Jego idolem był Emil Zatopek, jeden z największych lekkoatletów w historii. Ten sam Zatopek kiedyś powiedział o nim, że Zdzisław Krzyszkowiak jest najlepszy na świecie. Bo polski biegacz faktycznie miał okres, gdy nikt nie mógł się z nim równać na długich dystansach. A to wszystko mimo ogromu kontuzji, dziecięcych chorób i tego, że rodzice zabraniali mu… startować w zawodach. Z człowieka, któremu nauczyciel WF-u powiedział, że w sporcie nie ma czego szukać, wyrósł mistrz olimpijski i rekordzista świata. Jak do tego doszło?
Droga prowadziła do Rzymu
To była sobota, 3 września. Godzina 18:00. Upalny dzień sprawił, że żar lał się z nieba, trudno było oddychać. A tymczasem dziewięciu biegaczy ustawiało się na bieżni, całkowicie suchej, by wystartować w biegu na 3000 metrów z przeszkodami. Wśród nich Zdzisław Krzyszkowiak. To były jego drugie igrzyska, ale być może ostatnia szansa na medal. Wiedział o tym doskonale, na karku miał 31 lat, a za sobą wiele urazów. Nie chciał, nie mógł zmarnować tej okazji.
Rywale? Głównie Rosjanie, oni byli najmocniejsi, a do tego było ich trzech. Nikołaj Sokołow, Siemion Rżyszczyn i w końcu Konow, słabszy od pierwszych dwóch, ale ważny w kontekście strategii na bieg. Do tego był jeszcze Gaston Roelants z Belgii, który później został jednym z najlepszych biegaczy świata. To im miał się przeciwstawić Krzyszkowiak. – Rosjanie utworzą mocną koalicję. Pewnie rozwiną bardzo silne tempo. Wiedzą, że mają słabszą końcówkę ode mnie. Na pierwszy ogień na pewno pójdzie Konow. Poświęcą go, aby wyczerpać moje siły – analizował Polak.
I faktycznie. Na czoło od razu wysunął się Konow. W ten sposób rozpoczął się najważniejszy bieg w życiu Krzyszkowiaka.

Zdzisław Krzyszkowiak pokonujący przeszkodę. Fot. Newspix
Gdyby igrzyska odbywały się rok wcześniej, mogłoby go na nich w ogóle nie być. Miał słaby sezon, problemy natury osobistej, urazy, wszystko to skończyło się podobno nawet owrzodzeniem dwunastnicy i kilkumiesięcznym leczeniem. W 1960 roku trenował już całkiem zdrów. Sceptyków było wielu, twierdzili, że Krzyszkowiak nie jest już w stanie – również ze względu na wiek – walczyć o najwyższe cele. On sam nic sobie z tego nie robił. Poprawił w tamtym okresie rekord życiowy na 1500 metrów i pokazywał, że wciąż jest bardzo szybki.
Ważny był dla niego bieg na Memoriale Kusocińskiego w Warszawie, gdzie pokonał groźnych rywali, na czele z reprezentantem NRD – Hansem Grodotzkim. “Krzyś”, jak go zwano, mówił potem, że potrzebował tej wygranej, by udowodnić innym, ale też samemu sobie, na co wciąż go stać. Jeszcze dobitniej pokazał to w trakcie meczu lekkoatletycznego Polska – ZSRR w Tule. 8.31,4 – taki osiągnął wówczas czas. Był to nowy rekord świata, który odebrał koledze z kadry, Jerzemu Chromikowi. – W nagrodę dostałem telewizor. Była też sława. Gdy przyjechałem do Bydgoszczy, to z dworca do domu ludzie nieśli mnie na rękach – wspominał.
Do Rzymu jechał już jako wielki faworyt. Był gotowy na odniesienie największego sukcesu. Paradoksalnie, nie wspominał tych igrzysk najmilej, bardziej podobały mu się te w Melbourne, gdzie był cztery lata wcześniej, choć tam – do czego jeszcze przejdziemy – miał wielkiego pecha.
– Olimpiada w Rzymie już nie była dla mnie tak piękna, mimo iż tu zdobyłem złoty medal – mówił. – Nie mieszkaliśmy w wiosce olimpijskiej. Samoloty przywoziły nas tuż przed startem i od razu po nim zabierały. Można więc powiedzieć, że byłem w Rzymie i Rzymu nie widziałem. Poza tym od samego początku czułem napięcie psychiczne. Byłem rekordzistą świata i mistrzem Europy, wszyscy więc na mnie liczyli. Medal inny niż złoty poczytany byłby za porażkę. Do tego dochodziły jeszcze upały, które dla biegaczy długodystansowych są bardzo uciążliwe.
On temu wszystkiemu – presji, upałom, rywalom – miał sprostać. A przecież, gdy był dzieckiem, w ogóle nie było mowy o tym, że będzie biegać.
Chorowity i bez talentu
– Mistrzem olimpijskim zostałem dzięki mojemu dyrektorowi ze szkoły średniej. On zalecił uczniom z całej szkoły wziąć udział w tzw. biegu narodowym. Uczyłem się wtedy w Technikum Elektrycznym w Ostródzie i miałem 18 lat. Nawet w tym wieku można zacząć wyczynowe uprawianie sportu i osiągnąć dobre wyniki. Jestem tego przykładem. To nie był przypadek. Zawsze sport bardzo lubiłem. Grałem w koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną. Organizmowi było to potrzebne – miałem dużo energii, choć nigdy specjalnie jakiejś dyscypliny nie trenowałem – wspominał po latach.
I faktycznie, sport lubił. Ale jako dziecko niekoniecznie mógł go uprawiać. Gdy miał trzy lata, zachorował na tyfus. Do tego dochodziła też krzywica, jego nogi były przez niesamowicie chude, w końcu całkowicie stracił w nich władzę. Podobnie jak nad… językiem. Zapomniał, jak się mówi, ogółem miał sporo problemy z pamięcią. Podobno gdy wyzdrowiał, sąsiedzi powszechnie uznali to za cud. Rodzice zabraniali mu startów w jakichkolwiek biegowych zawodach, najpewniej z obawy o zdrowie. Gdyby nie dyrektor, który zagroził dwójkami wszystkim tym, którzy w biegu nie wystartują, nie byłoby późniejszego mistrza olimpijskiego.
Zresztą mało kto mógł przypuszczać, że takowy będzie, nawet gdy sport uprawiał w szkole. – Należałem do Szkolnego Koła Sportowego “Drwęca” przy średniej szkole. Pierwsze zawody wypadły jednak słabo i nauczyciel powiedział: “Chłopcze, nie potrafisz wykonać żadnego ćwiczenia gimnastycznego. Słabo, pod każdym względem słabo. Co z ciebie wyrośnie?”. Byłem przerażony i zawiedziony, kiedy tak powiedział. Coś we mnie jednak drgnęło – wspominał.
Kiedy kilka lat później stawał na starcie kilkukilometrowego biegu, też o nic go nie podejrzewano. Koledzy śmiali się nawet, że jest „tak chudy, że zaraz się złamie”. Nie tylko się nie złamał, ale też wygrał. Ktoś powiedział: „Byłeś bomba”, a on pomyślał, że może właśnie znalazł swoje powołanie. Niedługo potem wystartował w szkolnym biegu 4×1000 metrów. Mówił, że na trasie czuł się, jakby sił mu nie ubywało, a przybywało. Postanowił spróbować czegoś więcej. Pojechał na bieg o puchar „Życia Olsztyńskiego”. Nie miał ani sportowych butów, ani sportowego dresu.
– Biegłem ulicami miasta za plecami wszystkich. Bałem się wyprzedzać z obawy, że zabłądzę. Bolały mnie stopy, a pod moimi miękkimi tenisówkami czułem kamienie. Nie miałem pojęcia o taktyce. Po raz pierwszy uczestniczyłem w takim biegu, w zawodach o randze wojewódzkiej i zastanawiałem się: kiedy finiszować? Miałem jeszcze sporo sił, ale ciągle nie wyprzedzałem dwóch pierwszych zawodników. Bałem się, że nie trafię do mety – opowiadał po latach. Dobiegł na trzecim miejscu, otrzymał pamiątkowy dyplom. Gdy wrócił do domu, od razu go schował. Nie chciał, by o jego starcie dowiedzieli się rodzice.
Bieganie stało się jednak jego pasją. A z pasją się nie dyskutuje. Krzyszkowiak po tamtym biegu został zauważony, namawiano go na treningi i starty. Zdecydował się pójść w tym kierunku. Było łatwiej, bo w 1950 roku trafił do wojska. Tam początkowo nie widziano jego talentu, ale gdy wreszcie ktoś się zorientował, że Krzyszkowiak biegać potrafi, został przeniesiony do Kompanii Sportowej i skoszarowany w Warszawie, gdzie za zadanie miał głównie trenować.
To był początek jego drogi ku wielkim sukcesom.
Wunderteam
Krzyszkowiak trafił na czasy, gdy w Polsce kształtowano lekkoatletyczne struktury, które potem miały nam przynieść mnóstwo medali. Czasy tworzenia się Wunderteamu. Krzyś miał zostać jedną z jego centralnych postaci. Zresztą długodystansowców mieliśmy wtedy naprawdę znakomitych, bo obok Zdzisława fantastycznie biegali też chociażby Jerzy Chromik i Kazimierz Zimny. Wszystkich uważano w pewnym sensie za następców Janusza Kusocińskiego. Ale to Krzyszkowiaka najczęściej porównywano do wielkiego biegacza sprzed wojny.
Za sukcesami Wunderteamu stał w największej mierze Jan Mulak. Wielki trener, człowiek, którego po wojnie przymierzano nawet do funkcji premiera, ale jego poglądy – był co prawda socjalistą, jednak komunizm w stalinowskiej formie go odstraszał – sprawiły, że nie mógł objąć tego stanowiska. W zamian dano mu pracować w sporcie. I okazało się, że to był dobry wybór. Mulak szybko doprowadził do rozwoju polskiej lekkiej atletyki.
To on wpadł na pomysł, by w Wałczu, Spale czy Zakopanem grupować zawodników. Biegacze przebywali tam często i po dwieście dni w roku! Chodziło o to, by znaleźć tereny odosobnione, w plenerze, gdzie można by trenować również w górach czy lasach. Obozy okazały się niezwykle ważne, bo pozwalały nadrobić czas stracony przez wojnę i jej konsekwencje. Mulak był dzięki nim w stanie rozwijać zawodników szybciej, niż gdyby Wałcz czy Spała nie istniały.
Lekkoatletów (i nie tylko, z ośrodków korzystali i przedstawiciele innych dyscyplin) przyciągało też coś innego – na obozach mieli zapewnione jedzenie, dobre warunki mieszkaniowe, a sportowo rozwijali się niejako przy okazji. Dziś brzmi to może i śmiesznie, ale po wojnie, w wyniszczonym, biednym kraju, pomagało w podejmowaniu decyzji. Na obóz chciało się jechać i trenować. W końcu trafił tam też Krzyszkowiak.
Mulak szybko stał się dla niego jedną z najważniejszych osób w życiu. Byli wręcz jak ojciec z synem. O ile dla sportu biegacz rzucił nawet pierwszą żonę (postawiła go przed wyborem „ja albo bieganie”, z odpowiedzi nie była pewnie zadowolona), o tyle ze sportu zrezygnował ostatecznie częściowo przez zdrowie, a częściowo zniechęcony m.in. traktowaniem Mulaka przez władze. Ale to ponad dekadę później. Gdy pierwszy raz do trenera trafił, obaj szybko złapali świetny kontakt. Krzyszkowiak był cichy, ale uparty i chciał stać się najlepszym. Ciągnęło go do ciężkiej pracy i treningów. Mulak wiedział, że trafił na wielki talent i, wraz ze swoim sztabem, zrobił wszystko, by go rozwinąć.
Udało się. Krzyszkowiak niemal od razu dołączył do grona najlepszych długodystansowców w Polsce. Pewnie zostałby mistrzem już wcześniej. Tyle że zawsze miał pecha.
Jak nie urok, to…
…właściwie wszystko. Cała kariera Zdzisława Krzyszkowiaka to pasmo nieszczęść, wypadków i urazów. Zaczęło się już na samym jej początku. Wyniki wskazywały, że miał pojechać do Helsinek, na igrzyska w 1952 roku. Tyle że nie pojechał. – Ówczesne władze mi nie pozwoliły. Byłem zdumiony. Okazało się, że mam niewłaściwe pochodzenie. Mój ojciec był przed wojną urzędnikiem, więc w formularzach wpisywałem zawsze w rubryce pochodzenie: inteligencja pracująca. To nie pasowało wtedy do wizerunku kraju robotniczo-chłopskiego – wspominał.
A szkoda, bo akurat w tamtym okresie nie nękały go jeszcze problemy zdrowotne. Był młodym zawodnikiem, trenował niedługo, ale już notował świetne wyniki. W kolejnych latach też, ale urazy przeszkadzały mu wielokrotnie. Przez kontuzje nie pojechał na przykład na mistrzostwa Europy w 1954 roku – a wtedy była to najważniejsza, obok igrzysk, impreza lekkoatletyczna. Sam wyliczył, że tylko od 1959 roku, do końca kariery (1963) choroby czy urazy 27-krotnie przerywały mu treningi albo uniemożliwiały starty! A we wcześniejszych latach też łapał ich mnóstwo.
Nawet jego koronna konkurencja go nie oszczędzała. Ba, bał się jej, bo często można było odnieść urazy na kolejnych przeszkodach. Gdy opowiadał o tym, jak trzeba skakać, mówił przede wszystkim o tym, jak robić to bezpiecznie. Na tym mu zależało. Po pierwsze się nie zranić, żeby można było dalej biec. I tak się jednak zdarzało, że coś mu się przytrafiło – a to obił stopę, a to zahaczył nogą o płot, biegnąc w tempie na rekord świata. Poza bieżnią zdarzało się choćby, że skręcał kostkę – w każdej nodze trzy razy – tłukł kolana czy doskwierała mu pachwina. Pełen zestaw. Raz zerwał też mięsień brzucha w trakcie… gry w palanta. Lekarze mówili, że to już koniec jego kariery, a wówczas był dopiero na jej początku. Nie poddał się, wrócił. Jak to robił zresztą regularnie.
Na filmie: kilka obrazków z biegu na 3000 metrów z przeszkodami z igrzysk w Rzymie.
Pecha miał jednak nie tylko z powodów urazów. Zdarzyło się na przykład, że w samolocie, którym leciał, zepsuły się silniki. Piloci już byli gotowi do lądowania na wodzie i dopiero w ostatniej chwili “ożył” jeden z nich, dzięki czemu można było lecieć dalej. Przed igrzyskami w Melbourne za to – na które mógł już polecieć, bo nastąpiła polityczna odwilż i jego pochodzenie nikomu nie przeszkadzało – doznał zapalenia płuc. Zdążył się jednak wykurować i doprowadzić do odpowiedniej formy.
– Podróż była taka, że tylko wnukom opowiadać: cztery dni i trzy noce. Zobaczyłem Karacci, Bangkog, całą Australię. […] Igrzyska w Melbourne były dla mnie najpiękniejsze i najdramatyczniejsze zarazem. Piękne bo zobaczyłem inny kontynent, doświadczyłem gościnności Polonii. Piękny był też czas spędzony razem z olimpijczykami z innych krajów w wiosce olimpijskiej. Najdramatyczniejsze, bo na 10 kilometrów zająłem najgorsze dla sportowca miejsce: czwarte. Najlepsze z tych, którzy nie dostają medalu.
Startował też na 3000 metrów z przeszkodami. Wszedł nawet do finału, ale w nim już nie wystąpił. Z kilku powodów. Zaczęło się od tego, że Władimir Kuc, zwycięzca biegu na 10000 metrów, przyjmując gratulację, nadepnął kolcem na jego stopę. Następnego dnia w dodatku łydkę Krzyszkowiaka… pogryzł pies. Mimo tego wystartował w półfinale i to tam dopełniło się nieszczęście. Na jednej z przeszkód potknął się rywal, trącając przy tym Krzyszkowiaka. Ten upadł, zdarł skórę z rąk i nóg. Dobiegł jednak na piątym miejscu, mógł i chciał wystartować w finale. Nie pozwoliło zdrowie, oczywiście. W rany wdało się zakażenie, dostał zastrzyk przeciwtężcowy, wyskoczyła gorączka. Nie było szans na medal.
Musiał poczekać.
Najlepszy
Mówiono, że miał trudny charakter. Nawet dla kolegów z kadry. Nierzadko potrafił się z nimi pokłócić, na bieżni bywał egoistyczny i myślał tylko o sobie. Równocześnie jednak ostatecznie wszyscy go lubili. Na co dzień był bowiem cichy, wycofany, nie żądał poklasku. W gronie bliskich przyjaciół potrafił się jednak odnaleźć i stać nagle duszą towarzystwa. Trzeba było go po prostu dobrze poznać poza bieżnią. Na niej liczyło się bowiem tylko zwycięstwo, jemu podporządkowywał wszystko.
– Moim idolem był Zatopek. Czeski biegacz długodystansowy. Wielokrotny złoty medalista olimpijski. Nazywany był, “czeską lokomotywą”. Cenię go za szlachetność, dobroć i zdolności. Najbardziej podobało mi się w nim, że przy znakomitych wynikach nigdy nie był zarozumiały. Zawsze był dostępny dla rodziny i kolegów. Próbowałem go naśladować. Ale nie jako sportowca w treningu, ale jako człowieka w jego kulturze, sprawach życia, zachowaniu – mówił.
Upór Krzyszkowiaka przewyższał jego pecha. Wiedział, że może odnieść wielkie sukcesy i dążył do nich wbrew zaleceniom lekarzy (od kilku usłyszał, że zostanie kaleką, jeśli nie skończy ze sportem), nauczycielowi czy rodzicom. Planował skończyć karierę po igrzyskach w Rzymie, nimi pożegnać się z wielką lekkoatletyką. Nie mógł tego zrobić, bo Jarosław Taran ze Związku Radzieckiego pobił jego rekord świata. Wziął się więc do roboty i zaczął harować tylko w jednym celu – żeby odzyskać prowadzenie w historycznych tabelach. Zrobił to na stadionie w Wałczu, fantastycznym finiszem osiągając wymagany rezultat.
Wynik ten okupił zerwanym ścięgnem Achillesa, z którym już wcześniej miał problemy. Uznał jednak, że było warto.
SPONSOREM STRATEGICZNYM POLSKIEGO KOMITETU OLIMPIJSKIEGO JEST PKN ORLEN
Jeszcze kilka lat wcześniej rekordem specjalnie się nie przejmował. Wtedy chciał przede wszystkim wygrywać. I to mu się wreszcie udało – na mistrzostwach Europy w 1958 roku. To tam nie tylko pojawił się na wielkiej scenie, ale wystąpił na niej w głównej roli. Zaczęło się od biegu na 10000 metrów, na którym właściwie nikt nie mógł mu się przeciwstawić. Gołym okiem było widać, że jest w najlepszej formie. Rywali wprost zdeklasował. Ale już następnego dnia euforię z powodu zdobytego złota zastąpiła wielka niepewność.
– Na drugi dzień po biegu byłem tak połamany, że trudno mi było chodzić – wspominał. – Ogarnęło mnie przerażenie. Przede mną jeszcze eliminacje na 5 km i pewnie finał. Czy dam radę? Noga mi trochę dokuczała, ale niektórzy koledzy śmiali się i mówili: „Ty, Krzysiu, kulejesz już z przyzwyczajenia”.
W kadrze faktycznie śmiano się, że Krzyszkowiak staje się hipochondrykiem. Z jego historią urazów nie mogło to jednak dziwić. W dodatku okazało się, że na 5000 metrów wszyscy pobiegną… z przeszkodami. Ulewne deszcze, padające w Sztokholmie od rana, zamieniły bieżnię w kałużę. Na szczęście Krzyszkowiak miał obok siebie Kazimierza Zimnego. Obaj razem zaatakowali na drugim kilometrze. Rywale zostali daleko z tyłu. Pozostało rozstrzygnąć kwestię złota. Szybszy na finiszu okazał się „Krzyś”. Był podwójnie złoty. Nikt wcześniej nie osiągnął tego na długich dystansach.

Zdzisław Krzyszkowiak (po lewej) i Kazimierz Zimny. Fot. Newspix
Za tamten sukces otrzymał Skodę. Po remoncie i z zepsutymi kołami, ale samochód to w tamtym okresie była wielka sprawa. Nie każdy mógł go mieć. Przede wszystkim jednak otrzymał coś jeszcze – tytuł najlepszego lekkoatlety. W Polsce i na świecie. Powiedział tak o nim też sam Emil Zatopek, który gratulował mu już w Sztokholmie. Swoją drogą w biegu na 3000 metrów z przeszkodami na tamtych mistrzostwach też wygrał Polak – Jerzy Chromik.
Potem Krzyszkowiak miał gorszy rok, naznaczony problemami. Jeszcze później wrócił do treningów, zaliczył kilka wygranych i wspominany rekord świata. I wreszcie czekał na niego Rzym. On i Rosjanie na linii startu. Sygnał, Konow na czele. W głowie polskich fanów i samego Krzyszkowiaka nadzieja na pierwsze polskie złoto na tamtych igrzyskach. Początkowo jednak w naszych szeregach panował niepokój. Rywale bowiem uciekli “Krzysiowi”. Ten się tym jednak nie przejmował – biegł swoim tempem, spokojnie. I od połowy dystansu zaczął odrabiać straty. Konow już wówczas odpadł, oddał prowadzenie Sokołowowi, obok którego biegł Roelants.
Belg nie wytrzymał akurat w momencie, gdy do prowadzącej dwójki dobiegał Polak. Zostali więc Krzyszkowiak i Sokołow. „Krzyś” trzymał się Rosjanina, spokojnie kontrolując jego poczynania. Gdy ten przyspieszał, robił to samo. Gdy zwalniał, tempo biegu zmieniał też polski biegacz. Aż do ostatniego kółka. Na nim to Krzyszkowiak włączył wyższy bieg, jeszcze przed ostatnią przeszkodą zostawił Rosjanina za sobą, pokonał ją spokojnie, a potem ruszył do mety.
– Od razu ma dwa metry przewagi! Sokołow jakby stanął w miejscu. Zupełnie załamał się. Cztery metry przewagi. Na trybunach wzmagający się grzmot oklasków. Jeszcze rów z wodą. Płynny podbieg… Tym razem wszystko było rytmiczne, odbicie i daleki skok. Ani kropla nie trysnęła spod pantofli. Sokołow o dziesięć metrów w tyle. Finisz Krzyszkowiaka nabiera jeszcze większego rozpędu. Przewaga wzrasta. Już siedemnaście metrów. Trudno opisać, co dzieje się na trybunach wśród Polaków. Krzyszkowiak jest już na ostatniej prostej. Teraz dopiero ogląda się. Sprawdza, jak daleko został Rosjanin. Uznaje, że dystans jest wystarczający, więc lekko zwalnia. Tak dobiega do mety. Swobodnym, zupełnie rozluźnionym krokiem – pisał o tym biegu Bohdan Tomaszewski.
Krzyszkowiak miał swoje złoto. A wraz z nim Polska.
Krótki epilog
20 lat później obserwował w studiu telewizyjnym TVP, jak Bronisław Malinowski zdobywa złoto na 3000 metrów z przeszkodami w Moskwie. Malinowski urodził się 22 lata po Krzyszkowiaku, tak jak Krzyszkowiak 22 lata po Kusocińskim. Trzech wielkich polskich długodystansowców, z których dwóch biegało przez przeszkody, przychodziło na świat z zadziwiającą regularnością.
Po zakończeniu własnej kariery „środkowy” z nich trenował przez jakiś czas zawodników Zawiszy Bydgoszcz, w której barwach sam biegał. Wkrótce jednak najważniejsza w Bydgoszczy stała się piłka, nakłady na lekką atletykę zmniejszono. Zrezygnował więc. Zajmował się wieloma rzeczami. Amatorsko startował i pomagał w organizacji biegów ulicznych, był związany z PKOl-em, a w Warszawie – gdzie przeniósł się z rodziną – zrobił kurs pilota wycieczek zagranicznych i oprowadzał turystów. Mógłby też mieszkać w Szwajcarii, bo miał stamtąd propozycję pracy szkoleniowej, ale PRL-owskie władze nie zgodziły się na jego wyjazd.
Na początku XXI wieku znów odezwało się zdrowie. Trafił do szpitala z chorobą jelit. Wyszedł z tego, ale tylko na dwa lata. Zmarł 24 marca 2003 roku. Jego imieniem ochrzczono stadion w Bydgoszczy, dziś jedną z najważniejszych lekkoatletycznych aren kraju.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła cytatów: PKOl, Adonai.pl, Polskie Radio, biografie Jana Mulaka oraz Zdzisława Krzyszkowiaka, artykuł Bohdana Tomaszewskiego z wydawnictwa “Poczet polskich olimpijczyków”, Magazyn Wileński, TVP.