Niewielu sportowców może poszczycić się uczestnictwem w igrzyskach w dwóch różnych dyscyplinach sportowych. Niewielu trenerom można przypisać autorstwo dwóch złotych medali olimpijskich. Zbigniew Pacelt jako czołowy polski pływak zaczął trenować pięciobój, potem osiągał sukcesy jako trener i działacz. Trener Roku ’92 opowiada nam historię sportu, swoją historię.
DARIUSZ URBANOWICZ: Mimo upływu lat pan wciąż jest bardzo aktywny. Skoro świt wsiada pan na rower. Już po treningu?
ZBIGNIEW PACELT: Codziennie jednak nie jeżdżę, staram się co drugi dzień 50-60 km przejechać na rowerze. Kiedyś trenowałem nawet trzy razy dziennie, lecz swoje lata już mam, a w sporcie jestem 60 lat! Ale wciąż chce się człowiekowi trochę poruszać, choć już nie tak intensywnie jak kiedyś.
Zapisał pan kawał pięknej historii polskiego sportu. Powspominajmy zatem. Pan zaczynał od pływania. Dawniej przejście właśnie z pływania na pięciobój było czymś normalnym. Dziś szkoła pięcioboju wygląda trochę inaczej. Pan pływał stylem zmiennym. Skąd u pana taka specjalizacja, przecież to katorga?
Faktycznie zdecydowałem się na styl zmienny, choć w finale mistrzostw Europy w 1970 roku płynąłem kraulem. Jako jedyny z Polaków na tych mistrzostwach dotarłem do finału. Wydaje mi się, że ten zmienny wziął się z mojej łatwości przyswajania techniki wszystkich stylów. Znalazło to odbicie, i w rekordach polski, i pierwszym miejscem na europejskich listach juniorów. Ponieważ wówczas nie rozgrywano mistrzostw Europy juniorów i tylko La Gazzetta dello Sport publikowała rankingi juniorskie. Bawiło mnie to, bo pływanie zmiennym dawało różnorodność w treningu, a trzeba przyznać, że trening w basenie wymaga ogromnej cierpliwości. To sport, który w pewnym zakresie trenowania jest nudny. A trenowanie czterech styli podczas jednostki treningowej stanowi pewne urozmaicenie.
Mówi się, że igrzyska w Meksyku ‘68 były bardzo upolitycznione. Czy kiedy był pan na miejscu, odczuwał taką atmosferę? Zapamiętał pan takie aspekty, czy raczej po latach zostają w głowie same dobre wspomnienia?
Z czasem to wszystko układa się w całość i jakoś zarysowuje się. Będąc jednak na samych igrzyskach nie mieliśmy pojęcia o tych zamieszkach. Zginęło wtedy mnóstwo studentów, młodzieży. Obywatele meksykańscy protestowali przeciwko tym igrzyskom. To był biedny kraj, a na organizację trzeba przeznaczyć przecież bardzo duże środki finansowe. Stąd protesty i niestety ofiary śmiertelne w liczbie 250 osób. Myśmy tego nie wiedzieli. Dopiero z czasem, już po powrocie, zacząłem interesować się historią olimpizmu, bojkotami, aspektami politycznymi. Podsumowując swoje dokonania napisałem nawet książkę „Moje trzynaście igrzysk olimpijskich, czyli szczęśliwa 13”. Faktycznie dopiero wtedy mając dostęp do różnych materiałów historycznych, sięgałem do źródeł… Dla siedemnastoletniego chłopaka z Ostrowca Świętokrzyskiego wyjazd na igrzyska stanowił wielkie przeżycie. Po pierwsze sam fakt, że to Meksyk, inny kontynent, lot przez ocean, inne wrażenia, bardziej spontaniczne odczucia. Patrząc na kontekst tej tragedii, która się przed nimi rozegrała, wielu kolegów mimo wszystko określało je jako radosne. Tam otaczali nas wspaniali, weseli ludzie. Nic nie zakłócało tego święta światowego sportu, mimo wcześniejszej tragedii.
Miał pan 17 lat, wkraczał pan w świat wielkiego sportu. Jak pan się tam czuł? Patrząc na wyniki widać jednak sporą odległość do ścisłej czołówki.
Taki był wtedy poziom pływania w Polsce. Jak już wspomniałem, moim największym wynikiem było siódme miejsce na mistrzostwach Europy i ten wynik naprawdę traktowany był jako wielki sukces. Gdyby Otylia Jędrzejczak zajęła w szczycie kariery siódme miejsce, mówiono by o porażce. Ten poziom był dosyć słaby z różnych względów. Brakowało choćby obiektów. Pływalnie, na których dało się przeprowadzić mistrzostwa Polski, można było policzyć na palcach jednej ręki. Mimo to osiągnęliśmy kwalifikację, bo wtedy też trzeba było wypełniać minima i kilkoro z nas pojechało na te igrzyska. Nie odnieśliśmy wielkich sukcesów. Zajmowaliśmy miejsca do 30. Tak też się plasowaliśmy na świecie. Na którymś dystansie miałem miejsce 18. czy 19., ale to i tak nie zaspokajało moich ambicji startowych.
Kolejne igrzyska, cztery lata później w Monachium, również zostały naznaczone polityką – pamiętny zamach terrorystyczny na izraelskich sportowców. Czy was, pływaków, jakoś to dotknęło? Byliście na miejscu w tamtym czasie?
My byliśmy już po zawodach. Mieszkaliśmy w niedalekiej odległości od miejsca, gdzie to się rozegrało i w nocy faktycznie słyszeliśmy strzały. Nie bardzo jednak wiedzieliśmy o co chodziło. Następnego dnia rano wylatywaliśmy do Warszawy i dopiero na lotnisku dowiedzieliśmy się o tym zamachu. Byliśmy w tym czasie w wiosce olimpijskiej, ale rozgrywało się to zupełnie poza naszą świadomością. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Dopiero na lotnisku i w kraju dowiedzieliśmy się o tragedii.
A jeśli chodzi o rywalizację, coś szczególnego zapadło panu w pamięć?
Mam przed oczami swoje starty, choć w Monachium również nie odniosłem spektakularnych sukcesów. Kiedy po latach analizuję swoje życie sportowe i całą karierę, dochodzę do wniosku, że gdyby mnie ktoś spytał, czy tą samą drogą bym poszedł, odpowiedziałbym: mniej więcej. Co stanowi różnicę? Po wspominanych już mistrzostwach Europy w Barcelonie ’70 powinienem zakończyć karierę i przejść na pięciobój. Niepotrzebnie czekałem na wyniki, na kwalifikację i drugą olimpiadę. Polskie pływanie plasowało się w średniej strefie wyników w Europie i daleko nam było do czołówki światowej. Nie nazwałbym tego błędem, ale przegapiłem właściwy moment przejścia na pięciobój. Dlaczego o tym mówię? Po Monachium ’72 postanowiłem zmienić dyscyplinę. Wyniki osiąganie w pływaniu nie zaspokajały moich ambicji. Chciałem czegoś więcej. Przez kolejne cztery lata przygotowywałem się do igrzysk olimpijskich w Montrealu, chociaż oczywiście nie wiedziałem czy tam pojadę. Praktycznie zabrakło mi dwóch lat wyszkolenia, szczególnie w szermierce, aby odnieść sukces podczas igrzysk 1976 roku. Zajęliśmy tam doskonałe czwarte miejsce w drużynie, Gerard wygrał (Janusz Gerard Pyciak-Peciak; w drużynie startował jeszcze Krzysztof Trybusiewicz – przyp. red.). Można powiedzieć, że polski pięciobój odniósł tam pierwsze światowe sukcesy. Swoją przydługą odpowiedź opieram na tym, że już w 1977 i 1978 roku dojrzeliśmy jako zespół na tyle, by zdobyć dwa razy z rzędu mistrzostwo świata. Dojrzałem również ja głównie w szermierce i konkurencjach technicznych. Stąd taki logiczny wywód, że gdybym rozpoczął przygotowania nie w 1972 roku po Monachium, a dwa lata wcześniej, te dwa lata pozwoliłyby mi na lepsze przygotowanie w szermierce. Zresztą każdy kto trenował pięciobój, wie na ile istotną konkurencją jest szermierka.
Podejrzewam, że po przejściu z pływania właśnie ono było pana głównym atutem. W tamtych czasach pływanie stało na bardzo zróżnicowanym poziomie wśród pięcioboistów, więc z pewnością w nim zyskiwał pan najwięcej.
Oczywiście, że tak. Było mi jednak bardzo trudno podjąć decyzję o przejściu. W latach 70-72 w rankingu Polskiego Związku Pływackiego byłem najlepszym pływakiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie po 1970 roku zdarzało mi się bić najwięcej rekordów Polski (w sumie 18! – przyp. red.). Pływałem na poziomie olimpijskim, wielokrotnego mistrza Polski i to pozwoliło mi poświęcać mniej czasu na trening w wodzie, dzięki czemu skupiałem się na innych konkurencjach. Przez to zyskiwałem pewną przewagę w szybkim dochodzeniu do pewnych umiejętności. Ale faktycznie, dobrze pływając można było wypracować znaczny dystans nad zawodnikami o gorszym przygotowaniu.
Jak pan się czuł w tej grupie z Januszem Gerardem Pyciakiem-Peciakiem na czele? Wchodził pan do niej z zewnątrz. Fakt, z mocnym argumentem w postaci pływania, ale w szermierce zapewne co trening, co turniej dostawał pan konkretny łomot. Podobnie w jeździe konnej, przecież tutaj doświadczenie to podstawa. Nie da się wsiąść na konia i z miejsca przejechać parkur. Wówczas strzelało się do ruchomych tarcz, co również wymagało odpowiedniego przygotowania.
Środowisko pięciobojowe nie było wówczas liczne. Ta grupa dopiero się montowała. Kojarzyliśmy się z różnych aren i ośrodków sportowych. Z Gerardem Peciakiem znaliśmy się, bo trochę pływał, grał w piłkę wodną, więc gdzieś tam się mijaliśmy, podobnie z Trybusiewiczem i innymi kolegami. Trenowaliśmy głównie w warszawskim OPO, czyli na AWF-ie. Zostałem przez grupę przyjęty bardzo dobrze. Jeśli chodzi o pracę, o technikę, podlegałem tym samym regułom i zasadom, jakim podlega każdy zawodnik, który się czegoś uczy. Przez dobre dziesięć lat pływania miałem wpojoną ważną zasadę – słuchałem się, wykonywałem polecenia trenera. A że byłem trochę starszy, młodzież przyglądała mi się pod innymi względami, zwłaszcza ambicji, pracy, chęci osiągnięcia sukcesu poprzez ciężką pracę. Narzuciłem sobie rytm trzech, czterech treningów dziennie, do tego studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego. Dla wielu było to godne naśladowania i budziło w nich chęć dorównania mi. Doszło do tego, że my rywalizację zaczynaliśmy w drzwiach wejściowych na salę szermierczą – kto pierwszy wejdzie. Przepychaliśmy się między sobą, by wejść pierwszemu. Nie mogło być mowy by się spóźnić! Po treningu zaś ważne było by dłużej zostać niż koledzy. Mówię to w przenośni. Nie było mowy o leserowaniu, o ułatwianiu sobie życia. Odwrotnie! Więcej treningu, więcej biegania i wszystkiego co zbliżało nas do realizacji celów. Nie załamywałem się tym, że na szermierce dostawałem baty. Wiadomo, że doświadczenie, umiejętności, technika odgrywają dużą rolę, ale to wszystko przychodzi z czasem. Cała radość i przyjemność polegała na tym, że nawet jeśli nie szło mi na szermierce, zauważałem postęp na strzelaniu. A kiedy nie wychodziło strzelanie, skoczyło się wyższą przeszkodę na jeździe konnej albo się poczułem lepiej na bieganiu. Zawsze tłumaczę to młodym zawodnikom, skąd taka determinacja u pięcioboistów – tam cały czas widzisz swój postęp. W innych sportach jeśli nie popełnisz jakichś fatalnych błędów w przygotowaniu, albo nie dopadnie cię jakaś choroba, kontuzja, to wychodzisz z dołka miesiąc-dwa. W pięcioboju swoje postępy widzisz na bieżąco, o bardzo nakręca do działania. Podbudowuje.
Można powiedzieć, że pięciobój to idealny sport, bardzo uniwersalny, łączy wszystkie umiejętności, jakie są w sporcie w ogóle.
Tak, tak! Różnorodność dyscyplin jest niebywała. Trenując nie ma mowy o znużeniu czy monotonii. Zawsze można coś pozytywnego wynieść z każdego treningu.
A jak panu się biegało? Wiadomo, że pływacy mają niesamowitą wydolność, jednak bieganie wymaga zupełnie innych partii mięśni.
Ciężką pracą i dużą ilością treningu uplasowałem się w średniej czołówki europejskiej. Trzeba zaznaczyć, że trening biegowy rozpocząłem kiedy miałem 21 lat. Mój organizm ukształtowany został w innym kierunku. Musiałem to wszystko wypracować. Mimo swojej wydolności, nie byłem orłem w bieganiu. Biegałem na tyle, by utrzymać pozycję wywalczoną w poprzednich konkurencjach. Na mistrzostwach świata Jönköpingu 1978 startowałem do ostatniej konkurencji z trzeciej pozycji i spadłem na siódmą. Nie udało mi się obronić pozycji medalowej. Nie była to moja najmocniejsza strona, ale nie biegałem jakoś tragicznie.
Jak pan dojrzewał do tych trzecich igrzysk, w zupełnie innej dyscyplinie sportowej? Przecież w Montrealu walczyliście już o medal w drużynie.
Zgadza się. Moja determinacja, osobowość Gerarda Peciaka i pozostałych kolegów z drużyny pchała nas, wierzyliśmy w samych siebie. Po drodze odnosiliśmy drobniejsze sukcesy, które wspierały nas w wierze, że zmierzamy w dobrym kierunku. Chociażby jako Legia Warszawa zajęliśmy trzecie miejsce w nieoficjalnych klubowych mistrzostwach Europy w Warendorfie. To miał być pewien zwiastun naszych dalszych osiągnięć. Gerard wygrał zawody w Ałma Acie przed igrzyskami, a wiadomo, że tamte zawody jako kwalifikacje dla zawodników Związku Radzieckiego miały najwyższy poziom. Nie było cięższego i bardziej prestiżowego sprawdzianu niż właśnie tam. Zjeżdżali się zawodnicy z kilkunastu republik, a w każdej było kilku potencjalnych mistrzów. Na tej podstawie z optymizmem mogliśmy patrzeć na naszą dalszą pracę. Przed Montrealem zajmowaliśmy 10.-13. pozycję w rankingu drużynowym, a skończyliśmy na czwartym miejscu. Gerard zdobył tam złoto.

ZBIGNIEW PACELT, JANUSZ PYCIAK-PECIAK (biegnie z prawej); BOGDAN BOLESLAW – twórca i trener pięcioboju nowoczesnego w Polsce.
Na czym polegał fenomen Gerarda Peciaka?
Gerard? Nigdy nie schodził z boiska pokonany. To był człowiek walki. On za wszelką cenę musiał wygrać. Dam taki humorystyczny przykład: kiedy graliśmy sobie w piłkę i przegrywał, zawsze grało się do ostatniej bramki, albo kto strzeli ten wygra, albo jeszcze dogrywka pięć minut, a jeśli już na koniec nie poszło po jego myśli, zarządzał rzuty karne. On nie pozwalał sobie na porażkę. Po prostu nie mógł. To w zasadzie przekładało się na pięciobój. Nie mógł strącić przeszkody, przegrać walki… i jeszcze raz, i jeszcze jedno trafienie, i jeszcze jedno. Męczył tak długo przeciwnika, aż wygrał. Niesamowity charakter. Walczył o każdy centymetr, każdy bieg, pojedynek, każdy strzał. Musiał zwyciężyć.
Wy budowaliście szkołę polskiego pięcioboju, wiadomo że Gerard był wybitną indywidualnością, ale byliście niesamowitą ekipą jako całość. Zdobywaliście seriami tytuły mistrzów świata w drużynie.
Była drużyna, w której się rozumieliśmy, znaliśmy doskonale, mogliśmy na sobie polegać. Przyjaźnimy się do dzisiaj. Każdy coś od siebie wnosił, zdolności w poszczególnych dyscyplinach, mieliśmy naprawdę dobrych szkoleniowców. To plus dobra atmosfera i przez dobrych pięć lat to trwało.
Piękną klamrą spiął pan karierę zawodniczą z trenerską. Chodzi mi o igrzyska w Barcelonie ’92, kiedy to Arkadiusz Skrzypaszek wywalczył złoto i wraz z Maciejem Czyżowiczem i Dariuszem Goździakiem dodali drugie złoto w drużynie. Każdy liczył na dobry start naszych pięcioboistów, wiadomo było, że „Skrzypek” był w formie, bo rok wcześniej wywalczył mistrzostwo świata w San Antonio, ale dwa złota nie mieściły się w głowie!
To aby uzmysłowić sobie tę klamrę, która musi mieć początek i koniec, wyjaśnię, że po skończeniu kariery wyczynowej po Moskwie 1980 zacząłem trenować pływaków Legii i pięcioboistów. To trwało do ’88 roku. Po igrzyskach w Seulu, nieudanych dla polskich pięcioboistów, którzy zajęli dziesiąte miejsce w drużynie i odległe indywidualnie, prezes związku Stefan Grzegorczyk zapytał mnie, czy nie objąłbym kadry pięcioboju w cyklu olimpijskim do Barcelony. Ja się zgodziłem i od tego zaczęła się moja praca jako trenera kadry. Powołałem trzynastu, czy czternastu zawodników na zgrupowanie w Zakopanem. Dałem im porządnie w kość na basenie. Przeczołgałem ich kilka kilometrów i zapytałem, czy chcą dalej ze mną trenować, by zdobyć medal olimpijski. To było cztery lata prze Barceloną ’92. Zresztą mam takie zdjęcie jak siedzą w wodzie, a ja prowadzę z nimi rozmowę. Wszyscy oczywiście podnieśli rękę i od tego się zaczęło. Sam sukces niebywały, niepowtarzalny – dwa złote medale olimpijskie był pięknym zwieńczeniem. W tym cyklu przygotowań chłopaki zdobyli w sumie siedem medali: brąz indywidualnie Maćka Czyżowicza na mistrzostwach Europy, drużynowe złoto mistrzostw świata w Finlandii, Skrzypaszek sięgnął po złoto w San Antonio a drużyna i sztafeta zdobyły tam srebra… Do Hiszpanii jechaliśmy w roli faworytów i podwójne zwycięstwo nie wzięło się z niczego. To były cztery lata ciężkich przygotowań. Zawodnicy na jednym z ostatnich treningów powiedzieli, że jedziemy bronić trofeów z 1991 roku. Mnie to wkurzyło, powiedziałem im, że niczego nie będą bronić, tylko walczyć na igrzyskach olimpijskich i że to nie są mistrzostwa świata, zupełnie inna bajka. Każdy po cichu liczył, że z dorobkiem chłopaków wystąpią tam w roli faworytów. Nastawiałem zawodników, że nie mają bronić, tylko atakować.
Nie brakowało opinii, że złoto Arkadiusz Skrzypaszek zawdzięczał szczęściu. Było bardzo ciasno między nim a Rosjaninem Edwardem Zienowką. A wszystko rozstrzygnęło się na jeździe konnej. Szczęście sprzyjało?
Dziennikarze tak skomentowali, że dzięki upadkowi Zienowki Arek zdobył medal. Zienowka był słabym jeźdźcem. Tak samo było rok wcześniej w San Antonio. Arek ich po prostu zajeździł. Jeden robi szermierkę na 1100 punktów, inny na 800, jeden jechał 1100, a drugi spadał z konia. Sukces Arka wynikał z tego, że Zienowka słabo pojechał, ale sam nie popełnił żadnego błędu i na tym właśnie polegała sztuka.
Arek Skrzypaszek też przyszedł z pływania, udało się go pięciobojowo oszlifować, ale ten brylant szybko skończył karierę.
Arek przyszedł na pięciobój ze szkoły mistrzostwa sportowego w Raciborzu. Trenował tam styl klasyczny i to mu nie pasowało. Zgłosił się do Drzonkowa i zaczął trenować pięciobój. Cały czas był nastawiony, by jak Peciak zdobyć medal olimpijski i dopiął swego. Osiągnął wszystko co mógł w krótkim czasie, został mistrzem olimpijskim, mistrzem świata i postanowił poszukać swojej drogi w innych dziedzinach. Oczywiście rozmawiałem z nim jako trener. Pytał co może więcej zrobić? Tłumaczyłem, że można to powtórzyć, ale jego ambicje wykraczało poza to i po Barcelonie w ’92 roku zakończył karierę. Zrealizował się w sporcie w stu procentach.
Pamiętam, że organizował dla telewizji jakieś programy, teleturnieje dla młodzieży. Ostatnio spotkałem go przypadkiem na basenie, próbowałem namówić na wywiad, ale stanowczo odmówił. Ale wówczas było o was bardzo głośno, bo pięcioboiści robili furorę, do tego kobiety – Dorota Idzi, Iwona Kowalewska, Anna Sulima, wcześniej Barbara Kotowska i Anna Bajan.
To prawda, ale zawsze jest tak, że po fali sukcesów następuje regres. Brakuje mi sukcesów polskiego pięcioboju, bo po naszych sukcesach, prócz gwiazdki z Rio, czyli Oktawii Nowackiej, ta przerwa trwa za długo. Ja już nie pracuję z pięcioboistami i trudno mi oceniać. Nie chcę być recenzentem. Samo środowisko potrzebuje wniosków i jakichś decyzji. Ośrodek w Drzonkowie cały czas działa i tam można budować wielkie kariery.
Jakby miał pan zważyć te złote medale Peciaka i Skrzypaszka, da się je jakoś porównać?
Złoty medal, to złoty medal. Zwycięzców się nie osądza. Można by jedynie pokusić się o refleksję, że my nie mieliśmy takich obiektów sportowych. Atmosfera w Lotniku Warszawa, a potem w Legii była wspaniała, ale takiego obiektu jak COS w Drzonkowie nigdy w Warszawie nie mieliśmy. Ci którzy przygotowywali się przez te cztery lata i wcześniej, mieli już do dyspozycji Drzonków. Kilkanaście tytułów mistrzyń świata również zostały zbudowane w oparciu o ośrodek pod Zieloną Górą. My dopiero otwieraliśmy drogę do światowych sukcesów. Ten ośrodek był i jest wspaniały. My trenowaliśmy częściowo na Forcie Bema i na AWF-ie. Od 1976 roku przeszliśmy organizacyjnie z Lotnika do Legii. Obiekty się nie zmieniły. Strzelnica i stajnia należały do Legii oraz jeszcze basen – kryta pięćdziesiątka, oczywiście przy Łazienkowskiej 3. Czas idzie do przodu, wszystko się zmienia. Szkoła pięciobojowa teraz znajduje się w Łomiankach. U nas wszystko opierało się na samodzielności, wewnętrznej organizacji działania. Każdy musiał sam dotrzeć na obiekty rozrzucone w Warszawie. Z pływalni jechaliśmy na Fort Bema, potem na AWF na szermierkę i bieganie, dziś to wszystko jest skoncentrowane. Nie traci się niepotrzebnie czasu.
Napisał pan książkę zwieńczającą karierę, o której już wspominałem. Szczęśliwa „13”, czyli trzynaście pańskich igrzysk jako zawodnik, trener, działacz, szef misji. Które igrzyska są dla pana najważniejsze?
Na wielu spotkaniach słyszę to pytanie. Jako zawodnik najlepiej wspominam te najsympatyczniejsze igrzyska w Meksyku w 1968 roku, ponieważ był to mój debiut. Chłopak z Ostrowca Świętokrzyskiego, egzotyczny wyjazd na drugi kontynent, pierwsze takie spotkanie z wieloma mistrzami świata i olimpijskimi. Po drugie niesamowite to było z racji tej, że świat nie był taki globalny jak teraz, informacje nie krążyły tak szybko, nie było Internetu, sam przelot przez Atlantyk był wydarzeniem samym w sobie. Drugie igrzyska już zapamiętuję jako trener i te wielkie sukcesy moich chłopaków. Trzecie wspaniałe wspomnienie to dorosły, doświadczony działacz, szef misji olimpijskiej w Sydney 2000. Przez cztery lata przygotowywaliśmy wylot do Australii, ja stałem na czele departamentu sportu wyczynowego. Działanie w zespołach, w PKOl. Wyjazd na trzy tygodnie setek osób, aklimatyzacja, transport sprzętu, łodzi, wielkie logistyczne przedsięwzięcie i jako szef misji nie miałem żadnej wpadki organizacyjnej, a wyniki też się broniły. Zatem moje igrzyska to: jako zawodnik rok ’68, jako trener ’92 i jako szef misji rok 2000. Dziś już nie pracuję w sporcie wyczynowym, choć dalej zajmuję się sportem. Jestem prezesem Unii Związków Sportowych Warszawy i Mazowsza. Chciałem na koniec jeszcze podziękować, bo nie jest tak, że te sukcesy przez tak wiele lat to tylko moja sprawka, spotkałem na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi. Którzy nawet gdy krytykowali, była to krytyka konstruktywna, doradzali. Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, choć ja zawsze dodaję, że myli się bo nic nie robi. Zawsze staram się pozostać sobą, stawiam na zrozumienie drugiego człowieka.
To piękne przesłanie. Umknęło nam jeszcze wyróżnienie pana przez Przegląd Sportowy tytułem „Trenera Roku”. Pamięta pan ten bal?
Oczywiście, że pamiętam. Bardzo sobie cenię ten tytuł. Trenera Roku wybierają dziennikarze, fachowcy, którzy są bardzo krytyczni. W ich oczach znaleźć takie uznanie, to jest coś. Do dziś ta statuetka stoi na ważnym miejscu wśród wielu trofeów sportowych w moim domu.
Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ
Posłuchaj wywiadu w formie podcastu:
Fot. Newspix.pl