W boksie większość historii kończy się kiepsko. Ringowe tragedie to jedno, ale nawet najwięksi mistrzowie potrafią w najlepszych chwilach zarabiać dziesiątki milionów dolarów, by na koniec zostać z niczym. Mike Tyson, Riddick Bowe i Evander Holyfield – nie trzeba daleko szukać, by w gronie czołowych “ciężkich” ostatnich kilku dekad znaleźć bankrutów. W tym obrazie jest jednak pewien chwalebny wyjątek. Willie deWit miał być “kolejną nadzieją białych”, ale odszedł z boksu jeszcze przed trzydziestką. Dziś rozstrzyga spory jako sędzia… na sali sądowej.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mogło się wydawać, że życie ambitnego i obiecującego pięściarza w Ameryce Północnej musi iść określonym torem. Po tysiącach godzin spędzonych w małych salkach najlepsi wypływali na szerokie wody. Nieliczni z tego grona jeździli potem na najważniejsze imprezy juniorskie i młodzieżowe, a już naprawdę wybrani mieli szansę startu na igrzyskach. Kolejnym krokiem najczęściej było już zawodowstwo, gdzie dużo lepszą pozycję startową mieli medaliści olimpijscy.
Kanada to jednak wyjątkowe miejsce na bokserskiej mapie świata. Na sportowych arenach bardzo często barwy tego kraju reprezentują bowiem osoby, które mają mocne związki z innymi nacjami. Przykład? Wystarczy spojrzeć na Lennoksa Lewisa, który urodził się w Londynie jako dziecko jamajskich imigrantów, ale już jako kilkulatek wyleciał z matką do Kanady. Potem miał już podwójne obywatelstwo, ale w 1984 roku wystartował na igrzyskach pod flagą kraju, w którym mieszkał dopiero od kilku lat.
Za pierwszym razem nie dotarł do fazy medalowej, ale miał wtedy zaledwie 18 lat. Cztery lata później “wrócił mocniejszy”, pokonując w finale przed czasem w kontrowersyjnych okolicznościach Riddicka Bowe’a. Jako zawodowiec znowu zaczął przedstawiać się jako Brytyjczyk, ale na Wyspach nie był kochany – trochę jak Dariusz Michalczewski w Polsce po decyzji o startach pod niemiecką flagą.
– Miałem wielkie problemy po obu stronach oceanu. Zawsze wszystkim powtarzam, że Wielka Brytania jest dla mnie jak matka, a Kanada to kraj, który mnie wychował. (…) Mimo to jestem w sytuacji, w której zawsze przegrywam. W Kanadzie mówią, że brzmię jak Brytyjczyk, z kolei w Londynie też często słyszę, że mam obcy akcent. Dlatego wszystkim mówię, że mam akcent śródoceaniczny – wspominał po latach już z uśmiechem Lewis.
Z boksem nie zawsze po drodze
W bokserskiej historii Kanady zawodnicy kategorii ciężkiej odgrywają wyjątkową rolę. Wszystko zaczęło się od Tommy’ego Burnsa (47-4-8), który w 1906 roku został czempionem królewskiej kategorii i potem bronił tytułu aż trzynaście razy. Wyróżniała go niezwykłe jak na tamte czasy otwartość. – Będę bronił tytułu z każdym. Biali, czarni, Meksykanie, Indianie albo inni – jestem mistrzem świata, a nie mistrzem białych czy Kanadyjczyków. Jeśli nie jestem najlepszy w tej kategorii, to nie chcę tego tytułu – tłumaczył.
Burns urodził się w Kanadzie, ale tak naprawdę nazywał się Noah Brusso i pochodził z rodziny włoskich imigrantów. Tego samego tytułu wywalczonego wiele dekad później przez Lennoksa nie wlicza się już do krajowego dorobku, bo do ringu wychodził pod brytyjską flagą. Oprócz tego w długiej historii kraju jest jeszcze dwóch zawodowych czempionów wagi ciężkiej. Trevor Berbick (49-11-1) i Bermane Stiverne (25-4-1) mieli kanadyjskie obywatelstwo, ale urodzili się odpowiednio na Jamajce i Haiti.
Dużo większy wpływ na propagowanie boksu w Kanadzie mieli jednak zawodnicy z dwóch różnych epok, którzy nigdy nie sięgnęli po tytuł. Larry Gains (117-22-5) był jednym z najlepszych “ciężkich” okresu międzywojennego. W 1925 roku znokautował Maksa Schmellinga (14-2-2) – przyszłego mistrza świata. Kilka lat później podobne piekło zgotował w obecności 70 tysięcy widzów cięższemu o prawie 30 kilogramów Primo Carnerze (57-4), który później również zdobył tytuł.
Mimo świetnych wyników Gains nigdy nie dostał choćby jednej mistrzowskiej szansy. Dlaczego? Zdecydował kolor skóry. Nie wszyscy w środowisku mieli tak otwarte głowy, jak Tommy Burns. Podział rasowy oficjalnie został zniesiony w 1934 roku, gdy Larry był już mocno wyboksowanym pięściarzem. Podobny problem miał nieco wcześniej Sam Langford (178-29-38), którego wiele lat później ESPN nazwie “najlepszym pięściarzem, którego nikt nie zna”. Jego skomplikowana legenda do dzisiaj żyje własnym życiem, fascynując kolejne pokolenia fanów boksu.
Podobnie jest w przypadku George’a Chuvalo (73-18-2), który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych walczył z najlepszymi. Dwukrotnie wychodził do ringu z Muhammadem Alim (56-5) i dzielnie stawiał czoła Joemu Frazierowi (32-4-1) oraz George’owi Foremanowi (76-5). Syn chorwackich imigrantów na tle legend wagi ciężkiej wyróżniał się granitową szczęką. Bywał potwornie obijany, ale nigdy nie wylądował na deskach.
Pod okiem dentysty
Największy problem z kanadyjskim boksem przez wiele lat polegał na braku struktur i systemu szkolenia. Reprezentanci tego kraju sięgali po medale igrzysk w boksie przed II wojną światową, a potem dopiero w 1984 roku. Trzeba jednak pamiętać, że tamta impreza była specyficzna, bo na starcie zabrakło przedstawicieli pięściarskich potęg – Sowietów, Kubańczyków i Polaków.
Willie deWit nic nie dostał jednak za darmo. Wychował się w prowincji Alberta w zachodniej części kraju, gdzie dokuczały mu wyjątkowo mroźne zimy. – Jeśli temperatura za oknem przekracza -30 stopni Celsjusza to nie ma sensu wychodzić z domu – nawet okoliczne psy tego nie robią – tłumaczył. Na pierwsze zajęcia bokserskie zaprowadziła go chęć wyładowania gniewu. W domu opiekował się chorym ojcem, a w szkole miał już dość hokeja i koszykówki.
Miejscowy trener szybko dostrzegł fizyczny potencjał młokosa i szepnął o nim kilka ciepłych słów… znajomemu dentyście. Doktor Harry Snatić w wolnych chwilach od zakładania koronek i wyrywania ósemek chętnie prowadził zajęcia z młodzieżą. O pierwszym turnieju z udziałem deWita krążą legendy. Niepozorny chłopak podobno znokautował pierwszego rywala po kilkunastu sekundach w tak imponującym stylu, że trenerzy pozostałych dużo bardziej doświadczonych zawodników woleli wycofać podopiecznych z rozgrywek.
Szybko okazało się, że na krajowym podwórku może nie być lepszych ciężkich. Willie zaczął dostawać szansy na arenie międzynarodowej, a kilka walk z jego udziałem odbiło się szerokim echem. W 1982 roku w międzypaństwowym meczu z Kubą zmierzył się z Pedro Cardenasem. Okrutnie obijał rywala i sędzia wkroczył, by przerwać pojedynek. Nie zdążył tego zrobić, bo Kubańczyk… znokautował go przypadkowym ciosem.
To było naprawdę ciężkie KO, ale arbiter został ocucony i skończył tylko z drobnym zadrapaniem na nosie. Po kilkunastu minutach w ringu pojawił się nowy fachowiec i pojedynek został wznowiony. Mimo to deWit dalej okładał przeciwnika, który… był bliski znokautowania również drugiego arbitra. Tym razem nie trafił jednak czysto, a Kanadyjczyk po chwili dokończył robotę.
Zbiórka na igrzyska z nadzorem „Aniołka”
Kanadyjska nadzieja wagi ciężkiej zbierała doświadczenia na różne sposoby. W ringu szło mu coraz lepiej – jego ogromną siłę chwalił nawet Aleksander Jagubkin, jeden z najwybitniejszych sowieckich mistrzów tamtego okresu. Na kilkanaście miesięcy przed olimpijskim startem Willie wyjechał także na sparingi do Michaela Spinksa – ówczesnego mistrza świata wagi ciężkiej w gronie zawodowców. Gdy dotarł na miejsce okazało się jednak, że czempion ma inne plany. Zwyczajnie nie chciał ryzykować mając na horyzoncie kolejną walkę.
– Zamierzam prowadzić karierę z dnia na dzień. Nigdzie się nie spieszę. Widzę, co dzieje się obecnie w boksie zawodowym – wielu zawodników walczy o mistrzowskie pasy w 15 czy 16 występie kiedy nie są jeszcze gotowi na tytuł – opowiadał o swoich planach deWit. Na amatorstwie miał jednak inne problemy – głównie finansowe. Trudno w to uwierzyć, ale kilka miesięcy przed igrzyskami odbyła się zbiórka funduszy dla utalentowanego pięściarza. Na uroczystej gali pojawiła się nawet Farrah Fawcett, jeden z “Aniołków Charliego”.
Olimpijski start był dla bokserów z Kanady wyjątkowy. Przez brak wielu utytułowanych rywali otworzyła się szansa, by reprezentant tego kraju zdobył medal po 52 latach posuchy. DeWit był jednym z faworytów i ostatecznie postawił na swoim. Miał jednak sporo szczęścia – w pierwszej rundzie dostał wolny los, a w dwóch kolejnych mierzył się z nisko notowanymi rywalami z Afryki, których odprawił dość gładko.
Schody zaczęły się tak naprawdę w półfinale, a więc już w strefie medalowej. Od finału dzieliło go spotkanie z Arnoldem Vanderlyde. Dwumetrowy olbrzym z Holandii (z tego kraju pochodzą również przodkowie deWita) już raz okazał się lepszy w oficjalnej walce. Tym razem mogło być podobnie, ale po trzech twardych rundach sędziowie punktowali niejednogłośnie (3:2) na korzyść Kanadyjczyka. W finale szczęście go opuściło, choć daniem niektórych ekspertów mógł nawet pokonać Henry’ego Tillmana. Trzech z pięciu sędziów zapisało jednak wszystkie rundy na korzyść przeciwnika.
– Dobry Boże! Jak do tego doszło? – oburzał się komentujący pojedynek Howard Cosell, który wcale nie był przekonany o zwycięstwie rodaka. DeWit wracał do domu z olimpijskim medalem, ale i sporym niedosytem. – Do dziś tłumaczę, że bardziej przegrałem tam złoto niż wygrałem srebro – komentował po latach. Srebro wywalczył wtedy także Shawn O’Sullivan, więc kanadyjska klątwa dobiegła końca w dobrym stylu.
Krótka kariera na zawodowstwie
Trzeba kuć żelazo póki gorące, więc Willie po kilku miesiącach był już zawodowcem. Narzucił sobie ostre tempo – chwilami chyba aż do przesady. Już czwartej walce wylądował na deskach i szczęśliwie uratował remis. Nie miał jeszcze dziesięciu zawodowych występów w CV, gdy zaliczył pierwsze dziesięć rund. Kilka miesięcy później pokonał Kena Lakustę (17-8), zostając mistrzem Kanady w gronie zawodowców.
W mediach awizowano narodziny nowej “wielkiej nadziei białych”, a deWit coraz poważniej myślał o podboju Ameryki. Wszystkie plany wzięły w łeb w lutym 1987 roku, gdy spotkał na swojej drodze Berta Coopera (15-1). Przeciwnik nosił przydomek “Smokin'”, bo bardzo przypominał Joego Fraziera. Nie tylko wyglądem – w ringu przeważnie szukał bójki. Kilka miesięcy wcześniej jako pierwszy pobił Tillmana (10-0) – rywala Williego z kontrowersyjnego olimpijskiego finału.
W walentynki 1987 roku deWit miał pokonać nieopierzonego Coopera przed własną publicznością i czekać na poważniejsze oferty. Plany wzięły jednak w łeb – agresywnie nastawiony Amerykanin już w pierwszej rundzie ustrzelił gospodarza. Willie poszedł na bójkę zamiast spokojnie boksować z wykorzystaniem lepszych warunków fizycznych. Ostatni nokdaun miał miejsce… równo z gongiem kończącym pierwsze starcie.
Przerwa pomogła faworytowi miejscowych, ale tylko do pewnego stopnia. Mimo obiecującego początku w drugiej rundzie sytuacja się powtórzyła – Willie znów padł na deski równo z gongiem. Tym razem był zakrwawiony i kompletnie nie wiedział co się dzieje. Na szczęście doświadczony trener Jackie McCoy przerwał to jednostronne bicie. Jego zawodnik szybko doszedł do siebie po ciężkim nokaucie, ale rok później na stałe wypisał się z boksu.
Rewanż i… koniec
Ostatnia walka miała być wyjątkowa, ale absolutnie nic nie wskazywało na to, że to właśnie po niej przyjdzie koniec. W marcu 1988 roku udało się doprowadzić do rewanżu z Tillmanem (17-3). Złoty medalista poprzednich igrzysk na zawodowstwie został poobijany nie tylko przez Coopera, ale także przez Evandera Holyfielda (13-0). Tuż przed walką z deWitem został poddany w starciu z przeciętnym Dwainem Bondsem (14-13-2).
– Zwycięzca pojedynku deWit kontra Tillman będzie o kilka zwycięstw od zapukania do drzwi samego Mike’a Tysona. A przegrany? Na pewno będzie musiał spojrzeć w lustro i przemyśleć sens kontynuowania kariery – zapowiadał Rod Proudfoot, jeden z promotorów całej gali. Czas pokazał, że chyba nie mógł się bardziej pomylić. DeWit wygrał po mało emocjonującej walce, a szansę z Tysonem dostał jednak Tillman, którego z “Żelaznym Mikiem” łączyła długa historia sięgająca ringów amatorskich.
Wygrany już nigdy nie pojawił się w ringu. Kilka miesięcy przed rewanżem z Tillmanem stracił ojca i brata, którzy zginęli w katastrofie awionetki. Tak mocno nie dostał nawet od Coopera, a życie momentalnie wywróciło się do góry nogami. Senior rodu deWitów zostawił rodzinny interes – prężnie działającą żwirownię. – Z dnia na dzień zostałem sam z mamą. Powoli to wszystko sprzedajemy, bo w tych tematach specjalizował się tata. Miał także firmę zajmującą się kładzeniem asfaltu, ale na tym już trochę się znam i tego biznesu się nie pozbędziemy – mówił tuż przed walką z Tillmanem.
Po kilku latach biznesowej działalności życie medalisty igrzysk znów diametralnie się zmieniło. O prawie myślał od lat, ale w decydującym momencie z pewnym wahaniem postawił na sport. Po zakończeniu kariery wrócił jednak na studia i w 1994 roku obronił się na uniwersytecie w Albercie. Zaczął pracować jako prawnik, a z czasem na sali sądowej był jeszcze skuteczniejszy niż w ringu.
– Widzę wiele analogii między tymi miejscami. Przeprowadzenie naprawdę konkretnego przesłuchania, w którym wyciąga się z kogoś potrzebne informacje, daje naprawdę dużo satysfakcji. Pewnie nie tyle samo co powalenie kogoś lewym sierpowym, ale powiedzmy, że jest blisko – opowiadał z błyskiem w oku były pięściarz.
Można zaryzykować teorię, że w sądzie zrobił dużo większą karierę. Wziął udział w kilku głośnych procesach – doprowadził do uniewinnienia Garretta Smitha w głośnej sprawie zabójstwa Johna Garcii, który został śmiertelnie pobity na ulicy. W 2017 roku awansował na sędziego w najwyższym sądzie prowincjonalnym w Albercie (Queen’s Bench).
– W różnych rolach walczyłem ponad 30 lat. Dobrze będzie dla odmiany teraz coś posędziować – komentował z uśmiechem przyjęcie nominacji Willie deWit. Boks nigdy do końca nie zniknął z jego życia – do dziś zdarza mu się regularnie wyładowywać energię na worku treningowym. Częściej niż na sali można go jednak spotkać na… lodowej tafli. Na stare lata pogodził się z hokejem i realizuję tę pasję w lidze oldbojów.
KACPER BARTOSIAK
Super opowiedziana historia. Brawo. Dzięki