We wrześniu 1939 roku życie w Polsce z dnia na dzień zmieniło się nie do poznania. Sport to tylko jedna z wielu dziedzin, które wojna doświadczyła wyjątkowo dotkliwie. Wybitni reprezentanci podejmowali zbrojną walkę z najeźdźcami, często płacąc za to życiem i zdrowiem. Gdy opadł kurz po wojennej zawierusze, ruszył mozolny proces odbudowy. Boks stanął na nogi stosunkowo szybko, ale również poniósł wiele strat.
Wybuch II wojny światowej zastał krajowe pięściarstwo w specyficznym położeniu. Prowadzeni przez Feliksa “Papę” Stamma zawodnicy czynili stałe postępy. Wydawało się, że niektórzy znajdują się wręcz u progu wielkości. W kwietniu 1939 roku podczas mistrzostw Europy biało-czerwoni zdobyli Puchar Narodów, przywożąc do domu aż pięć medali – najwięcej w historii. Dwa lata wcześniej podczas tej samej imprezy wygrali klasyfikację medalową.
Pierwszy w historii olimpijski medal wyglądał na całkiem nieodległą perspektywę. Wojna złamała jednak wiele znakomicie zapowiadających się karier. Antoni Czortek w Dublinie wywalczył srebro mistrzostw Europy, a kilka lat później kolejne pojedynki toczył w obozie Auschwitz-Birkenau. Zanim do tego doszło, był członkiem 36. pułku piechoty. Został pojmany, ale zdołał zbiec i w Warszawie zaczął walczyć z okupantem z nową tożsamością.
Miał jednak wyjątkowego pecha i całkiem szybko znów trafił do niewoli. Mimo sfałszowanych dokumentów Niemcy rozpoznali w nim dawnego mistrza szermierki na pięści – może dlatego, że w 1937 roku pokonał reprezentanta III Rzeszy podczas mistrzostw Europy… W sierpniu 1943 roku popularny “Kajtek” ostatecznie trafił do Auschwitz, gdzie regularnie toczył walki ku uciesze oprawców.
Rywalizował między innymi z Salamonem Arochem – mistrzem Grecji o żydowskich korzeniach. Największą sławę zapewniła Czortkowi jednak walka z Walterem Dunningiem – krwawym kapo, a prywatnie niespełnionym pięściarzem. To właśnie on wpadł na pomysł organizowania pojedynków w obozie. Zaczął już w 1940 roku, a jednym z pierwszych, którzy wyszli z nim do ringu, był Tadeusz Pietrzykowski – przed wojną wicemistrz Polski w kategorii koguciej.
Człowiek twardszy od żelaza
Szybko okazało się, że boks w tak nieludzkich warunkach cieszy się sporą popularnością. Zawodnicy walczyli przede wszystkim z głodu – często stawką były dodatkowe racje żywieniowe i szansa na odrobinę lepsze traktowanie. Według niektórych źródeł mieli też rywalizować o życie, a jedną z takich walk miał stoczyć także Czortek. Historycy ostrożnie podchodzą do takich relacji. Nikt jednak nie kwestionuje tego, że w obozowych realiach boks często odgrywał ważną rolę.
„Kajtek” w obozie Auschwitz przebywał do stycznia 1945 roku. Więzień o numerze 139559 po kilku miesiącach doczekał wyzwolenia ze strony Amerykanów, a po wojnie wrócił na ring. W 1949 roku znów został mistrzem kraju – tym razem w kategorii lekkiej. – Człowiek jest twardszy od żelaza. Gdyby je położyć pod okapem – zardzewieje. Człowiek wszystko wytrzyma, do wszystkiego przyzwyczai – wspominał zdawkowo najtrudniejsze chwile życia Czortek.
Wojna ciężko doświadczyła także Edmunda Sobkowiaka – srebrnego medalistę mistrzostw Europy z 1937 roku w kategorii muszej. Ćwierćfinalista igrzysk olimpijskich w Berlinie walczył w obronie stolicy. W powstaniu warszawskim stracił brata – Floriana. Sam też był o włos od śmierci, bo poważnie ranił go wybuch granatu. Po fiasku powstańczego zrywu trafił do niewoli i został wywieziony do obozu jenieckiego w Essen.
