Wojciechowski: “Żeby skakać o tyczce, trzeba być lekkim świrem”

Wojciechowski: “Żeby skakać o tyczce, trzeba być lekkim świrem”

Na mistrzostwach świata w Dausze przeżył spore rozczarowanie, nie wchodząc do finału. Jest już jednak mistrzem świata i Europy. Choć w 2011, gdy zdobył złoto MŚ, okazało się, że stało się też ono problemem – jak sam mówi, nie był na nie gotowy. Z Pawłem Wojciechowskim rozmawiamy o sportowym dorastaniu, strachu przed skokami, chorobie i kontuzjach oraz radzeniu sobie z nimi, niedawnej śmierci jego trenera Wiesława Czapiewskiego, czy dziadku, który lata temu budował mu w domu skocznie, od których zaczęła się jego kariera.

SEBASTIAN WARZECHA: W okresie przedświątecznym wielu lekkoatletów wyjeżdża na obozy i zgrupowania. Ty jednak cały czas jesteś w domu.

PAWEŁ WOJCIECHOWSKI: Ten sezon letni był dla mnie bardzo długi. Na koniec miałem jeszcze wojskowe igrzyska sportowe. Na razie do hali przygotujemy się na pewno w domu, dopiero piątego stycznia pojadę na obóz do Spały. Tam będzie baza wypadowa na wszelkie zawody. W marcu za to czeka mnie pierwszy obóz zagraniczny.

Często mówiłeś, że wyjeżdżać to ty akurat nie lubisz.

No nie, zdecydowanie nie lubię. Z tym że dotychczas miałem możliwość trenować w domu. A teraz niestety dołączyłem do… znaczy, niestety… niestety, bo trener Czapiewski odszedł. Dołączyłem więc do grupy, która po prostu dużo jeździ. Muszę się do niej dostosować. Z drugiej strony to ważny rok, a igrzyska są tak ważnymi zawodami, że nie ma czasu na kalkulowanie. Trzeba zrobić wszystko, co tylko się da.

Podobno męczą cię nawet wyjazdy na zawody? Trochę się to kłóci z życiem zawodowego sportowca, który co jak co, ale jeździć to musi.

No tak. Mnie to męczy, bo zwykle przy zawodach nie ma możliwości trenowania, jeździ się dzień po dniu, brakuje na to czasu czy miejsca. Ciągle jest się w drodze. Co by jednak nie mówić – startować lubię. Więc staram się, żeby tych startów było jak najwięcej.

To jest coś, co dzielicie z Piotrem Liskiem. On też zawsze mówi, że starty są najważniejsze i mógłby opierać się na nich nawet bardziej niż na treningu.

Też tak robię, ale w pewnym momencie przychodzi taki stan, że tego treningu zaczyna brakować. Człowiek czuje się pewniej, gdy wie, że zrobił wszystko, co mógł i odpowiednio się przygotował. Wtedy na zawody jedzie się dużo pewniej. Z takim nastawieniem wolę startować.

Wspomniałeś, że ten sezon był długi przez wojskowe igrzyska. Na nich zdobyłeś złoto, ale też miałeś przygodę, bo przy skoku pękła ci tyczka. Uszkodziłeś sobie wtedy rękę. Wciąż masz z nią problemy?

Jest coraz lepiej. Takie zbicie trochę się goi, nie da się tego ukryć. Ale trenuję, robię wszystko, co mam robić. Nie muszę tych przygotowań okrajać, bo jest coraz lepiej. Jeszcze z dwa tygodnie i zapomnę o tym, co się wydarzyło. Choć teraz jeszcze coś się tam odzywa.

Mówiłeś później, że to w dużej mierze wina przygotowania nabiegu, który był fatalny.

Troszeczkę tak. Chińczycy zapomnieli położyć tartan i biegaliśmy po kleju. Do tego nawierzchnia była niewyrównana. Ostatecznie jednak to ja popełniłem błąd, bo nie odbiłem się odpowiednio. Możemy sobie szukać różnych przyczyn, ale to mój błąd spowodował pęknięcie tyczki.

Jak to wygląda z twojej perspektywy, gdy pęka tyczka? Możesz cokolwiek zrobić, czy jedynie żyjesz nadzieją, że trafisz na materac, a nie coś twardszego?

Nie mogę. Szczerze mówiąc, gdy się odbiłem, to wiedziałem, że ona pęknie. Od samego początku skoku. W sumie się ucieszyłem, że to wiem, bo wszystko było przez to kontrolowane. Wiedziałem, że wyląduję na zeskoku. Tyle razy mi się to już zdarzyło przecież, że wylądowałem z uśmiechem na twarzy. Wszystko było okej. Potem spojrzałem w dół i zobaczyłem wybity palec, przez co troszeczkę mi mina zrzedła. Zrobić w takiej sytuacji w teorii nic się nie da, ale fizyka mówi, że wyląduje się zawsze na materacu. Jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, by ktoś wpadł do dołka.

Mówiłeś w pewnym momencie sezonu, że cieszysz się, bo żadna tyczka nie pękła, a w poprzednich latach miałeś z nimi przygody. I ostatecznie jedna poszła.

Najśmieszniejsze jest w tym to, że mówiłem, że to jest ostatni skok na tych zawodach. Ustawiłem sobie rekord zawodów, zresztą mój, do pobicia i powiedziałem, że „oddaję tylko jedną próbę”. Wyszło jak wyszło.

Po pęknięciu tyczki pojawia się jakiś strach przed skakaniem? Odczuwasz coś takiego?

Na pewno się pojawia. Ja teraz to odczuwam, zaczynając trenowanie. Wiedząc, że czuję delikatny dyskomfort w ręce łatwiej na pewno nie jest. Nie ma jednak znaczenia, czy to połamana tyczka czy zwyczajna przerwa. Zaczynając skoki na hali, chwyciłem najkrótszą tyczkę, jaką mam – 4,60 m – stanąłem na rozbiegu, popatrzyłem na ten materac i powiedziałem: „nie, kurczę, nie da się. To jest niemożliwe. Nie można tak wysoko trzymać tyczki i jeszcze skakać”. Ale po dwóch czy trzech „mazgajnych” próbach zaczyna to po prostu wracać. Tak samo jest po połamaniu tyczki. Jak się człowiek przełamie, to mięśnie, ciało i lata praktyki robią swoje. Wraca się wtedy na swój zwyczajowy poziom.

Czyli żeby skakać o tyczce trzeba być… pozytywnie zakręconym?

Nie ma co kryć, że trzeba być lekkim świrem. Jedyne zagrożenie nie polega przecież na tym, że tyczki pękają. Żeby skakać wysoko, trzeba brać coraz twardsze tyczki. A takie wejście na tyczkę mój trener Roman Dakimiewicz, gdy zaczynałem trenować, nazywał „zderzeniem ze ścianą”. Tę ścianę po prostu trzeba przepchnąć. A żeby skoczyć wyżej, trzeba przepchnąć większą ścianę. Więc tym świrem na pewno trzeba być.

Pamiętam, jak – zostając w tematyce skoków, ale nieco innych – Primoż Peterka mówił, że przed każdym swoim skokiem odczuwał strach. Ale potem latał daleko. Jest podobnie?

Tak, ja na treningach nigdy nie skaczę tak, jak na zawodach. A z kolei te pierwsze zawody to dla mnie zawsze nowość, muszę się przełamywać. Ten strach mi towarzyszy. Mam 30 lat, robię to od 21. Za dużo już widziałem i przeżyłem, żeby się nie bać. Myślę jednak, że to taki pozytywny strach, który powoduje, że popełniam mniej błędów. Bo wiem, że dobrze wykonany skok jest bezpieczniejszy. I na tym się skupiam.

Zostanę jeszcze przy skokach narciarskich. Skoczkowie często mówią, że może i jest strach, ale ten moment, gdy lecą, wysoko nad zeskokiem, jest uzależniający. Przelatywanie nad poprzeczką też uzależnia?

Zdecydowanie. Jak mówiłem o tym, że twardsze tyczki są nieco przerażające, to trzeba dodać, że dobry, odczuwalnie wyższy skok i większa siła przekazana z takiej tyczki – to na pewno jest uzależniające. Chce się to robić. Za każdym razem chciałoby się łapać coraz twardsze tyczki, zakładać tę poprzeczkę coraz wyżej i nad nią przelatywać. Bo to, mimo wszystko, jest piękne.

Na wojskowych igrzyskach, o których mówiliśmy, skoczyłeś 5,60. I było złoto. Natomiast na mistrzostwach świata pokonałeś 5,70 i… nawet nie wszedłeś do finału.

Z tego co wiem, to pierwszy raz w historii, gdy skacząc 5,70 ktoś nie wszedł do finału. Szkoda, że akurat ja jestem tym pierwszym, wspólnie z Konstantinosem Filippidisem z Grecji. Taki jednak jest sport. Gdyby był inny i można było założyć przed zawodami kto wygra, ile skoczy i jaka wysokość da medal, to nie byłoby takie piękne. A tak trzeba dawać z siebie wszystko. Dla mnie to nauczka, żeby skakać wyżej. Zresztą byłem gotowy na takie skoki. Oczywiście, były perypetie z tym, że trener chorował, jakiś czas próbowałem sam się przygotowywać, ale mimo tego czułem się dobrze i to ja zawiodłem.

Wyciągam z tego jednak dobry wniosek i mam nadzieję, że stanie się tak, jak to sobie wydedukowałem. Bo do tej pory jak jechałem na igrzyska olimpijskie, to rok przed nimi zdobywałem medal mistrzostw świata. A potem nigdy nie miałem finału igrzysk. Więc skoro w tym roku nie udało, może nadrobię to w Tokio. Co by nie mówić, właśnie te zawody są najważniejsze w życiu każdego sportowca.

Po kwalifikacjach na mistrzostwach Monika Pyrek mówiła, że jak obserwowała twoje skoki, to widziała, że to wyłącznie kwestia detali, a poza tym były one całkiem dobre, nie brakowało wysokości, wręcz przeciwnie. Zgodziłbyś się z tym?

Tak. Skok o tyczce ogólnie polega na detalach. Na najwyższym poziomie lepszy jest ten, kto najlepiej wypracuje właśnie te szczegóły. Mi zabrakło takich mocno podstawowych – choćby „przejazdu”, do tetgo skoki były nierówne… Stąd się to wzięło. W dzień finału poszedłem skakać na treningu i raz za razem robiłem odpowiednie wysokości. Ale też z inną głową podszedłem do treningu, a z inną do kwalifikacji. Nie bez przyczyny mówi się, że to właśnie kwalifikacje zawsze są najtrudniejsze. Tak było też tym razem.

Patrzę teraz na wyniki zawodów kilka lat wstecz. Weźmy 2013 rok. W kwalifikacjach nikt nawet nie próbował skoczyć 5,70, bo po prostu nie było takiej potrzeby. A do finału wchodzili skoczkowie z wysokością 5,55. Poziom podniósł się ostatnio niesamowicie, co?

Wśród niektórych z czołówki na pewno. Trzeba spojrzeć na to tak, że ja w Daegu w 2011 roku, dostając się do finału, skoczyłem 5,50. Potem zostałem mistrzem świata z wysokością 5,90. Na ostatnich mistrzostwach Europy – podkreślmy, Europy – w Berlinie 5,90 nie dało medalu. Wszystko się bardzo zmienia. To jednak wpływa na naszą konkurencję tylko pozytywnie.

Czyli co, jak widzisz, że Piotrek Lisek skacze dwie sześciometrówki tydzień po tygodniu, to tylko motywacja dla ciebie?

Na pewno. Nie jestem zazdrosny czy zawistny. Chciałbym, by Piotrek skakał jak najwyżej. Oczywiście, chciałbym skakać wyżej od niego, ale to nie jest zależne od Piotrka, a ode mnie. W sporcie indywidualnym jest tak, że to nie inni byli lepsi, ale ja byłem od nich słabszy. Zawsze, jak przegrywa się na zawodach, to ma się pretensje do siebie, a nie do innych, że skoczyli wyżej.

Mówisz o sporcie indywidualnym, ale wasze środowisko jest chyba najbardziej zintegrowane ze wszystkich konkurencji.

Uważam, że tworzymy całkiem dobrą grupę kolegów i dobrze nam się razem startuje. Poza tym w skoku o tyczce ta rywalizacja odbywa się na troszeczkę innym poziomie. Bo każdy z nas walczy nie tylko z rywalami, ale i sprzętem. Nie jest to do końca bezpieczny sport, a każdy chce o to bezpieczeństwo dbać. Dlatego sobie pomagamy. To, co pokazujemy, to piękno sportu. Mam nadzieję, że będzie to trwało jak najdłużej.

Taki Sam Kendricks potrafi wręcz podejść i doradzić coś w trakcie zawodów.

To wynika z tego, że mamy w tyczce tyle startów, że nie ma zawodnika, który na każdych miałby swojego trenera. Więc staramy się sobie wzajemnie doradzać, mówić czy tyczka była za miękka czy za twarda, bo niektórych rzeczy się nie czuje, a ktoś inny widzi. Każdy wyciąga do każdego pomocną dłoń w czasie zawodów. To dotyczy nie tylko Sama, ale i wszystkich zawodników.

Jakbyś ocenił swój sezon 2019? Mistrzostwa świata, jak powiedzieliśmy, były rozczarowaniem, ale zaczęło się przecież od złota halowych mistrzostw Europy.

To pokazuje mi tylko, że ten potencjał jest. Mimo 30 lat na karku skoczyłem przecież 5,90 i wierzę, że mogę skakać jeszcze wyżej. Jestem bardzo pozytywnie nastawiony przed igrzyskami olimpijskimi. Zmiana trenera też zazwyczaj działała na mnie dobrze, nowe bodźce dawały mi impuls. Mam nadzieję, że tak będzie i teraz. Że zbliżę się do tych sześciu metrów, w końcu je pokonam i powalczę na igrzyskach. Choć wybiegam trochę za daleko. Co by jednak nie było, to zrobię wszystko, żeby wypaść dobrze. Ten sezon dał mi kopa. Skoczyłem 5,90 w hali, potem 5,87 na stadionie i to przy lekkiej kontuzji.

Czyli w głowie ciągle się kołacze to sześć metrów?

To jest cel, jakaś elitarna wysokość. Nie każdy może tego dokonać. Wiadomo, nie każdy może też skakać 5,90, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Sześć metrów to na pewno coś, co chciałbym zrobić w swojej karierze.

