Floyd Patterson i Tracy Harris Patterson pokazali, że biologiczne połączenie nie jest koniecznie, by ojciec i syn mogli w boksie przełamywać kolejne bariery. Starszy przeszedł do historii jako pierwszy pięściarz wagi ciężkiej, któremu udało się odzyskać tytuł. W ringu prezentował styl, który wiele dekad później twórczo rozwinął sam Mike Tyson. Młodszy po mistrzowskie pasy sięgał w niższych kategoriach, a jego piękny sen zakończył dopiero znakomity Arturo Gatti.
Pod wieloma względami to jedna z najbardziej trywialnych opowieści w całym sporcie. Większość dzieci wielkich mistrzów dorasta w świetle reflektorów i od najmłodszych lat musi sobie radzić z porównaniami do sławnych ojców. W boksie niektóre pociechy legend próbują iść tą samą drogą – przeważanie wbrew wszelkiej logice. Najczęściej kończy się rozczarowaniem, a wielu utytułowanych zawodników niemal wprost zakazuje synom występów w ringu.
George Foreman ustatkował się dopiero w połowie lat osiemdziesiątych. Do tego czasu zdążył się jednak rozstać z czterema małżonkami. W sumie doczekał dwunastki dzieci, w tym aż pięciu synów. Każdemu z nich dał na imię… George. – Każdy z nas nazywa się George Edward Foreman dlatego, by cały czas mieli coś wspólnego. Od zawsze powtarzałem im, że jeśli jeden z nas osiągnie sukces, to będzie to sukces wszystkich. Tak samo ma to działać w przypadku porażki – zdradził najstarszy mistrz świata w historii wagi ciężkiej.
Drugi z jego synów – wbrew przestrogom ojca – zapragnął spróbować swoich sił w ringu. George Edward III stał się znany pod pseudonimem… “Mnich”, który dość dobrze oddawał jego ugodowy charakter. Senior starał się utrudnić drogę potomka do boksu jak to tylko możliwe. W końcu postawił warunek zaporowy – najpierw studia. Młokos dał radę i wtedy pozostała już tylko ostatnia przeszkoda – musiał przekonać ojca podczas wspólnego sparingu.
– Któregoś dnia przyszedł do sali i bez żadnego uśmiechu zaczął się ubierać. Nie powiedział nic. Poszedł do narożnika, założył kask, a potem po prostu mnie zlał. Po wszystkim nie udzielał mi żadnych porad przez 3 dni – wspominał George Edward III. Seniorowi zaimponowała postawa potomka – do tego stopnia, że w końcu na moment uległ. Kolejne kroki wydawały się oczywiste, ale żaden amator nie chciał walczyć z kimś, kto ma takie geny. Senior wymyślił więc, by syn sprawdził się od razu na zawodowstwie.
Nastolatek królem igrzysk
Nieprzypadkowo jednak historia boksu wciąż zna tylko jednego George’a Foremana. Jego syn zebrał imponujący bilans – 16-0, 15 KO, ale na rywalach z czwartej ligi. Mimo ciężkich treningów i wielu wyrzeczeń nie błyszczał nawet na takim tle, choć otwarcie deklarował, że chce się zmierzyć… z braćmi Kliczko. Ojciec w końcu przekonał go, że nie nadaje się do tego, zanim stała mu się krzywda. A jego samego być może nie byłoby w boksie gdyby nie Floyd Patterson.
– Zacząłem trenować boks, bo chciałem podjąć się pewnego wyzwania. Jako dzieciak słuchałem w radiu relacji z walki Cassiusa Claya z Floydem Pattersonem. Dzieci w szkole prowokowały mnie mówiąc, że sam jestem łobuzem i powinienem się bić. Postawiłem, że im pokażę i zostałem bokserem. Zanim się obejrzałem miałem na koncie olimpijskie złoto – wspominał ze śmiechem Foreman.