Do Warszawy ostatecznie powrócił jesienią 1945 roku. Był jednym z tych, którzy odbudowywali stolicę, ale jak wielu innych dawnych mistrzów również nie potrafił żyć bez boksu. W 1946 roku Sobkowiak został brązowym medalistą mistrzostw Polski w kategorii muszej, ale wojna odcisnęła na nim piętno. Mimo usilnych starań nie zdołał już wrócić na poziom międzynarodowy.
Tajna walka „Kolki”
Któremu Polakowi wojna zabrała najwięcej w kontekście pięściarskiej kariery? Wybór może być chyba tylko jeden. Antoni Kolczyński w 1939 roku miał zaledwie 22 lata. Był mistrzem Europy, który zdążył pokazać wielką formę nawet w Stanach Zjednoczonych. Kto wie jak potoczyłyby się jego losy, gdyby w 1938 roku został za wielką wodą i przyjął którąś z lukratywnych ofert promotorów boksu zawodowego.
Popularny “Kolka” zaufał jednak trenerowi Stammowi. Mocno bijący z obu rąk zawodnik w ojczyźnie był bohaterem – tuż przed wybuchem wojny zajął drugie miejsce w plebiscycie “Przeglądu Sportowego” na “Sportowca Roku”. Więcej głosów dostał wtedy tylko legendarny Stanisław Marusarz. Kolczyński był na fali. Ciągle rozwijał pięściarskie rzemiosło i wydawał się pewniakiem do medalu igrzysk – pewnie nawet do złota.
O wojennej karcie “Kolki” nie wiadomo zbyt wiele. Według niektórych relacji brał udział w powstaniu. Pojawili się nawet świadkowie, którzy mieli widzieć… jego śmierć. Pewne jest to, że jeszcze przed wybuchem wojny był chłopakiem, który za kołnierz nie wylewał. W 1945 roku okupanci wywieźli go do przymusowych robót, ale kilka miesięcy później wrócił do zrujnowanej stolicy. Z pięściarza kategorii półśredniej stał się pełnoprawnym “średnim” i już w pierwszych po zakończeniu wojny mistrzostwach kraju sięgnął po złoto.
Kolczyński wcale nie chciał wracać do boksu. Znalazł nawet pracę jako szofer, ale presja otoczenia okazała się zbyt duża. Nie potrafił już trenować z taką intensywnością jak jeszcze kilka lat wcześniej. Był jednak starym cwaniakiem, który potrafił wykorzystać dawną renomę. Wielu młodszych rywali zwyczajnie się go bało i przegrywało walki na długo przed pierwszym gongiem. Kibice i dziennikarze wiedzieli jednak, że obserwują kompletnie innego zawodnika.
– W latach okupacji Kolczyński stracił wszystko, co miał najcenniejszego w życiu. Obniżył się jego znakomity kunszt bokserski, niezawodne wyczucie i refleks. Różne sytuacje życiowe podczas okupacji rozluźniły także tkwiące w nim rygory moralno-sportowe, toteż do reprezentowanego niegdyś poziomu sportowego już nigdy nie powrócił. Wyjątkowy jednak talent i rutyna ringowa oraz nieprawdopodobna ambicja w walce, pozwoliły mu jeszcze odnosić przez następnych kilka lat sporo zwycięstw – wspominał* trener Wiktor Nowak.
Listy gończe za „Kolką”
O pijackich ekscesach pięściarza krążyły legendy. Wiele osób z najbliższego otoczenia próbowało mu pomóc, ale za każdym razem kończyło się tak samo. Sam zainteresowany obiecywał poprawę, by niedługo potem znów wpaść w to samo złe towarzystwo. Autodestrukcyjna spirala powoli się nakręcała, niszcząc nie tylko jego sportową karierę, ale też i zdrowie. Bywały takie miesiące, że bohatera Warszawy codziennie można było spotkać w różnych spelunach na bazarze Różyckiego…
– Musiałem wyrwać go z warszawskich knajp i melin. Swoje “seanse” zaczynał “Kolka” u Inwalidów na Pradze, w filii “Kameralnej”. Dorwałem tam kiedyś człowieka, słynnego Stefana Zegarmistrza, który stawiał wódkę bokserom. Powiedziałem mu: jeśli jeszcze raz dasz “Kolce” kielicha, to zabiję! A tamten na to tak mówi: dobrze, przyjmuję, ale teraz ty ze mną wypij jednego. To jest mój warunek! – relacjonował* obrazowo Franciszek Szymura, dwukrotny srebrny medalista mistrzostw Europy.
Mimo tak oczywistych problemów Kolczyński wciąż dostarczał niezapomnianych wrażeń. Po wojnie trzykrotnie krzyżował rękawice z genialnym Laszlo Pappem, który dopiero stawał się ringową legendą. Mogli się spotkać w półfinale igrzysk olimpijskich w 1948 roku, ale “Kolka” zakończył przygodę z turniejem już na pierwszej walce. W pierwszej rundzie dostał wolny los, w drugiej przegrał niejednogłośnie z Urugwajczykiem Dogomarem Martinezem. Węgier ostatecznie sięgnął po złoto – pierwsze z trzech we wspaniałej karierze.
Papp po raz pierwszy spotkał się z Kolczyńskim 27 grudnia 1947 roku w Poznaniu. Kibice zobaczyli wyraźną dominację przyjezdnego, który pewnie wygrał na punkty. Najwięcej legend dotyczy jednak drugiego spotkania obu pięściarzy, do którego doszło 28 listopada 1948 roku w Warszawie. Pierwotnie rywalem Węgra miał być ktoś inny, ale na ostatniej prostej wykruszali się kolejni kandydaci.
Nic dziwnego – Papp bił naszych właściwie jak chciał i kiedy chciał. Pod koniec lat czterdziestych tylko Władysław Jarecki zdołał z nim zremisować. Poza Kolczyńskim próbowało jeszcze siedmiu innych Polaków, ale wszyscy przegrywali – większość przed czasem. Gdy gruchnęła wiadomość o przyjeździe mistrza olimpijskiego do Warszawy, na horyzoncie brakowało chętnych do podjęcia walki.
– Kilku naszych pięściarzy leczyło kontuzje i trzeba było sięgnąć po Kolczyńskiego. I znowu rozesłano listy gończe po Warszawie – gdzie ten “Kolka”? Znalazł się. Prosił, by mu dać spokój, że go bardzo boli wątroba, że jest nieprzygotowany… Nic nie pomogło. Kolczyński – Papp! Nie można pozbawić publiczności takiego sensacyjnego pojedynku – tłumaczył* dziennikarz Jerzy Zmarzlik.
Trzeźwiejąc w ringu…
Walka to były 3 rundy bokserskiego piekła. Kolczyński wziął ten pojedynek z marszu – według niektórych relacji wyszedł do ringu nietrzeźwy po całonocnym seansie alkoholowym. W pierwszych dwóch rundach był jak wańka-wstańka – co rusz lądował na deskach. Ile było tych nokdaunów? Na pewno co najmniej siedem, choć niektóre relacje mówią nawet o ośmiu. Pięściarz trzeźwiał z każdym przyjętym ciosem, a w przerwach między rundami podobno… pił mleko. Do historii przeszła jednak ostatnia runda – tak wspominał ją Bohdan Tomaszewski:
– Przy szóstym czy siódmym upadku Polaka raptem pojedynczy, rozdzierający okrzyk z sali: – “Kolka! Warszawa patrzy! Za Warszawę, Kolka!”. Biedna, wynędzniała Warszawa schyłku lat 40. (…) Dosłyszał. Trzecia, niezapomniana runda Kolki. Jest w bezustannym ataku. Zasypuje gradem ciosów zaskoczonego Pappa. Triumfalny ryk warszawskiej widowni. Ostatnie sekundy. Finisz Polaka przybiera na sile. Ryk, lawina ciosów. Mistrz olimpijski słania się, chroni w narożniku za podwójną gardą. Tak zastaje go ostatni gong. Jeszcze kilka sekund, a przegrałby przez nokaut. A tak – wygrał na punkty. Huragan braw po ogłoszeniu werdyktu. Werdykt dla widowni tym razem był nieważny. Zobaczyła po raz ostatni, jak umie walczyć Kolka – opowiadał* legendarny dziennikarz.
Kolczyński wpadł w trans. Po zakończeniu trzeciej rundy nie wiedział, gdzie się znajduje – chciał… dalej bić się z Pappem. Potrzeba było tłumaczeń ze strony cierpliwego “Papy” Stamma, by pięściarz zrozumiał, że walka właśnie dobiegła końca. W powojennym dorobku “Kolki” są jednak także wielkie zwycięstwa – w lutym 1947 roku pokonał w Warszawie Juliusa Tormę, późniejszego mistrza olimpijskiego z Londynu.
Na początku lat pięćdziesiątych “Kolka” jeszcze zdobywał tytuły na poziomie krajowym. W 1952 roku zakończył karierę – w sumie zebrał grubo ponad 200 zwycięstw przy około 20 porażkach. Wciąż pozostawał legendą – wystąpił nawet w filmie, gdzie pozorował walkę z Adolfem Dymszą. Za kulisami waliły się jednak kolejne fundamenty. Alkohol lał się strumieniami – Kolczyńskiego w końcu zostawiła żona, która odeszła z córką. Wciąż byli przy nim koledzy z Pragi. I wódka…
– Końcówka życia Kolki to był bardzo zaawansowany alkoholizm. Pamiętam taki obrazek z bazaru z początku lat 60. Na wózku siedzi człowiek z amputowanymi nogami, otoczony przez pijący z nim tłumek. Raz kiedyś spytałem, kto to, i powiedziano mi, że to Kolka. Miał stracić nogi z powodu choroby Buergera. Ze dwa razy go tak widziałem z daleka, ale nie wiem, czy to na pewno był on. Wstyd mi było podejść. Nie miałem ochoty go tak widzieć: idola w stanie upadku. Ktoś mi mówił, nie pamiętam już kto, może pani sprzedająca pyzy na bazarze, że Kolczyński umarł poza szpitalem, być może nawet na samym bazarze – wspominał* reżyser Krzysztof Rogulski, twórca filmu „Papa Stamm”.
Na pogrzeb dumnego syna Warszawy przyszły tłumy. “Kolka” miał zaledwie 47 lat… Co by było, gdyby nie wojna? Jak potoczyłyby się jego losy, gdyby po sensacyjnym nokaucie z Jamesem O’Malleyem przeszedł na zawodowstwo i pozostał w USA? Być może biłby się z Tonym Zalem, Rockym Graziano, Jakiem LaMottą, Sugarem Rayem Robinsonem i innymi wielkimi gwiazdami boksu zawodowego tamtego okresu. Rozważać można w nieskończoność, ale pewne jest jedno – Antoni Kolczyński pozostanie legendą i jednym z najbardziej niespełnionych talentów w historii polskiego pięściarstwa.
Nadciąga nowa fala
Pierwsze igrzyska po II wojnie światowej przyniosły jednak historyczny medal w boksie, choć nie dokonał tego “Kolka”. Trener Stamm wysłał do Londynu sześciu zawodników – zabrakło tylko reprezentantów w kategorii lekkiej i ciężkiej. Oprócz Kolczyńskiego jeszcze dwaj pięściarze zakończyli przygodę z olimpijskim turniejem na pierwszej walce.
Lepiej spisał się przyjaciel i sparingpartner “Kolki” – Franciszek Szymura. Dwukrotny srebrny medalista mistrzostw Europy (1937 i 1939) wyróżniał się mocnymi ciosami prostymi – “dyszlami”. Preferował walkę na dystans, a w Londynie odprawił reprezentantów Indii i Portoryko. W ćwierćfinale stoczył jednak zażarty bój z Maurio Cią z Argentyny. Po trzech rundach sędziowie wskazali na rywala, który do domu wrócił ostatecznie z brązowym medalem.
Krajobraz pięściarski uzupełnili także zawodnicy, którzy do poważnego boksu trafili już po wojnie. Kimś takim był właśnie Zygmunt Chychła, który w 1939 roku miał zaledwie 13 lat. Wojna ciężko go doświadczyła – w 1944 roku został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Zdezerterował we Francji, a potem trafił do 2 Korpusu Polskiego generała Andersa. Do ukochanego Gdańska wrócił w 1946 roku.
Błyskawicznie wpadł w oko Feliksowi Stammowi. W 1948 roku zdobył pierwszy w karierze tytuł mistrza kraju i od razu znalazł się w kadrze na igrzyska. Po dwóch wygranych walkach w ćwierćfinale trafił na Włocha Alessandro d’Ottavio, z którym przegrał na punkty. Młokos nie ukrywał rozczarowania, ale wkrótce naprawdę „wrócił mocniejszy”. W kolejnych latach okaże się, że wyrośnie na jedną z największych gwiazd krajowego boksu.
Z Londynu olimpijski medal ostatecznie przywiózł Aleksy Antkiewicz. On z kolei bokserskie rzemiosło rozwijał… w niemieckim obozie pracy. Po tym, jak wyzwolili go Amerykanie, chętnie rywalizował z nimi w ringu – w nagrodę otrzymywał papierosy lub czekoladę. Po wojnie również wrócił do Gdańska i szybko zyskał uznanie Stamma. Wyróżniał go ofensywny styl, który sprawił, że stał się znany jako “Bombardier z Wybrzeża”.
Boks ratuje polski sport
Na pierwsze powojenne igrzyska leciał jednak jako pięściarz niesprawdzony. Polska reprezentacja liczyła 24 przedstawicieli różnych dyscyplin, ale tylko Antkiewicz zdołał stanąć na podium. Dwie pierwsze walki wygrał bez większych problemów. Ćwierćfinałowe starcie z reprezentantem Korei było taktyczną batalią, w której Polak walczył w innym stylu niż zazwyczaj. Opłaciło się – wypunktował silnego fizycznie rywala i awansował do półfinału.
Ten wynik wcale nie był równoznaczny ze zdobyciem medalu, jak ma to miejsce od kilkudziesięciu lat. Dodatkowo Antkiewicz półfinałową batalię stoczył zaledwie kilka godzin po poprzednim zwycięstwie. Włoch Ernesto Formenti wysoko zawiesił poprzeczkę i wygrał na punkty. Nie było czasu na rozpamiętywanie porażki – następnego dnia kończyły się igrzyska, a Polaka rano czekała walka o brąz.
– Zmęczenie przestało się liczyć, zdobyłem szansę, jakiej nigdy przedtem nie miał polski bokser – wspominał Antkiewicz. O medal walczył cios za cios z twardym i mocno bijącym Francisco Nunezem. Argentyńczycy robili w Londynie ogromne wrażenie – kibice mogli się emocjonować między innymi kapitalną postawą Pascuala Pereza, późniejszego zawodowego mistrza świata. Po trzech rundach twardej walki sędziowie wskazali na Polaka, a kibice przyjęli ten werdykt brawami.
Pierwszy olimpijski medal podopiecznego “Papy” Stamma stał się faktem. Antkiewicz został gwiazdą – jako pierwszy pięściarz w historii wygrał plebiscyt “Przeglądu Sportowego” na “Sportowca Roku”, który w 1948 roku wrócił po 10-letniej przerwie. W pierwszej dziesiątce znalazło się jeszcze miejsce dla Franciszka Szymury i Zygmunta Chychły.
Rok wcześniej na pierwszych powojennych mistrzostwach Europy biało-czerwoni nie zdobyli medalu, ale wkrótce miało się to zmienić. Boks powoli stawał na nogi, ale masową wyobraźnią miał zawładnąć dopiero w latach pięćdziesiątych – głównie za sprawą mistrzostw Europy zorganizowanych w Warszawie. To jednak temat na odrębną opowieść, która na portalu Kierunek Tokio pojawi się już wkrótce.
KACPER BARTOSIAK
>>> O WŁOS OD MEDALU – PIERWSZA CZĘŚĆ OLIMPIJSKIEJ HISTORII POLSKIEGO BOKSU<<<
* wspomnienia o Antonim Kolczyńskim pochodzą z tekstu zamieszczonego w magazynie “Stolica”