Wspomniałeś wcześniej o zmianie trenera. Jak powiedziałeś – niestety z powodu odejścia, śmierci poprzedniego. Jak wspominasz trenera Wiesława Czapiewskiego?

Dla mnie trener był… nie tylko trenerem, a moim mentorem, przyjacielem. Spędziliśmy razem pięć niesamowitych lat. Zdobyliśmy brązowy medal mistrzostw świata, złoto mistrzostw Europy. Rozumiałem się z nim bez słów. Szedłem na trening i wiedziałem, że odwalimy dobrą robotę. Po prostu chciało mi się trenować. Naprawdę będzie mi trenera bardzo brakowało. Najważniejszym, co chcę zrobić teraz z moim życiem, to nie zmarnować tego czasu, który trener poświęcił na to, żebym był lepszym sportowcem. Mam nadzieję, że się uda i dla trenera będę skakać jak najwyżej.

Trener Czapiewski był w Bydgoszczy człowiekiem-instytucją, prawda?

Tak. Jak trenera zabrakło, to ciągle łatamy dziurę w kadrze szkoleniowej. Bo jego grupa była tak różnorodna, tyle konkurencji prowadził z dobrym skutkiem, że trudno go zastąpić nawet czterema osobami, które by się tą grupą zajęły. To wielka strata dla całego bydgoskiego sportu. Ja do dziś nie mogę się otrząsnąć z tego, co się stało. Ale jak mówię – za cel postawiłem sobie, by udowodnić, że ta nasza praca była medalowa.

Ten medal wojskowych igrzysk był dedykowany jemu?

Tak. Wiadomość o śmierci trenera dotarła do mnie w trakcie igrzysk. Trudno było zebrać się w sobie. Wiedziałem jednak, że wychodząc na stadion dam z siebie wszystko, by zdobyć medal i w ten sposób oddać hołd trenerowi.

Podobno wybór Wiaczesława Kaliniczenki, który teraz został twoim trenerem, wziął się z sugestii trenera Czapiewskiego?

Trener na pewno bardzo się martwił o to, w jaki sposób będę trenować i z kim. Zresztą nie tylko o mnie, ale i całą grupę, choćby Adriannę Sułek. Trener Wiaczesław był jedną z osób, którą trener Czapiewski rozważał w moim przypadku. Zresztą oni ze sobą rozmawiali, trener Czapiewski przekazał mu informacje o moich wszystkich słabościach. Myślę, że współpraca będzie owocna.

Co jeszcze stało za wyborem trenera Kaliniczenki?

Ja już z trenerem miałem przyjemność pracować, poznaliśmy się. Poza tym wiem, że ma niesamowitą wiedzą tyczkarską. Piotr Lisek z drzewa nie spadł, trener Kaliniczenko maczał w tym swoje palce. Lubimy się, myślę, że to jest dobry pomysł na przyszłość, z naciskiem na igrzyska olimpijskie te i, o ile dotrwam, również następne.

Współpraca z trenerem Kaliniczenką zaczęła się już przed mistrzostwami świata?

Tak, poprosiłem trenera, czy nie zerknąłby na moje skakanie. Bo tyczka to bardzo specyficzna, trudna konkurencja. Nie każdy może spojrzeć i pomóc. A trenowanie samemu przed takimi ważnymi zawodami jak mistrzostwa świata, gdzie trzeba się skupić na wielu rzeczach, to nie jest łatwa sprawa. Stąd wziął się pomysł, żeby trener popatrzył i pomógł. Wiedziałem, że będzie na miejscu, więc zrobiliśmy razem kilka treningów.

Wspomniałeś o tym już wcześniej, gdy była mowa o wyjazdach – trener Kaliniczenko mieszka co prawda w Szczecinie, ale w jego grupie są zawodnicy z całego świata.

Będziemy jeździć. To już jest ustalone. Na pewno trener przyjeżdża teraz do Bydgoszczy, zostaje do końca roku. Potem Spała, obozy zagraniczne… Domu nie uświadczę, ale impreza jest zbyt ważna, żeby ryzykować. Myślę, że taka zmiana otoczenia też posłuży przed tak ważnymi zawodami jak igrzyska.

Pozwiedzasz więcej świata niż w poprzednich latach?

Generalnie to nie tak, że nigdy nie jeździłem na obozy, bo z trenerem Czapiewskim też się wybieraliśmy w kilka miejscach. Stroniliśmy troszeczkę od wyjazdów do Spały, bo wiedzieliśmy, że jak chce się pracować, to robotę da się wykonać wszędzie. I dlatego siedzieliśmy w Bydgoszczy. Ale tutaj, przy tak dużej grupie, lepszym rozwiązaniem będzie właśnie Spała. Poza tym nieco inaczej trzyma się reżim w domu, a inaczej na obozie. Sporo dyskutowaliśmy o tym z moją żoną i wspólnie stwierdziliśmy, że rok jest tak ważny, że trzeba po prostu postawić wszystko na jedną kartę, zaryzykować i Spała będzie rządziła.

Jak to jest z tym reżimem? Bo kiedyś podobno miałeś problem z kontrolowaniem wagi.

Co tu dużo mówić – łapałem kilogramy. Teraz staram się tego nie robić. Nie jestem już też młody, mam trzydzieści lat i wiem, że każdy szczegół jest ważny. Kontroluję suplementację, dietę, rozciąganie. Wszystko jest ważne, musi być dostosowane do sportu, on ma być numerem jeden. Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem.

Mówiłeś wcześniej, że jesteś w tym sporcie już 21 lat. Ale nie byłoby cię w ogóle, gdyby nie twój dziadek.

Na pierwszy trening zabrał mnie właśnie on. Potem był ze mną na dosłownie każdym treningu, aż skończyłem 18 lat, miałem samochód i sam jeździłem. Dziadek był takim drugim trenerem, ten trening „przychodził” do domu. To była metoda na sukces, on jest jego ojcem. Gdyby nie on, nie byłbym sportowcem. Każdemu życzę takiego dziadka, jakiego ja mam. Wspierającego do samego końca. Cieszę się, że coś z tego jest, że razem to przeżywamy i mogę mu się odwdzięczyć, zdobywając medale.

Mówisz, że trening przychodził do domu. Podobno dziadek budował ci w nim skocznie?

Tak. Co prawda nie skakaliśmy o tyczce, ale wzwyż. Na tapczan. Jak się rozwalił, to dziadek go sklejał. Nie poddawaliśmy się, a efekty, jak widać, są dobre.

O tyczce podobno też skakałeś, ale przez płot?

Skakać generalnie zacząłem w domu, jak mówiłem. Przez płot skakaliśmy na działce. Do tego mieliśmy kulę, dziadek zbudował też skocznię do skoku w dal, organizowaliśmy takie rodzinne zawody. Na pewno było sportowo.

Podobny wątek widnieje w biografii Stanisława Szczyrby, trenera Mutazza Isy Barszima. On urządzał sobie skocznię sam, a lądował na trocinach albo sianie.

Ja też słyszałem coś podobnego. Mój pierwszy trener też opowiadał, że skokiem o tyczce zaraził się właśnie w taki sposób. Gdzieś tam na polu skakali na siano, potem przez płot czy rzekę. Tak się zawziął, że ostatecznie też został trenerem.

Wspominałeś, że dziadek może się cieszyć sukcesami, to jaka była jego reakcja po 2011 roku i tym niespodziewanym złocie w Daegu?

Myślę, że taka sama jak wszystkich. To, co się wtedy wydarzyło, było niewiarygodne. Wszyscy mówili, że mogę zamieszać w czołówce, ale nikt nie wierzył, że może być złoty medal. Wszystko potoczyło się jednak w taki sposób. Do dziś trudno w to uwierzyć, jak się wszystko przeanalizuje. Jeszcze trudniej uwierzyć w tę zwycięską próbę na wysokości 5,90, bo to był naprawdę szczęśliwy skok. Dziadka na pewno rozpierała duma. Wtedy każdy, kto interesował się tyczką, usłyszał o tym, że tak się zaczęła moja kariera, więc dziadek był na świeczniku.

Do tamtego sezonu przystępowałeś z rekordem życiowym na poziomie 5,60. A to trzydzieści centymetrów mniej niż skoczyłeś w finale mistrzostw.

W 2008 roku skoczyłem 5,51 i do 2010 nie mogłem skoczyć więcej. W tym 2010 w ostatnich zawodach w Międzyzdrojach skoczyłem to 5,60. To była moja życiówka. Z moim ówczesnym trenerem, Włodzimierzem Michalskim, przystępowaliśmy do tej hali z dystansem. On w ogóle nie chciał, żebym na niej skakał, ale udało mi się go wybłagać. Pojechaliśmy na pierwsze zawody, od razu wyrównałem tam życiówkę. Już kolejne przyniosły rekord Polski – 5,86. Na dobrą sprawę nic na to nie wskazywało. Spodziewaliśmy się, że będzie dobrze, że mogę zrobić minimum na halowe mistrzostwa Europy. Ale 5,86? Tego nie dało się przewidzieć. Potem lato rozpocząłem od problemów z nadwagą, było ciężko, ale na najważniejszych imprezach – młodzieżowych mistrzostwach Europy, wojskowych igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata – zdobyłem trzy złota. Wszystko poszło dobrze i gładko.

Później mówiłeś, że ten medal to wielkie szczęście, ale też problem. Bo nie byłeś gotowy na to zainteresowanie i otoczkę.

No tak, od 2012 do 2014 praktycznie nie oddawałem żadnych skoków. Cała ta otoczka, wszystko skupiło się na mnie, bo byłem jedynym medalistą tamtych mistrzostw. Nie podziałało to pozytywnie. Aczkolwiek było dobrą nauką, przy kolejnych medalach byłem troszkę bardziej pokorny. Wiedziałem, że nie mogę odpuszczać, zgadzać się na wszystko. Każdy musi się tego nauczyć. Na mnie musiał spaść kubeł zimnej wody, ale efekt końcowy jest najważniejszy. Choć na ten musimy jeszcze trochę poczekać, bo na razie nie skończyłem.

Wtedy pojawiły się kontuzje, presja, ale podobno sam też sobie nie pomagałeś, bo zdarzało ci się imprezować.

Wtedy? Nie, nie. Nie do końca tak to było. To nie ten okres. Wtedy już miałem narzeczoną i wyglądało to inaczej. W 2012 roku pojawiła się straszna kontuzja. Praktycznie wszystkie pieniądze, które zarobiłem wcześniej, wydaliśmy na to, żebym wrócił do zdrowia. Nikt nie wiedział, jak mi pomóc. Próbowaliśmy jednego zabiegu, drugiego, odwiedziliśmy nawet doktora Müllera-Wohlfahrta w Bayernie Monachium. Nic nie pomagało. Dopiero jak spotkałem się z panią fizjoterapeutką, z którą pracuję do teraz, zaczęliśmy wychodzić na prostą. 2014 rok był przełomem, wtedy zdobyłem srebro mistrzostw Europy, zaczęła się współpraca z trenerem Czapiewskim, potem doszedł brązowy medal mistrzostw świata… Od tego czasu jestem zawodnikiem kompletnym, tak myślę. Wiem, co robię.

Profesjonalistą?

Na pewno większym profesjonalistą. Dla mnie to moja praca, skupiam się na tym, żeby wszystko było dobrze. Dbam o zdrowie, współpracuję z fizjoterapeutką, dietetykiem, człowiekiem od suplementacji.

A z psychologiem sportowym? Bo kiedyś mówiłeś, że tego zabrakło właśnie w tamtym okresie.

W tamtym okresie na pewno tego zabrakło. Teraz współpracuję z doktorem Zdzisławem Sybilskim, już od kilku dobrych lat. Walczymy z niektórymi rzeczami. Choćby z tym lękiem, o którym wcześniej mówiliśmy. Trzeba go przezwyciężyć, żeby dobrze skakać Wydaje mi się, że robimy coraz większe postępy. Aczkolwiek spokojnie, skupiamy się na igrzyskach.

Wracając do Daegu – tam niemal zaspałeś na eliminacje, prawda?

Właściwie to nie „niemal”, po prostu zaspałem. Dotarłem na stadion jako ostatni z zawodników, kompletnie zaspany. Po krótkiej rozgrzewce wyszedłem na stadion. Energii starczyło tylko na to, żeby skoczyć 5,50. Na drugi dzień okraszone było to wielkim bólem pleców. Ale finał na środkach przeciwbólowych okazał się tym najlepszym z dotychczasowych.

W nagrodę zafundowałeś sobie kilka Twixów.

To był okres, gdy naprawdę sporo jadłem. Byłem wtedy drobnym chłopakiem, mimo 22 lat na karku. Teraz – nie wiem czy to trening, czy po prostu dojrzałem – jestem postury bardziej Piotrka Liska niż reszty grupy. Wtedy waga musiała być zrzucona, zaciskałem pasa. A wówczas trudno przychodziło mi odmawianie. Dziś rozumiem wszystkie problemy, jakie mogą z tego wynikać. Ale w tym 2011 wróciłem po finale do pokoju, Twixy już czekały. Wjechały wszystkie naraz.

Jeszcze kilka lat przed mistrzostwami świata pojawił się w twoim życiu wątek choroby Scheuermanna. Jak w ogóle doszło do diagnozy? Bo to nie choroba, o której często się słyszy.

Zaczęło się od skręconej kostki. Potem w czasie treningu zaczęło mnie boleć kolano. Nie wiedzieliśmy co to jest, szukaliśmy odpowiedzi. Rezonans wykazał pęknięte kręgi. Potem lekarz powiedział, że to choroba Scheuermanna. Szukaliśmy kogoś, kto by nam pomógł. Jeden z lekarzy w Warszawie powiedział nawet, że grozi mi wózek inwalidzki, jeśli nie przestanę trenować. Nie chciałem dopuścić do siebie takiej wiadomości. Na szczęście moja choroba nie postąpiła aż tak mocno, żebym musiał przestać trenować. Mimo że groziło mi nieuprawianie sportu, to zrobiliśmy wszystko, żeby wzmocnić, obudować moje plecy i to mięśnie były tym filarem, na którym będę się opierał. Na dziś żadnych skutków tej choroby nie odczuwam. Czuję się dobrze. Nie wiadomo, jak to będzie w przyszłości, ale na teraz przyjmuję, że sport to moje życie, pasja i nawet jak skończę trenować, to chciałbym być zdrowy, mocny fizycznie i nigdy go do końca nie odpuścić.

Czyli usłyszałeś od lekarza, że może grozić ci wózek inwalidzki i od razu pojawiła się myśl: „nie no, nie ma opcji, idziemy do innego”?

Wiadomo, że były łzy, płacz i nerwy. Moja mama panikowała, martwiła się o syna. Pogadaliśmy jednak w rodzinnym gronie, ustaliliśmy, że to tylko opinia, w sumie nic o tej chorobie nie wiemy, więc poczytajmy, popytajmy, pochodźmy. W końcu trafiłem do masażysty naszych siatkarek z Bydgoszczy. On stwierdził: „spokojnie, możesz trenować, pomogę ci”. I faktycznie to zrobił, przygotował moje ciało do tego, żebym znowu mógł uprawiać sport na najwyższym poziomie. Opłaciło się.

Ta diagnoza pojawiła się niedługo po wicemistrzostwie świata juniorów. Zresztą zdobytym w Bydgoszczy.

Tak, jakieś pół roku później. Po drodze poniosła mnie też fantazja, wsiadłem na skuter i skończyło się tą skręconą kostką. Ale wszystkiego trzeba się nauczyć. Ta młodzieńcza fantazja skończyła się półroczną przerwą, potem były problemy z kolanem i aż do 2010 roku zniknąłem z areny. Ale chyba przerwy mi służą, bo skończyło się tym mistrzostwem świata.

Z drugiej strony taka młodzieńcza fantazja się chyba przydaje w tym skoku o tyczce? Skoro mówiliśmy wcześniej, że trzeba być świrem.

Tak, ale najlepiej, żeby wychodziła na skoczni, a nie poza nią.

Tak jak u Armanda Duplantisa?

No tak. To jest naprawdę wyjątkowy chłopak, skacze od małego. Ale nie wziął się znikąd, wszyscy wiedzieliśmy kim on jest, obserwowaliśmy go. Każdy czekał, kiedy wypali. Zrobił to szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał.

Mówiłeś kiedyś, że na YouTubie oglądasz stare konkursy…

Tak. Wracam do swoich dobrych skoków, obserwuję. Choć moja technika się zmienia, staram się ją udoskonalać. Bo jeśli ileś tam skoków nie pozwala mi przekroczyć jakiejś wysokości, to próbuję podejść do tego inaczej. Ale to cieszy, takie poszukiwania to fajna zabawa. Nie pozwalają mi się nudzić. Wracam do skoków, wyciągam wnioski, analizuję, oglądam nawet czyjeś próby. Aczkolwiek wiem, że nie można bzikować i zafiksować się tylko na punkcie sportu. Czas na odpoczynek też musi być – nie tylko fizyczny, ale i psychiczny.

Co ostatnio zmieniłeś w swojej technice?

Generalnie dużą zmianą była dla mnie zmiana tyczek. Każda tyczka jest inna, również każda firma robi inne tyczki. Do tego się trzeba przyzwyczaić. Ja ciągle próbuję, zmieniam dużo rzeczy, wręcz na nowo uczę się skakania. Mam nadzieję, że ten mój czas nie nadszedł i nie pokazałem wszystkiego, co mogę osiągnąć na tych nowych tyczkach.

A jak oglądasz skoki innych – czy to swoich rywali czy zawodników z przeszłości – to masz czasem myśl, że „o, to jest super, może powinienem spróbować to zrobić”?

Generalnie, jak mówiliśmy – są podstawy, które wykonuje każdy z nas. Ale każdy też jest inny: cięższy, niższy, wolniejszy czy szybszy. Technikę trzeba dopasować pod siebie. Technika takiego Sama Kendricksa jest niesamowita. Ale to jest jeden jedyny Sam i nikt inny tak nie skacze. Podejrzewam, że u nikogo innego nie dałoby to odpowiedniego efektu. Dlatego ma się trenera, żeby to trener dobierał elementy, które trzeba zmieniać i poprawiać.

Co wyróżnia Sama Kendricksa?

Każdy z nas próbuje skakać na tyczkach długości 5,10-5,20. A Sam nigdy nie chwytał pięciometrowych tyczek, cały czas skacze na takiej o długości 4,90 m. On wychodzi z rąk na wysokość 1,40 m. Do czasu aż się pojawił, wszyscy mówili, że to niemożliwe i osiągnięto już granicę. A Sam wszystkim pokazał, że jeszcze nie, że jeszcze dużo w tym sporcie można odkryć. On też jest niższym zawodnikiem, jego  ruchy są szybsze, a skok wydaje się o wiele dynamiczniejszy niż na przykład mój. Tyle mogę powiedzieć, bo gdybym wszedł w detale, to pewnie używałbym terminologii, którą nie każdy by zrozumiał. Sam na pewno jest niesamowity. Z drugiej strony jednak, jak tak sobie pomyślę, to każdy z zawodników ma w sobie coś wyjątkowego. Nie ma dwóch, którzy skakaliby tak samo.

Hipotetycznie: gdyby Sam Kendrick przestawił się na tyczkę o długości 5,10 i zachował tę zdolność wyjścia z rąk, to mógłby ot tak machnąć rekord świata?

Oczywiście, przy takim założeniu – tak. Ja myślę jednak, że dlatego tak skacze i używa takiej techniki, bo te tyczki mu na to pozwalają. Zakresy jego ruchów są odpowiednie na tej długości tyczki. Natomiast każda zmiana będzie problemem. Jestem pewien, że byłby w stanie skakać na dłuższych tyczkach, podobno nawet próbował na treningach, ale wychodziło to średnio. U Sama to wszystko jest dopracowane co do milimetra. Na tyczce 4,90 skoczyć 6,06 m to jest wielki wyczyn. Ja widzę, jak on obserwuje swoje skoki. Ma swój schemat tego na co patrzy, co obserwuje i co zmienia. To jest zawodnik, który potrafi zmienić tyczkę z twardszej na miększą i pokonać kolejną wysokość. Niesamowity gość.

Na miększą? Przecież to kompletnie w drugą stronę tyczkarskiego elementarza.

Tak, Sam jest tu innowatorem.

Mówiłeś wcześniej, że czasem trzeba się wyciszyć, odpocząć od tego sportu – jak to robisz?

Uwielbiam łowić ryby, aczkolwiek ostatnio brakuje mi na to czasu. Dobre trzy albo cztery lata nie byłem. Mam nadzieję, że w Spale uda się wyskoczyć nad rzekę. Warunki mogą być tam dobre. A tak to uwielbiam spędzać czas z żoną. W domu zajmuję się też swoim akwarium, czytam książki na potęgę, no i oczywiście gram na konsoli.

Co ostatnio przeczytałeś?

Uwielbiam fantastykę, czytam jej mnóstwo. Jakiś czas temu wymieniliśmy się nieco z Samem. On polecił mi amerykańskiego autora, Brandona Sandersona, a ja jemu podsunąłem pod nos naszego „Wiedźmina”. On teraz twierdzi, że Sapkowski to jego ulubiony autor, a ja łykam wszystkie książki Sandersona na potęgę. Zbliżam się już do końca bibliografii.

Trafiłeś w moje gusta. „Archiwum Burzowego Światła” Sandersona uwielbiam. A akurat teraz czytam „Wiedźmina”.

Sam teraz jestem w trakcie „Legionu” Sandersona. Niesamowita książka. Zupełnie inna niż wszystkie jego autorstwa, ale świetna.

Te jego książki to takie tomiszcza, że i na cały obóz wystarczy jedna…

Zdecydowanie. Mam to wszystko na Kindle’u, bo inaczej musiałbym brać dodatkową torbę na książki.

Kończy się nam czas, więc wrócę jeszcze do igrzysk w Tokio – myślisz, że trzeba tam będzie skakać sześć metrów, żeby powalczyć o medal?

Oczywiście, że jest to możliwe. Każde zawody, każdy rok to jednak nowa, czysta kartka. Może się zdarzyć tak, że trzeba będzie skakać 6,10, a może i 5,80 da medal. Staram się nie myśleć o tym w taki sposób. Raczej jadę na zawody z myślą, by po prostu dać z siebie wszystko i reagować na to, co się dzieje na skoczni. Wiadomo, że sam siebie nie przeskoczę. Dam z siebie wszystko, ile będę mógł, tyle skoczę, a reszta zależy od rywali. Jeżeli będą lepsi – trudno. Ale postaram się zrobić wszystko, żebym to ja był najlepszy.

Czyli będziesz zadowolony nawet bez medalu, ale jeśli dasz z siebie wszystko?

Na pewno. Będę smutny, gdzieś ta sportowa złość też we mnie się będzie wydzierała. Jeżeli jednak dam z siebie wszystko i dojdę do takiego wniosku, to będę mógł się potem klepnąć w pierś i powiedzieć: „okej, dałeś z siebie wszystko, byli lepsi, musisz poczekać kolejne cztery lata”. I będę czekał. Mam nadzieję, że wytrwam w tym sporcie jak najdłużej. Choć chciałbym już teraz spełnić swoje postanowienie zdobycia medali na wszystkich głównych imprezach. Brakuje mi halowych mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Oby to był dobry rok.

Twój trener podobno nie jest przekonany do startów na hali.

Ta hala w ogóle w lekkiej atletyce traktowana jest tak troszeczkę po macoszemu. Wszyscy skupiają się na tym, żeby latem osiągnąć lepsze rezultaty, bo to bardziej prestiżowy sezon. To może być dobra okazja, żeby w marcu powalczyć o medal mistrzostw świata. Bo może nie wszyscy będą wtedy na maksymalnych obrotach.

ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA

Fot. 400mm.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez