby, przez co zrobiło się strasznie nerwowo. W pewnym momencie jedyny Polak w konkursie powiedział trenerce, że patrząc na przebieg konkursu i poziom, brak medalu to będzie wstyd jak cholera.
– Pamiętam, że odpowiedziałam Wojtkowi coś w stylu: “Kurczę, no nie bądź pierdołą, nie może być tak, że ktoś z wynikiem 76 m będzie miał tutaj medal!”. Poszedł i zrobił to co miał zrobić (77,73 – red.). Dopiero w szóstej kolejce, najwyraźniej lubi trzymać mnie w napięciu do samego końca. Tam były niesamowite emocje. Do końca życia będę je pamiętać także z tego względu, co nam zrobili sędziowie, bo to momentami przekraczało ludzkie pojęcie – opowiada dziś 34-latka.
Pod jej okiem Nowicki zdobył później brąz na mistrzostwach świata w Londynie, mistrzostwo Europy w Berlinie, był też pierwszy w IAAF Hammer Throw Challenge. To z nią w końcu przerzucił granicę 80 metrów, a w ubiegłym roku ustanowił na Węgrzech rekord życiowy na poziomie 81,85. W końcu zaczął też coraz częściej dopadać tego, do którego ciągle był porównywany, czyli Pawła Fajdka. Wygrał z nim m.in. na ubiegłorocznych ME, na mistrzostwach Polski w 2017 i 2018 r. oraz na niektórych mityngach.
– Wojtek przez te lata dojrzał. Od kiedy osiemdziesiątki zaczęły latać coraz częściej, zaczął wierzyć, że może być pierwszy, gdzie wcześniej podchodził do tego inaczej. On jest już dziś psychicznie przygotowany, żeby naprawdę walczyć o najwyższe trofea – mówi trenerka.
Do Doha po… rekord życiowy
Apetyty przed zbliżającymi się mistrzostwami świata w Katarze (ruszają 27 września) są więc spore. Po kapitalnym poprzednim sezonie zwieńczonym mistrzostwem Starego Kontynentu, w tym Nowicki też jest w formie. Najlepszym tego dowodem jest chociażby lipcowym rzut z Poznania na 81,74, w którym otarł się o rekord życiowy. Mało tego, aktualnie jest to najlepszy tegoroczny wynik na świecie.
Wojtulewicz-Sobierajska ma świadomość, jak mocny jest jej zawodnik, ale nie chce mówić, że lecą do Doha po medal. Już jakiś czas temu oboje ustalili, że celem jest po prostu rzucenie rekordu życiowego. Chociaż każdy doskonale zdaje sobie sprawę, jaki najprawdopodobniej da to wynik…
34-latka liczy też na dobry występ Joanny Fiodorow, którą mocno nakręcił brązowy medal ubiegłorocznych mistrzostw Europy w Berlinie. Zawodniczka z Augustowa legitymuje się wprawdzie obecnie jedenastym wynikiem na świecie (74,71), ale jej trenerka przekonuje, że za bardzo się tym nie sugeruje.
– Na tej imprezie zimna głowa i dyspozycja dnia mogą być kluczowe. A Aśka jest fighterką, może powalczyć. Cały czas uważam, że ją też stać na medal mistrzostw świata. Po cichu liczymy, że to będzie właśnie ten dzień, w którym wszystko ładnie się poskłada i Aśka rzuci to, co powinna rzucać już dawno temu – mówi Wojtulewicz-Sobierajska ciesząc się, że dwójka jej podopiecznych poleci do Kataru zdrowa: – Chociaż są to już starsi zawodnicy i zawsze coś się u nich dzieje. Kontuzje były także w tym roku i to dość konkretne, ale nie lubimy się skarżyć, dlatego nie mówiliśmy o tym za wiele.
Młoda trenerka nie ukrywa, że ogromnie przeżywa każde zawody i teraz też tak będzie. – Taka to praca: trener musi potwierdzać się w niej tak samo jak zawodnik. Jeśli nie ma wyników, wiadomo co się często z tym wiąże. Stresik jest więc zawsze, nawet jeśli prowadzi się faworyta do medalu. Moi zawodnicy zresztą wiedzą, jak bardzo stresuję się ich startami. Czasami jest nawet tak, że kiedy mają mniej ważne zawody, staram się z nich… wymigać, żeby pobyć trochę z rodziną. Potrzebuję tego, bo pamiętajmy, że cały czas jesteśmy razem na treningach, na obozach – przyznaje Malwina.
O wykręcaniu się od mistrzostw świata w Katarze nie ma jednak mowy. Najwyżej znów będzie trzeba zrobić to co na wcześniejszych dużych imprezach: łyknąć tabletki ziołowe na uspokojenie.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Sponsorem polskiej lekkiej atletyki jest PKN ORLEN.
Fot. newspix.pl