Najcenniejszy olimpijski laur to inna rzecz, która połączyła go z wymienioną wyżej dwójką wybitnych amerykańskich pięściarzy. Clay w połowie lat sześćdziesiątych stał się Muhammadem Alim, ale to właśnie Foremana nazywał najmocniej bijącym przeciwnikiem, którego spotkał na swojej drodze. Pattersona wyróżnił w innej kategorii, określając go najbardziej zaawansowanym technicznie rywalem.
Floyd był z tej trójki najstarszy. Jako najmłodszy z jedenaściorga rodzeństwa nie miał w życiu łatwo – już jako dzieciak kradł na potęgę. Miał 10 lat, gdy został wysłany do szkoły dla trudnej młodzieży, która odmieniła jego życie. Pierwszy raz założył rękawice w 1949 roku. Trzy lata później wygrał mistrzostwa kraju w kategorii średniej, idąc tym samym w ślady osiągającego sukcesy na zawodowstwie Ezzarda Charlesa. Wygrana zapewniła mu olimpijską przepustkę.
Amerykanie zdominowali tamte igrzyska. Z dziesięciu kategorii wagowych podbili aż połowę. Puchar im. Vala Barkera dla najlepszego zawodnika imprezy zdobył boksujący w kategorii półciężkiej Norvel Lee, ale Patterson również zrobił ogromne wrażenie. Z czterech walk aż trzy wygrał przed czasem, deklasując w finale dużo bardziej doświadczonego Vasile Tite. Sięgając po złoto miał zaledwie 17 lat!
Trochę trudno uwierzyć, że przyszły mistrz świata kategorii ciężkiej startował wówczas w wadze średniej. W najcięższym limicie Amerykanie mieli jednak inną gwiazdę – Eda Sandersa. W finale po kuriozalnej walce pokonał Ingemara Johanssona, który został zdyskwalifikowany… za bierność. Nic wówczas nie zapowiadało, że Szwed już wkrótce zostanie wielkim rywalem Floyda Pattersona.
Pod okiem stratega
Utalentowany nastolatek zadebiutował na zawodowstwie tuż po powrocie z igrzysk. Do ringu wyszedł w olimpijskim stroju, a za sam występ zainkasował… 300 dolarów. Chociaż w pierwszych występach wnosił na wagę około 75 kilogramów, to jego menedżer i trener poważnie planował podbój najcięższej kategorii. Cus d’Amato sam był niespełnionym pięściarzem. W młodości marzył o zawodowej karierze, ale uniemożliwiła to kontuzja oka odniesiona podczas jednej z ulicznych walk.
Wkrótce zaczął trenować pięściarzy. Z niezłym skutkiem – odkrył między innymi talent Rocky’ego Graziano, ale przyszłego mistrza świata kategorii średniej zwinęli mu sprzed nosa bardziej obrotni działacze. Szlifowanie kolejnego diamentu rozpoczął więc o wiele wcześniej, prowadząc Pattersona do pierwszych amatorskich sukcesów. Potem prowadził go przez ringi zawodowe nie unikając wyzwań.
Przykład? Kilkanaście miesięcy po zawodowym debiucie na drodze 19-latka stanął doświadczony Yvon Durelle (48-6-1). Rywal nigdy nie przegrał przed czasem, a do tego zdążył sięgnąć po mistrzostwo Kanady. W kolejnych latach bił się o wielkie rzeczy w kategorii półciężkiej. Patterson mimo zaledwie dziewięciu zawodowych walk na koncie poradził sobie z groźnym przeciwnikiem.
– Takimi pojedynkami zdobywa się doświadczenie. Floyd nigdy wcześniej nie spotkał na swojej drodze tak niekonwencjonalnego pięściarza. Potrzebował pięciu rund, by rozgryźć styl Durelle’a i rozpracować jego uniki – tłumaczył d’Amato. Kilka miesięcy później poprzeczka poszła jeszcze wyżej – wybór padł na Joeya Maxima (80-21-4), świeżo strąconego z tronu byłego mistrza kategorii półciężkiej. Rywal zapisał się w historii jako jedyny pięściarz, który pokonał przed czasem wielkiego Sugara Raya Robinsona.
Jego walka z Pattersonem miała jednak przedziwny przebieg. Jedno widzieli obserwatorzy i kibice, a co innego sędziowie. Po dziesięciu rundach punktowali jednogłośnie na korzyść Maxima. Grono jedenastu bokserskich dziennikarzy zatrudnionych w mediach w komplecie typowało jednak wygraną Pattersona. – Mój zawodnik był bardziej efektywny – żalił się po wszystkim D’Amato.
Rocky zwalnia tytuł
Kontrowersyjna porażka nie wykoleiła mistrza olimpijskiego z Helsinek. Floyd zbierał kolejne zwycięstwa i… rósł. Przez moment był naturalnym półciężkim (limit 175 funtów) i wydawało się, że to właśnie tam poszuka walki o mistrzowski pas. Nieoczekiwanie pojawiła się jednak szansa stoczenia pojedynku w królewskiej kategorii – wszystko za sprawą decyzji Rocky’ego Marciano (49-0), który zszedł ze sceny niepokonany.
To sprawiło, że zarządzono mały turniej, który miał wyłonić nowego mistrza. Na gwarantowaną szansę mógł liczyć Archie Moore (160-20-8) – długoletni czempion kategorii półciężkiej, który w ostatniej walce Marciano miał go nawet na deskach. Drugiego uczestnika walki o wakujący pas miało wyłonić starcie Pattersona z Tommym Jacksonem (27-4-1).
Floyd znów miał pecha do sędziów, ale na szczęście tym razem obyło się bez poważniejszych konsekwencji. Pierwszy raz zaboksował na dystansie dwunastu rund i zdominował rywala, choć od czwartej rundy walczył ze złamaną kością śródręcza. Mimo to werdykt był niejednogłośny i wprawił ekspertów w zdumienie. – Ten chłopak wcale nie jest taki twardy. Jeśli zmierzy się z Moorem we wrześniu to Archie go zabije – prowokował pobity Jackson.
Typ nie sprawdził się – może dlatego, że leczący kontuzję Patterson poczekał na mistrzowską szansę do listopada. Walka bez względu na wynik miała zapewnić zwycięzcy miejsce w historii. 21-letni Floyd mógł zostać najmłodszym czempionem wagi ciężkiej, z kolei 39-letni Moore zdecydowanie najstarszym. Faworytem był weteran, ale w ringu różnicę zrobiła młodość i witalność.
Patterson złamał rywala i sięgnął po tytuł, a jego rekord przetrwał 30 lat. Pobił go dopiero Mike Tyson – inny podopieczny Cusa d’Amato, który nie doczekał triumfu “Bestii”. W stylach obu pięściarzy widać wiele podobieństw – obaj reprezentowali szkołę peek-a-boo, która wyniosła boksowanie z kontrataku na nowy poziom. Kontra w myśli d’Amato wcale nie oznaczała wycofania się. Wiązała się z agresywnym reagowaniem na błędy rywali i atakowaniem z nieoczywistych kątów, a także z niskim pochylaniem się w defensywie i aktywnymi ruchami głową mającymi na celu unikanie ciosów rywali – bob & weave.
Floyd jako pierwszy przedstawiciel tej szkoły sięgnął po mistrzowski pas. Trwale zapisał się w historii także jako pierwszy złoty medalista olimpijski, który został mistrzem wagi ciężkiej. Igrzyska pojawiły się również w tle niezwykłego pojedynku, do którego doszło w 1957 roku. Na drodze nowego mistrza stanął Pete Rademacher – świeżo upieczony złoty medalista w najcięższej kategorii. Jako pierwszy i ostatni dostał walkę o zawodowe mistrzostwo już w debiucie! Sensacja przez moment wisiała na włosku, bo Patterson w drugiej rundzie znalazł się na deskach. Przetrwał kryzys, a potem zatopił niedoświadczonego rywala.
Gdy różnicę robi „Młot Thora”…
Niecałe 3 lata rządów Floyda pokazały jedno – po odejściu Marciano na horyzoncie nie było widać godnych rywali. Wszystko zmieniło się w czerwcu 1959 roku, gdy do USA przyleciał Ingemar Johansson (21-0). To był już inny zawodnik niż ten, który okrył się niesławą na igrzyskach w Helsinkach. Był najwyżej notowanym pretendentem z nieskazitelnym bilansem. A w ringu okazało się, że stać go także na sprawienie sensacji, bo aż 63 z 69 ekspertów spodziewało się wygranej mistrza.
Johansson przekonywał, że w ringu jego największym atutem będzie “Młot Thora” – właśnie tak nazywał uderzenie wyprowadzane prawą ręką. Żarty żartami, ale moc tego ciosu naprawdę trudno zakwestionować. Patterson w trzeciej rundzie lądował na deskach aż siedem razy (!) zanim sędzia przerwał ten jednostronny już pojedynek. Do rewanżu doszło rok później, ale w powszechnej opinii faworytem był już Szwed.
Podopieczny Cusa d’Amato kolejny raz pokazał, że niemożliwe nie istnieje. Wcześniej aż ośmiu byłych mistrzów bezskutecznie próbowało odzyskać tytuł. Jemu się udało. Tym razem pokazał doświadczenie rutyniarza – w drugiej rundzie znów dostał „Młotem Thora”, ale taktycznie przetrwał kryzys. W piątej odsłonie sam zranił mistrza, a potem błyskawicznie go wykończył.
Taki przebieg rywalizacji sprawił, że trzecia walka wydawała się konieczna i z wszech miar pożądana. Doszło do niej w marcu 1961 roku i był to chyba najbardziej dramatyczny z wszystkich trzech pojedynków. W pierwszej rundzie obaj lądowali na deskach – zaczęło się od dwóch nokdaunów na Pattersonie. Szwed do tego występu przygotowywał się sparując z młodziutkim Cassiusem Clayem i wyglądał na potwornie mocnego. Pod koniec otwierającego starcia sam wylądował jednak na deskach, a Amerykanin w końcu dopadł go w szóstej rundzie.
Czas Pattersona powoli dobiegał jednak końca. W 1962 roku tytułu pozbawił go Sonny Liston (33-1). Ten pojedynek poróżnił go z D’Amato, który nie chciał walki swojego podopiecznego z pięściarzem, którego wspierała mafia. Floyd spróbował zostać mistrzem po raz trzeci, ale znów został brutalnie znokautowany. Obie walki Liston kończył w pierwszej rundzie.
Wojna na słowa z Alim
Złoty medalista igrzysk z Helsinek liczył się w grze o poważne trofea jeszcze przez wiele lat. W 1965 roku znów walczył o mistrzowski tytuł z samym Muhammadem Alim (21-0). To był pojedynek pełen złej krwi. Patterson prowokował mistrza mówiąc do niego per “Cassius Clay”, ten z kolei odpowiadał nazywając pretendenta “białym Amerykaninem”.
W ringu Ali wręcz znęcał się nad przeciwnikiem, bijąc go mocno i długo, ale nie nokautując. Został za to wygwizdany przez publiczność i skrytykowany przez legendę. Walka została przerwana w dwunastej rundzie – sam sędzia przyznał, że zrobił to w sumie litując się nad obijanym Pattersonem. – Mógł znokautować Floyda kiedy chciał, ale bądźmy szczerzy – Clay to samolub i brutal – podsumował wielki Joe Louis.
Trudno w to uwierzyć, ale Patterson po takim laniu zdążył jeszcze uczciwie zapracować na… rewanż z Alim (38-1). To konsekwencja dziewięciu zwycięstw z rzędu, wśród których było między innymi pokonanie Oscara Bonaveny (47-7-1) – uznanego i dużo większego pretendenta. Floyd znów znalazł się na deskach, ale po raz kolejny wstał i nieznacznie wygrał na punkty.
Druga walka z Alim była podsumowaniem długiej i pięknej kariery. Patterson powoli zbliżał się do czterdziestki, ale nieoczekiwanie okazał się godnym partnerem do tańca dla dużo młodszego przeciwnika. Tym razem nie było dogryzania tylko pełen szacunek. Walka została przerwana w siódmej rundzie z powodu opuchlizny nad okiem weterana. – Patterson to wielki pięściarz. Myślałem, że nie ma już nic, ale zaskoczył mnie. Nie zdołałem go położyć – chwalił Ali.
Floyd zakończył karierę jako “Dżentelmen Ringu”. – Mówią, że zapisałem się w historii jako pięściarz, który najczęściej padał na deski, ale przypominam, że najczęściej potrafiłem się z nich także podnieść – podsumował Patterson. Po zakończeniu kariery próbował sił jako aktor i zaprzyjaźnił się z Ingemarem Johanssonem. Medaliści olimpijscy z Helsinek i wielcy rywale z ringu zawodowego często się odwiedzali, a na początku lat osiemdziesiątych wspólnie wzięli nawet udział w dwóch maratonach organizowanych w Sztokholmie.
Syn idzie własną drogą
Boks pozostał jednak ważną częścią życia Floyda. Z żoną Janet doczekał się dwóch córek, ale wspólnie adoptowali także chłopca. Tracy Harris Patterson pod okiem ojca na początku lat osiemdziesiątych zaczął pokonywać kolejne szczeble amatorskiej kariery. – Wolno się rozkręcał – dlatego wielokrotnie na początku walk lądował na deskach lub bywał zraniony. Powiedziałem mu, że moja trenerska kariera nie potrwa długo, bo tego nie da się znieść – wspominał dwukrotny mistrz świata wagi ciężkiej.
Przybrany syn boksował w niższych limitach. Nie udało mu się polecieć na igrzyska, więc w 1985 roku jako 20-latek zadebiutował na zawodowstwie. To nie była kariera usłana różami – Tracy musiał sobie sam wszystko wyszarpać. Magia nazwiska specjalnie nie działała – w pierwszych latach kariery przegrał dwie wyrównane walki. W 1992 roku w końcu zapracował na tytuł obowiązkowego pretendenta w kategorii superkoguciej.
W walce mistrzowskiej pokonał Thierry’ego Jacoba (38-3) przez nokaut już w drugiej rundzie. – Nie widziałem go wcześniej w tak dobrej formie. Nigdy w życiu nie czułem się tak dumny! – komentował wyraźnie wzruszony Floyd Patterson, który nadzorował ten sukces w narożniku. Znów przeszedł do historii boksu – po raz pierwszy syn poszedł w ślady ojca i został mistrzem świata.
Tracy stracił ten pas po kontrowersyjnym werdykcie nieco ponad dwa lata później. Potem zrobił coś, czego ojciec z oczywistych przyczyn dokonać nie mógł – sięgnął po mistrzowski pas w wyższym limicie. W 1995 roku w pierwszej obronie trafił jednak na Arturo Gattiego (23-1). Nikt nie mógł wtedy wiedzieć, że to materiał na jednego z najtwardszych zawodników w historii. Patterson szybko wylądował na deskach, ale nie dał się powalić. Po dwunastu twardych rundach sędziowie punktowali minimalnie na korzyść pretendenta. W rewanżu nie brakowało zwrotów akcji, ale znów na punkty wygrał Gatti.
Tracy już nigdy nie zaistniał na mistrzowskim poziomie. Karierę zakończył w 2001 roku z bilansem 63 zwycięstw, 8 porażek i dwóch remisów. W przeciwieństwie do ojca nigdy nie został znokautowany. Tylko raz przegrał przed czasem, ale pojedynek został przerwany z powodu opuchlizny. Do końca mógł liczyć na wsparcie Floyda Pattersona, który jednak stopniowo zaczął znikać z przestrzeni publicznej. W 2006 roku zmarł, a w ostatnich latach życia walczył z Alzheimerem i rakiem prostaty.
Obaj Pattersonowie mają swoje miejsce w historii. Styl Floyda doczekał się licznych twórczych reinterpretacji i wciąż inspiruje kolejne pokolenia. To samo można powiedzieć o jego pokornym podejściu i ujmującej skromności. – Gdy wygrywasz to wszystko przychodzi łatwo. To porażka sprawia, że ujawnia się twój prawdziwy charakter – podsumował człowiek, który z godnością potrafił wygrywać i przegrywać jak mało kto w dziejach sportu.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl