Do wielkiego sportu trafiła z przypadku. Nigdy nie myślała, że będzie taki uprawiać. Gdy już jednak się w nim znalazła – szybko pojechała na igrzyska. Pierwsze przegrała… przez włosy. Na drugich zdobyła złoto w nie swoich butach. Trzecie skończyła ze srebrnym medalem, bo pomogła rywalce. W kraju raz była fetowana, a innym razem władze robiły wszystko, by utrudnić jej życie. Bo charakter miała trudny, zwłaszcza jak na tamte czasy. Taka jednak była i taka została zapamiętana. Elżbieta Krzesińska, najlepsza skoczkini w dal w historii Polski.
Dla piątki na świadectwie
Urodziła się w podwarszawskich (dziś to już część stolicy) Młocinach. W 1933 albo 1934 roku, wersje są różne. W wielu opracowaniach znaleźć można tę drugą, jednak ona sama mówiła, że był to 1933. Taką datę ma też na nagrobku. Zmarła z kolei w 2015 roku. Zanim to nastąpiło, przeżyła ponad 80 lat. Kilkanaście pierwszych we wspomnianych Młocinach. Z tych wczesnych lat pamiętała głównie, że lubiła grać w hokeja na lodzie z kolegami, gdzieś na zamarzniętych stawach. Zresztą nawet po latach mówiła, że gdyby wybierała sobie sport, to na pewno miałby coś wspólnego z łyżwami. Bo jeździła znakomicie.
Potem przyszła wojna. Przyniosła inne, dużo gorsze wspomnienia. W pamięć zapadło młodej Eli szczególnie warszawskie getto, widziane od zewnątrz. – Jak jechałam, widziałam mur wysoki taki, a na tym murze u góry były butelki potłuczone i sztorcem wmontowane, zalane cementem, żeby nikt się przez ten mur nie przedostawał. Widziałam te maleńkie okienka, na wielkość cegły budowlanej i te twarze, te oczy, które daleka z tramwaju mogłam tam widzieć. I to cierpienie – wspominała w materiale TVP.
Jej rodzina swoje też wycierpiała. Spłonął ich dom, przenieśli się na północ – do Elbląga. Tam poszła do szkoły, tam zdawała maturę. Z nauką nie miała wielkich problemów, z wychowaniem fizycznym już tak. Unikała tych lekcji, często dostawała od matki zwolnienie. Powód? Wstydziła się przebierać w strój. Nauczyciel w końcu miał jednak dość. Powiedział jej, że piątkę może dostać tylko w jeden sposób – skacząc w dal za zaznaczony przez niego punkt na piasku.
– No i skoczyłam. Wyszło ponad 4.80. Zbliżały się zawody międzygimnazjalne, nauczyciel wystawił mnie do nich. Ale ja nie miałam kolców, ani szkoła ich nie miała. Był żużel, no to skakałem na bosaka. Wzwyż skoczyłam 1.35, moja szkoła wygrała. Bieg na setkę też wygrałam. Przyszedł skok w dal – skoczyłam 5.32 m. Wszyscy od razu chwycili się za głowy – wspominała.
Do lekkiej atletyki wciągano ją na różne sposoby. Raz – w 1948 roku – przymuszono ją ponoć do startu w biegu masowym w Elblągu. Ona stwierdziła, że nie chce tego robić, ale skoro już musi, to niech męka skończy się jak najszybciej. Wyrwała więc do przodu. Dopiero na kilkadziesiąt metrów przed metą obróciła się i zobaczyła, że rywalki są daleko. Stwierdziła, że… na nie poczeka. Bo biegła tam Ola Tomaszewska, jej przyjaciółka. Na metę wbiegły razem.
Krążyła też anegdota, że Witold Truszkowski, nauczyciel WF-u w liceum, zaproponował jej zakład o czekoladę przed konkursem ćwiczeń gibkościowych. A w tamtych czasach czekolada była trudno dostępna. Duńska – bo tak Elżbieta miała wtedy jeszcze na nazwisko – zgodziła się i wygrała. Konkurs oraz czekoladę. Wkrótce rozpoczęła systematyczne treningi lekkoatletyczne.
Szybko zaczęła błyszczeć, choć długo skakała boso. Mówiła, że nie mogła przyzwyczaić się do kolców, bała się, że gdy wbiją się w deskę, to się od niej nie oderwie. Wielkie problemy miała też zawsze z odpowiednim ustawieniem rozbiegu. Trener Marian Hofman, który zajął się jej sportowym rozwojem w ramach narodowej kadry, w pewnym momencie miał już tego dość.
– Gdybyś położyła na belkę coś cennego, pewnie potrafiłabyś się skupić – powiedział.
Położono więc tam nylonową bluzkę, wówczas szczyt mody wśród nastolatek. Za pierwszym skokiem Ela ją podeptała. Nie powiedziała słowa, poszła jeszcze raz na początek rozbiegu. Druga próba okazała się już wymierzona idealnie. Pojawił się mały, ale jakże ważny sukces.
Wkrótce miały przyjść te znacznie większe.
Nie było łatwo
W trakcie swej kariery często popadała w konflikty z władzami, właściwie od samego jej początku. Bo miała swoje zdanie i trzymała się go. Wielu to nie pasowało. Już w 1951 roku, gdy była jeszcze w kadrze juniorskiej, miała na pieńku z trenerem. Nie chciała stosować się do wszystkich jego poleceń, wolała słuchać własnego ciała. Nie odpowiadał jej narzucony rygor, sport traktowała zawsze przede wszystkim jako zabawę. No i wyszło tak, jak opisywał to po latach i rozmowach z Elżbietą, Maciej Biega:
“Zdarzył się konflikt z trenerem, potem odmowa wypowiedzenia kilku słów przeprosin. Nazwano ją bumelantką. To słowo dopiero wdzierało się do współczesnej polszczyzny, ale miało moc klątwy i bezwzględną siłę rażenia. Pryncypialny kolektyw potrafił tę siłę wykorzystać sprawnie. Kandydatka na mistrzynię była wtedy przede wszystkim kandydatką do wysłania na banicję. Jakoś sprawę załagodzono. […] Na Festiwalu Młodzieży w Berlinie w 1951 roku było znowu starcie z kierownictwem. Wcześniejszy karny powrót do domu”.
Innym razem – w Moskwie w trakcie trójmeczu Polska – ZSRR – Rumunia – wymknęła się na miasto wraz z Jadwigą Koniakówną. Działacze byli wściekli, Ela została wykluczona z udziału w zawodach. Mimo tego i w późniejszych latach często wychodziła tam, gdzie teoretycznie nie mogła, choćby po to, by porozmawiać z polskimi emigrantami. A ci mówili jej, jak naprawdę wygląda historia Polski. Władze, wiadomo, nie mogły tego akceptować.
Nie można też jednak było zignorować talentu młodej lekkoatletki. To on sprawiał, że ostatecznie takie sprawy w jakiś sposób łagodzono. Jan Mulak, który potem przeszedł do historii jako twórca Wunderteamu – najlepszej w historii reprezentacji Polski w lekkiej atletyce – powtarzał, że to właśnie Elżbieta, a nie Irena Szewińska, była najbardziej utalentowaną lekkoatletką z jaką pracował. Pewnie osiągnęłaby znacznie więcej, gdyby nie kontuzje, jej charakter i zachowania działaczy.
Ci ostatni wiele rzeczy mieli jej za złe. Ot, choćby sytuację z 1953 roku, gdy wybrała na trenera Andrzeja Krzesińskiego, swojego przyszłego męża. Argumentowała to faktem, że ten – choć nigdy wcześniej trenerką się nie parał – ma jej zaufanie. I postawiła na swoim, a rozczarowanych i zdenerwowanych było przez to wiele osób, chciano jej bowiem przydzielić trenera odgórnie. Mówiono, że jest aspołeczna, niedojrzała, rozpieszczona i ma niewłaściwe zachcianki. Gdy więc na mistrzostwach Europy rok później zajęła trzecie miejsce, to – mimo rekordu Polski – przyjęto to chłodno, a wręcz… ukarano ją za słaby występ!
Z przyszłym mężem dobrze jednak wiedzieli, co robią. Ustalili, że będą mieli lata lepsze i gorsze. Gorsze miały być nieparzyste, lepsze – parzyste, z naciskiem na olimpijskie występy. I to przynosiło skutek. Opiniami innych się nie przejmowali. Choć bywało, że te były bardzo ważne dla ich sytuacji. Gdy w 1955 roku Krzesińska zmagała się z anemią, a do tego doznała urazu mięśnia dwugłowego i poprosiła o pomoc działaczy, nie tylko tę prośbę odrzucono, ale też natychmiast odebrano jej stypendium.
Na igrzyska do Melbourne nie puszczono za to jej męża. Przez chwilę Ela nosiła się nawet z myślą, by wyjazd zbojkotować, ale ostatecznie do Australii ruszyła, a jej szkoleniowcem został tam na moment Tadeusz Starzyński, zresztą znakomity trener trójskoczków, stojący później za sukcesami Józefa Szmidta. Jeszcze przed wyjazdem do Australii Eli zresztą rzucono do tego inne kłody pod nogi, ale o tym później.
W 1958 roku zaszła w ciążę. Nie pojechała przez to na mistrzostwa Europy. To była jej druga ciąża, pierwsza zakończyła się poronieniem, a Krzesińską w anonimowych listach, które otrzymywała, oskarżano, że „postawiła karierę nad dziecko”, co niesamowicie ją bolało. Gdy o odmowie startu w czempionacie kontynentu dowiedzieli się działacze… odebrali jej tak zwane kadrowe, czyli pieniądze, za które się utrzymywała.
Nie dziwi, że sama nie gryzła się w język i często między wierszami władze krytykowała. Sama zresztą mówiła, że była uparta, ambitna i doskonale wiedziała czego chce. I może nie byłoby to problemem, gdyby nie jeszcze jedna cecha, o której wspominała – ostry język. Ten przysparzał jej kłopotów, ale radziła sobie z nimi. Jej kariera pełna była momentów, gdy coś ją zatrzymywało. Ale nigdy się nie poddawała. Ostatecznie została więc legendą polskiej lekkiej atletyki.
A zaczęło się w Helsinkach.
Złoty warkocz i złoty medal
Istniało ryzyko, że na igrzyska w 1952 roku nie pojedzie. Sportowym władzom nie podobało się jej zachowanie, ale ostatecznie uznali, że nie puścić tak utalentowanej zawodniczki byłoby grzechem. – Pamiętam, że chciałam pojechać na te igrzyska tylko po to, by zobaczyć czarnoskórych zawodników – mówiła po latach. Wyjazd do Finlandii dla niej, jak i dla wielu innych, był otwarciem na zupełnie inny świat, niż szara, komunistyczna Polska z czasów przed destalinizacją.
Inna sprawa, że tego wyjazdu równocześnie się bała. Stadion, pełen ludzi, nieco ją przerażał. Jeszcze przed jednymi z kontrolnych zawodów, zorganizowanych wiosną, nagle się zgubiła. Rozpoczęto poszukiwania i w końcu Elżbietę odnaleziono – w kącie szafy z ubraniami. Wystraszyła się szansy, wystraszyła ludzi. W Helsinkach jednak, nawet jeśli strach czuła, to nie dawała tego po sobie poznać. Cieszył ją ten wyjazd, traktowała go jako nowe doświadczenie.
Omal nie przerodziło się ono zresztą w medal dla Polski. Ela weszła do finałowej dwunastki, a potem oddała skok, który wyprowadziłby ją na podium, gdyby mierzono go do śladu lądowania jej ciała. Tak to zresztą początkowo zrobiono. Wtedy zerwali się jednak Węgrzy, którzy wskazali na inny ślad – warkocza. Długie, złote włosy Eli, zostawiły za sobą kilkudziesięciocentymetrowy ślad. Sędziowie długo naradzali się, co w tej sytuacji zrobić, ale ostatecznie uznali, że włosy też są częścią ciała. I skok zmierzyli jeszcze raz, notując krótszy wynik. Zamiast stanąć na podium, Krzesińska skończyła konkurs dwunasta.

Elżbieta Krzesińska na igrzyskach w Melbourne. Fot. Newspix
W Polsce warkocz stał się po tym sprawą wręcz narodową. Jedni krzyczeli: „Duńska, obetnij warkocz, bo nie chcemy tracić centymetrów”. Drudzy uznawali, że warkocz to własność narodu i głupotą byłoby tak piękne włosy ściąć dla sportu. Gdzieś w cieniu tych haseł przeszedł jeden niezaprzeczalny fakt – że ta nastolatka za cztery lata może stać się gwiazdą. To zresztą wróżyła jej złota medalistka z Helsinek, Nowozelandka Yvette Williams, która samej Eli powiedziała, że za niedługo to ona zapanuje na skoczniach. Polkę pocieszał też Wojciech Zabłocki, szermierz, który napisał dla niej fraszkę. To zresztą nie ostatni wiersz, jaki Ela otrzymała.
Kolejny przyszedł po Melbourne. Tam jechała już jako wielka faworytka, choć mało brakowało, by w ogóle w Australii jej zabrakło. I to nie tylko przez to, że pojechać nie mógł jej mąż, o czym już wspomnieliśmy. Polski Związek Lekkiej Atletyki narzucił jej przed igrzyskami niemal nieosiągalne minimum olimpijskie – 6,25 m. Rekord świata był wówczas lepszy o ledwie sześć centymetrów! Krzesińska nic sobie jednak z tego nie zrobiła. W Budapeszcie wyskakała 6,35 m – był to nowy rekord świata i jej bilet na igrzyska. Tylko jej, bez męża, choć prasa apelowała, by i on pojechał. Na nic się to jednak zdało.
Andrzej Krzesiński relację z konkursu żony śledził więc w Polsce, siedząc przy radiu. Wiedział, ile Elżbieta poświęciła. Jak dochodziła do formy, z dala od systemu szkolenia narzucanego przez związek. Jak obciążała obcasy butów śrutem, by pracować nad mięśniami i ich sprężystością. Jak biegała po leśnych ścieżkach. Jak w pełnym słońcu po kilkadziesiąt razy z rzędu skakała na piasek nadwiślańskich skarp. Wiedział to wszystko. I wierzył, że takie przygotowania dadzą efekt.
Wierzyła też Ela. By nie pozostawić niczego przypadkowi, obcięła włosy, zostawiając jedynie część tego warkocza, jaki miała w Helsinkach. Już w Australii dostała prezent od złotej medalistki z Helsinek – Williams przysłała jej życzenia, fotografie rodzinne i własnoręcznie wyszytą chustkę. To był dowód uznania, ale Krzesińska jeszcze nie miała medalu. Jeszcze nie oddała konkursowych skoków. Wszyscy jednak mieli ją za faworytkę. Była przecież rekordzistką świata.
Tyle że – choć starała się mu zapobiec – niechciany przypadek i tak się przytrafił. Po jednym z treningów zostawiła na stadionie swoje buty, idealnie dopasowane do jej stóp. Wróciła po jakimś czasie, by je zabrać, ale już ich tam nie było. Dopiero po czasie okazało się, że „przygarnęła” je jedna z innych lekkoatletek. Krzesińska nie miała więc odpowiedniego obuwia. Na ostatnią chwilę załatwiono jej o dwa numery za duże, męskie buty. W nich miała skakać.
Nie dziwi więc, że po latach określała konkurs olimpijski jako „pasmo niepowodzeń”. Tak, ten konkurs, w którym zdobyła złoto, wyrównując swój własny rekord świata. Pisaliśmy już, że była ambitna. Skąd jednak aż tak surowa opinia? Miała wielkie problemy z opanowaniem rytmu kroków, nie potrafiła trafić w próg. W pewnym momencie zagrożono jej też dyskwalifikacją, bo wobec kłopotów próbowała porozumieć się z trenerem, a nie można było tego robić.
Nawet dwa skoki oddane w okolice rekordu były, jej zdaniem, kiepskie. W jednym odbiła się kilka centymetrów przed belką, w drugim zaczęła hamować na rozbiegu, ale postanowiła skoczyć i tak. Dwie inne próby lądowała za to jakieś 30-40 centymetrów… dalej od rekordu świata. Obie jednak – choć najpierw zaliczone – ostatecznie uznano za minimalnie przekroczone. A szkoda, bo byłby to skok do zupełnie innej epoki w tej konkurencji.
SPONSOREM STRATEGICZNYM PKOL JEST PKN ORLEN
Co najważniejsze jednak – mimo nieuznanych prób miała złoto. Jedyne jakie z tamtych igrzysk przywiozła polska ekipa. Polacy mieli wówczas wielkiego pecha. Zdzisława Krzyszkowiaka dzień przed startem pogryzł pies. Janusz Sidło w ostatniej chwili stracił złoty medal po tym, jak pożyczył swój oszczep słabo radzącemu sobie Egilowi Danielsenowi, a ten przerzucił nim Polaka i został mistrzem olimpijskim. Znakomici bokserzy niespodziewanie ponieśli za to porażki. Została tylko „Złota Ela”. To wtedy podobno nazwano ją tak po raz pierwszy, a zrobił to Bohdan Tomaszewski w radiowej audycji. Tej, której zapewne słuchał Andrzej Krzesiński.
– Przeżycie moje było olbrzymie. […] Jak już wygrałam, poszłam na podium, sam przewodniczący MKOl wręczał mi medal, a ja byłam dumna, że z jednej strony stała jedna potęga – Ameryka – z drugiej strony Rosja [druga w konkursie skoku w dal była Willye White z USA, a trzecia Nadieżda Chnykina-Dwaliszwili ze Związku Radzieckiego – przyp. red.], a ja pośrodku i moja flaga szła na najwyższym maszcie. To był chyba moment najbardziej wzruszający. […] To było spełnienie marzeń. W jednym skoku wywalczyłam złoty medal olimpijski, a także wyrównałam rekord świata i pobiłam rekord olimpijski. Czy można osiągnąć jeszcze coś więcej? – pytała dziennikarzy.
Ale pytała później. Bo po dekoracji szybko uciekła do autobusu. Chciała przez chwilę pobyć sama, uspokoić się, przetrawić to, co właśnie się stało. Gdy trafiła do hotelu, w pokoju już czekało na nią mnóstwo kwiatów, co skojarzyło jej się… z trumną. Raz jeszcze uciekła. Poszła na seans filmowy w polowym kinie, ustawionym w wiosce olimpijskiej. Nie wiedziała nawet jaki film ogląda, po prostu potrzebowała chwili dla siebie. Dopiero po tym była gotowa przyjmować kolejne gratulacje, a nawet wiersze, jak ten autorstwa Tadeusza Kubiaka, zatytułowany „Pocztówka z Melbourne”.
Jest sarną – ona to ze złotym brzaskiem
bierze tak lekko strumienie, potoki,
jest smukłonogą gazelą, co skokiem
długim wystrzela nad pustynnym piaskiem.Lotna, od ziemi odrywa już stopy,
ptak przez kamery zachłannie ścigany.
Można tak skoczyć poprzez oceany
prosto w objęcia Europy.I jeszcze dalej – po wieniec laurowy,
po własne imię w stu językach globu…Ale na ziemi jest znów tylko sobą,
dziewczyną, która – jak z sielanki – warkocze,
przed lustrem stojąc, zaplata u głowy.
Gratulacji najwięcej było, gdy wróciła do Polski. Na gdańskim dworcu kolejowym jako pierwszy witał ją mąż, a za nim całe tłumy kibiców, śpiewających „sto lat!” i wynoszących Krzesińską na rękach z wagonu. Swoją drogą z Melbourne wróciła też bogatsza o… dziesięć kilogramów czekolady. Jeszcze po Helsinkach założyła się ponoć z jednym z kolegów z kadry, że w Australii zdobędzie złoto. Udało jej się.
Nie miała za to szans na drugi medal – była też zgłoszona do biegu na 80 metrów przez płotki, bo i w tej konkurencji radziła sobie świetnie, ale start pokrywał się ze skokiem w dal. Musiała odpuścić. Choć chyba nie żałowała.
Zwycięstwo wręczone rywalce
Złoto jej nie zmieniło. Już tuż po powrocie do Polski zażartowała, że skoro nie puszczono jej męża do Melbourne, to ona „wybierze wolność” (w domyśle: wyjazd z Polski). Do skandalu zabrakło niewiele, ale PKOl jakoś zdołał tę sytuację załagodzić. Nie zapomniano jednak Eli tej i innych sytuacji. Gdy dwa lata później zaszła w ciążę i zrezygnowała ze startu w mistrzostwach Europy, skończyło się to wspomnianym odebraniem kadrowego.
Urodziła wtedy córeczkę. Chodziła z nią potem na treningi. Równocześnie zajmowała się dzieckiem, trenowała i kontynuowała studia medyczne, które zaczęła w 1953 roku. Nie bez powodu mówiono o niej, że to „blond-fighter”. Zawsze walczyła. Do samego końca. Choć akurat przy okazji igrzysk w Rzymie bliska była rezygnacji. Na dwa miesiące przed wyjazdem doznała urazu – stłukła piętę, miała problem z odpryskiem kości, zdecydowała się na nowatorską metodę leczenia w Warszawie. Przez dwa tygodnie chodziła o kulach. Dopiero potem powoli mogła wrócić do treningów.
Była przekonana, że do Włoch nie ma po co jechać. Złoto – o którym marzyła – wydawało się nierealne. Że warto przekonał ją mąż, który tym razem miał jej towarzyszyć jako trener, ale i samemu startować – w skoku o tyczce. On jednak faworytem nie był (skończył zresztą na 12. miejscu), Ela zdecydowanie tak. Przed igrzyskami miała drugi wynik na świecie, ledwie o centymetr gorszy od Niemki Hildrun Claus, która odebrała jej rekord świata, skacząc 6,40 m.
Krzesińska w Rzymie, mimo wszystkich problemów, skakała znakomicie. Długo prowadziła w konkursie z wynikiem 6,27 m. Wtedy podeszła do niej jedna z rywalek, Rosjanka Wiera Krepkina, niezwykle szybka na rozbiegu, ale mająca problemy z wymierzeniem dystansu. Poprosiła o radę. – Mówię: dobrze, Wiera. Przenieś swój rozbieg na bieżnię, a ja ci powiem, co ty masz zrobić. Ona rzeczywiście przeniosła, ja powiedziałam jej, co ma zrobić, przesunęła ten rozbieg – wspominała Krzesińska. Jej rada okazała się złota. Dosłownie.
Rosjanka w kolejnym skoku wylądowała o dziesięć centymetrów dalej od Polki. Ta próbowała jej się jeszcze zrewanżować, ale się nie udało. Potem w polskiej ekipie żartowano, że Elżbieta po prostu zadbała o swoje kolana – wcześniej bowiem mówiła, że jeśli mimo problemów zdobędzie złoto, to drogę ze stadionu do wioski olimpijskiej pokona właśnie na kolanach. Jej samej humor też się trzymał. Była zadowolona. Owszem, przegrała złoto, ale po kontuzji to srebro i tak było dla niej wielkim sukcesem. Nie podobało jej się tylko jedno – że potem wykorzystano jej zachowanie w propagandzie przyjaźni polsko-radzieckiej. Ona bowiem chętnie pomagała każdej rywalce – nieważne, skąd ta by była.
Ale cóż – takie to były czasy.
Emerytura i emigracja
Myślała jeszcze o igrzyskach w Tokio. Tam faktycznie chciała wystartować, ale raczej nie w skoku w dal – mówiło się o wieloboju albo skoku wzwyż. Nie wyszło z kilku powodów. Po pierwsze, coraz bardziej zawodziło ją zdrowie. Kolejne urazy przychodziły coraz częściej, a do tego wykryto u niej chorobę serca. Ambicji, owszem, jej nie brakowało. Ale w połączeniu z zachowaniem działaczy, którzy postanowili z niej zrezygnować, uznała, że nie będzie walczyć z wiatrakami. Startowała do 1964 roku (choć ostatnie lata już bardziej rekreacyjnie), jeszcze w 1962 roku zostając wicemistrzynią Europy. Gdy zakończyła karierę, miała już dyplom ukończenia studiów, została stomatolożką.
Równocześnie była jednak trenerką, ukończyła odpowiednie kursy i z lekką atletyką się nie rozstała. Jej mąż też zresztą kontynuował tę ścieżkę kariery – w 1976 i 1980 to on prowadził kadrę naszych tyczkarzy, którzy odnosili wielkie sukcesy na igrzyskach. Mimo tego Krzesińscy regularnie otrzymywali kolejne ciosy od włodarzy polskiego sportu. W 1965 roku wyrzucono Elę ze Skry Warszawa, gdzie była trenerką. Sama nigdy nie dowiedziała się dlaczego, miała jedynie swoje podejrzenia. Innym razem dyplom, który jej się należał, posłano… przez woźnego. Nie zapraszano też znakomitej lekkoatletki na wiele uroczystości.
Czarę goryczy przelały dwa wydarzenia. – Pewnego dnia do hali, w której opowiadałam młodzieży, jakie elementy będziemy trenować, wszedł szef wyszkolenia sekcji lekkiej atletyki Stefan Paszczyk. “Od dzisiejszego dnia zostaje koleżanka zwolniona z funkcji trenera” – miał zawyrokować. Poczułam, jakby kto uderzył mnie w twarz – wspominała sama Krzesińska. Podobnie odsunięto od pracy jej męża. Po sukcesie z igrzysk w Moskwie po prostu odebrano mu prowadzenie kadry tyczkarzy.

Elżbieta Krzesińska z mężem Andrzejem. Fot. Newspix
Oboje zdecydowali się na wyjazd. Tym łatwiejsze było to postanowienie, że dostali oferty pracy – najpierw z Anglii, potem ze Stanów. Osiedli w oregońskim Eugene, tam przez dwie dekady pracowali w szkole i na uniwersytecie. W 1984, na igrzyskach w Los Angeles, prowadzeni przez nich sportowcy zdobywali medale dla kadry USA. Pięć lat później, w 1989 roku, 55-letnia Elżbieta Krzesińska wygrała mistrzostwa świata weteranów w skoku w dal.
Jeszcze na emigracji wydała swoją biografię. Po polsku, często wracała zresztą do kraju. Na stałe w 2000 roku. Z mężem osiedli wtedy w Warszawie. Tam już zostali. – Do dziś żona imponuje mi żywotnością. Gdy idzie ze mną na trening skoku o tyczce, bo jeszcze bawię się w to społeczne w AZS AWF Warszawa, muszę ją przywiązywać, by nie szalała. Rwie się do prowadzenia zajęć, a przecież ma problem z kręgosłupem od lat. Dyskopatia postępuje. Ale entuzjazmu jej nie brakuje – mówił o niej w rozmowie z PAP Andrzej Krzesiński przy okazji jej osiemdziesiątych urodzin.
Nieco ponad rok później zmarła. Ale nie została zapomniana. Jej złoto z Melbourne wciąż świeci jasno, a niektórzy nadal wspominają blond warkocz. Przede wszystkim jednak pamiętają, że Elżbieta Krzesińska była fenomenalną lekkoatletką.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła: PKOl, Dzieje.pl, Życiorysy.pl, “Przegląd Sportowy”, PAP, Poczet polskich olimpijczyków, “Zamiatanie warkoczem” – autobiografia Elżbiety Krzesińskiej, TVP Sport, Magazyn Wileński, Polskie Radio, Elblążanie na Olimpiadach, Rzeczpospolita, PZLA.