Wielkie rywalizacje IO. O tych, których walka napędzała świat sportu

Wielkie rywalizacje IO. O tych, których walka napędzała świat sportu

Powiedzmy sobie szczerze: lubimy opowiadać się za jedną ze stron. Barceloną albo Realem. Federerem albo Nadalem. Hamiltonem albo Vettelem. Igrzyskom olimpijskim również nieobce były wielkie pojedynki. Najczęściej brali w nich udział przedstawiciele dyscyplin, które oddają pole do błysku jednostkom – lekkiej atletyki czy pływania. Przed wami najsłynniejsze i najbardziej medialne rywalizacje w historii IO.

Żaden nie był świętym

Początkowo nie mogło być mowy o równej walce. Carl Lewis wszedł w igrzyska z buta. Na cztery konkurencje, w których wziął udział w Los Angeles w 1984 roku, przypadły mu cztery złote medale. I dwa rekordy świata. 23-letni sportowiec szybko utonął w sławie. Choć nie, nie utonął, wręcz przeciwnie – zaczął w niej pływać. Jako nowa twarz lekkiej atletyki czuł się doskonale.

Budził zainteresowanie nie tylko na stadionie, ale i poza nim. Oprócz pochwał dla jego umiejętności pojawiały się też głosy krytyki. Bo nie nocował w wiosce olimpijskiej wraz z resztą zawodników, tylko w hotelu. Bo był arogancki, zakochany w pieniądzach i prowadził głośny styl życia. Bo, w przeciwieństwie do innych gwiazd sportu, rzadko pojawiał się w towarzystwie dziewczyn, co budziło różne pogłoski.

W tamtym czasie Ben Johnson stał z tyłu. Był jego rówieśnikiem, ale w Los Angeles zgarnął tylko dwa “biedne” brązowe krążki. Nie wydawało się, że dysponuje podobnym potencjałem. Ale z czasem zaczynał się coraz bardziej wyróżniać. Wreszcie, w 1985 roku, w ich siódmym wspólnym starcie, zwycięstwo trafiło w ręce Kanadyjczyka.

Następnie pokonał Lewisa na Igrzyskach Dobrej Woli, wykorzystując jego gorszą formę (w 1986 roku nawet w skoku w dal Lewis nie wyglądał na dominatora). Cały czas nie było jednak okazji, aby zobaczyć dwójkę lekkoatletów wspólnie na wielkiej scenie, czyli podczas mistrzostw świata lub igrzysk olimpijskich. O ich rywalizacji zaczęło się jednak mówić coraz więcej. Nic dziwnego, bo stanowili idealny materiał na ciekawą historię.

Pierwszy był Amerykaninem, drugi Kanadyjczykiem. Jeden od zawsze wiedział, że chce zostać wielkim sportowcem. Wspominał, że kiedy ojciec prosił go o wykonanie pracy domowej, zgadzał się, po czym oświadczał, że w przyszłości będzie bogaty i wynajmie kogoś do zajmowania się takimi pierdołami. Drugi natomiast dorastał w biednej, jamajskiej rodzinie. Bieganie stanowiło dla niego ucieczkę od trudnej, zarówno domowej, jak i szkolnej sytuacji, bo w tej nie dogadywał się z rówieśnikami.

Nie przepadali za sobą. Lewis wspominał, że kiedy Johnson pokonał go po raz pierwszy, podszedł mu pogratulować, a ten się odwrócił. Kanadyjczyk widział to inaczej: – Machałem do kibiców, nie widziałem, żeby się do mnie zbliżył. – Amerykanin też z łatwością usprawiedliwiał swoje dotychczasowe porażki. Nie był w dobrej formie, ot co. Nie żeby ktoś mógł mu dorównać, gdyby tylko się w takiej znajdował.

Ciężką atmosferę przed finałowym biegiem na mistrzostwach świata w Rzymie 1987 można było kroić nożem. Świat chciał, żeby jeden z nich wreszcie zaprezentował swoją przewagę. – Nie mam nic do udowodnienia – mówił Johnson. – Udowodniłem swoje już kilka razy. Czemu mam to robić ponownie? Ale jestem na niego gotowy.

Z wielkiej chmury spadł wówczas mały deszcz. Kibice liczyli na walkę łeb w łeb, tymczasem Kanadyjczyk pobił rekord świata, uzyskując niebotyczne 9,79. Lewis przeciął linię mety jako drugi, ale z wynikiem o piętnaście setnych gorszym. Amerykanin nie był w stanie przyznać się do porażki. Szybko zasugerował, że forma jego rywala jest podejrzana, choć nie wymienił go bezpośrednio. – Nagle [inni zawodnicy – przyp. red.] zaczynają biegać tak szybko. Dzieje się coś dziwnego. Jest z naszym sportem gorzej, niż było kiedykolwiek.

Jak przebiegały kolejne miesiące? Cały czas wygrywał Johnson. Aż do ostatniego sprawdzianu przed igrzyskami w Seulu, kiedy to podczas mityngu w Zurychu Lewis był lepszy. Z tego powodu przed igrzyskami trudno było wyłonić jednoznacznego faworyta.

Wielu Kanadyjczyków pamięta finałowy bieg do dzisiaj, ze wszystkimi jego szczegółami oraz całą otoczką. Ben Johnson to zrobił. Ich złoty chłopiec, skromny syn imigrantów z Jamajki, pokonał największą gwiazdę lekkoatletyki na największej ze scen. Te szczęście potrwało jednak tylko 62 godziny. Później świat sportu stanął w płomieniach, po tym, jak test antydopingowy Kanadyjczyka okazał się pozytywny.

To oczywiście większa historia, którą szerzej opisaliśmy tu. W jednym zdaniu: nowo koronowany król sprintu stał się pośmiewiskiem, które przyniosło wstyd swojemu krajowi.

Nie możemy jednak powiedzieć wprost, że dobro pokonało zło, sportowiec pokonał dopingowicza. Nic z tych rzeczy. Po latach okazało się, że Lewis w 1988 roku również stosował niedozwolone środki. Przed imprezą w Seulu wykryto u niego trzy stymulanty: pseudoefedrynę, efedrynę i fenylpropanolaminę. Ten fakt po prostu ukryto, sugerując, że stosował je nieumyślnie, podczas leczenia przeziębienia.

Od momentu, kiedy rywalizacja Carl Lewisa i Bena Johnsona dobiegła końca, minęło już ponad trzydzieści lat. Panowie, u których niedługo na liczniku pęknie sześć dekad, wciąż nie darzą się sympatią. Kanadyjczyk mówił: – On nie jest facetem. Jeśli nie potrafi się przyznać do swoich grzechów, nie jest facetem.

Wieloryb a rekin

Michael Phelps nie przegrywał często. Ale nawet on musiał się nieraz nieźle napocić, aby pokonać swoich rywali. Z góry jednak uprzedzamy: nie mówimy o Ryanie Lochte. Jasne, dwójka Amerykanów przez lata uchodziła za twarze światowego pływania. I tak, zdarzało im się startować na tych samych dystansach. Szkopuł w tym, że takich przypadków na wielkich imprezach znalazło się dwanaście… i za każdym razem triumfował bardziej utytułowany z pływaków.

Tak łatwo Phelps nie miał z Chadem le Closem. Zawodnikiem młodszym o siedem lat, który oczywiście nie załapał się na lwią część kariery Amerykanina. Nie było go w Pekinie, nie było w Atenach, a już na pewno nie było w Sydney, bo ośmiolatki nie są dopuszczane do startu.

Po raz pierwszy ta dwójka spotkała się więc na wielkiej scenie dopiero podczas igrzysk w Londynie. Igrzysk, na których Phelps miał raz na zawsze podkreślić swoją dominację. I tak też poniekąd zrobił, ale tym razem nie udało mu się zgarnąć kompletu złotych medali. Przegrał chociażby w konkurencji, w której po prostu nie zwykł, ba, wręcz nie potrafił tego robić. Mowa o 200 metrach stylem motylkowym.

Aby zrozumieć, jak pewnym siebie mógł się czuć przed startem, należałoby przytoczyć trochę historii. Na jakim dystansie Amerykanin po raz pierwszy został mistrzem świata? Właśnie tym. Na jakim dystansie po raz pierwszy pobił rekord świata? Właśnie tym. Nie trzeba również tłumaczyć, że w 2004 oraz 2008 roku zdobywał złoty medal olimpijski w wyścigu na dwusetkę delfinem. Nikt nie miał prawa mu zagrozić.

Na ostatnich metrach finałowego wyścigu faktycznie wydawało się, że Phelps dopnie swego i dotknie ściany basenu jako pierwszy. Źle wymierzył jednak moment wyciągnięcia ręki do przodu. I dosłownie o ułamek sekundy zdetronizował go 20-letni pływak z RPA, Chad le Clos.

Tuż po tym Amerykanin zakończył karierę. Le Clos mówił, że będzie szukał nowej motywacji, po tym, jak król pływania, osoba, która wręcz motywowała go treningów, odchodzi na emeryturę. Z jego formą nic się jednak poważnego nie stało. W 2013 roku został dwukrotnym mistrzem świata w Barcelonie.

Dwa lata później na ostatni powrót do sportu zadecydował się Phelps. I wygłosił opinię, która według wielu miała sprowokować Afrykanina. Otóż zasugerował, że skupi się na startach w delfinie, bo nie stał on ostatnio na wysokim poziomie. W tym samym roku le Clos zdobył tytuł mistrza globu na 100 metrów, po czym powiedział: – Michael Phelps gadał, jak wolne były ostatnio wyścigi delfinem na świecie. Teraz zrobiłem czas, którego on nie osiągnął od czterech lat. Więc mógłby się uciszyć.

Wspaniała zapowiedź pływania na igrzyskach, prawda? Po niecałym roku nadeszła impreza w Rio de Janeiro, na której dwójka pływaków pojawiła się w świetnej formie. Napięcie pomiędzy nimi było widoczne już przed półfinałem na 200 metrów delfinem. Słynny obrazek: Phelps siedzi na ławce i patrzy w kierunku reprezentanta RPA ze wzrokiem pełnym… nienawiści? Serio, jak myśliwy przed polowaniem tysiąclecia.

Co stało się dalej? Król wrócił na tron. Nie wygrał w piorunującym stylu, bo nie był już w tak wybitnej formie, ale wygrał. Masato Kasaiemu oraz Tamásowi Kenderesiemu zabrakło kilku setnych sekundy. A le Clos? Zajął rozczarowujące, czwarte miejsce.

Bardziej symboliczna była jednak rywalizacja na 100 metrów delfinem. Tu dwójkę rywali pogodził Joseph Schooling, który zdobył złoty medal. Phelps i le Clos natomiast osiągnęli identyczny czas, lądując na drugim miejscu… ex-aequo z jeszcze jedynym pływakiem, Laszlo Csehem, kolejnym znakomitym delfinistą.

Po igrzyskach w Rio de Janeiro Michael Phelps finalnie odszedł na emeryturę. 28-letni Le Clos dalej pływa, a z ubiegłorocznych mistrzostw świata przywiózł dwa brązowe krążki. W Tokio też może liczyć na sukcesy, choć o powtórzenie sukcesu z Londynu nie będzie mu łatwo.

Jamajczyk kontra świat

Przez lwią część pierwszej dekady XXI wieku sytuacja w globalnym sprincie przedstawiała się jasno: dominują – z małymi wpadkami, ale jednak – Amerykanie. Tak było, dopóki skrzydeł nie rozwinął Usain Bolt. Jamajczyk na MŚ w Osace w 2007 roku zdobył dwa srebrne medale i wystosował pierwszy sygnał, że nadchodzi ktoś wielki.

Komplet złotych medali zgarnął wtedy Tyson Gay. Nieco starszy, ale wciąż zaledwie 25-letni zawodnik. O ile nikt nie miał wątpliwości, że w Jamajczyku drzemie olbrzymi, niespotykany potencjał, to można było liczyć, że w Pekinie dwójka lekkoatletów stoczy dość równą, emocjonującą walkę. Tak oczywiście się nie stało. Amerykanin doznał kontuzji, ledwo co wyrobił się na igrzyska i odpadł w półfinale. Tymczasem, jak pamiętamy, Bolt skradł całe show.

W kolejnych latach rywalizacja na tej linii trwała, ale na ważniejszych imprezach zawsze triumfował Jamajczyk. Pierwszej porażki doznał dopiero w 2010 roku, kiedy Gay pokonał go podczas mityngu w Sztokholmie. Przebiegł wtedy 100 metrów w znakomitym czasie 9,84. A tuż potem powiedział: – Szczerze, w środku wiem, że on nie był przygotowany na 100 procent. Czekam na dzień, kiedy obaj będziemy w świetnej formie i Asafa Powell też się pojawi.

Odnosił się oczywiście do problemów zdrowotnych swojego rywala. Gayowi nie zdarzyło się jednak nigdy zaskoczyć Bolta w momencie, kiedy stawka była naprawdę wysoka. Rozpoczęło się zatem poszukiwanie kolejnego sprintera, który będzie w stanie pokusić się o detronizację.

Nie trzeba było daleko szukać. Yohan Blake, reprezentant tego samego kraju, zaczął robić rzeczy, o które podejrzewalibyśmy… no właśnie, tylko jego starszego kolegę. Został nawet mistrzem świata w Daegu w 2011 roku, po tym, jak Bolt zaliczył falstart i został zdyskwalifikowany. A nieco później pobił też swój rekord życiowy na 200 metrów. W Brukseli, podczas Memoriału Van Damme’a, uzyskał wynik 19,26! Absolutny kosmos. Drugi rezultat w historii lekkiej atletyki, gorszy o zaledwie siedem setnych od rekordu świata.

Nic więc dziwnego, że przed igrzyskami w Londynie zaczęły pojawiać się nieśmiałe opinie typu: a może jednak? Może faktycznie ten Blake jest w stanie wygrać? Powiedzmy sobie szczerze – ani wcześniej, ani później nie było już momentu, kiedy porażka zdrowego Bolta wydawała się tak realna.

Jamajczyk rozwiał jednak wszelkie wątpliwości. Na setkę finiszował z czasem o dwanaście setnych lepszym od Blake’a (9,63 do 9,75). Na dwukrotnie dłuższym dystansie doświadczyliśmy zaś większych emocji. Jeszcze na sześćdziesiąt metrów przed metą sprinterzy szli łeb w łeb. Długie susy Bolta okazały się jednak decydujące na finiszu (19,32 do 19,44). Znowu nie udało się go pokonać.

W kolejnych latach Yohan Blake nieco zniknął z radarów z powodu kontuzji. Mimo tego, że pojawiał się na wielkich imprezach, nie był już w stanie nawiązać do dawnej formy. Nowym kandydatem do pobicia Bolta (o ile ktokolwiek jeszcze w to wierzył) stał się Justin Gatlin. Amerykanin, który w przeszłości dwukrotnie bywał przyłapany na stosowaniu dopingu (choć warto podkreślić – problemy z dopingiem mieli też zarówno Gay, jak i Blake), dziwnym trafem po trzydziestce uzyskał życiową dyspozycję.

Nie zdołał jednak wygrać z Jamajczykiem ani podczas mistrzostw świata w Moskwie w 2013 roku, ani w Pekinie dwa lata później, ani na igrzyskach w Rio de Janeiro. I to mimo tego, że przez trzy sezony (2014-2016) to on mógł pochwalić się statusem lidera światowych list. Bolta mogły męczyć kontuzje, bywał w gorzej dyspozycji, ale podczas najważniejszych imprez cały czas rządził.

Gatlin dopadł go dopiero w 2017 roku. Mistrzostwa świata w Londynie miały być ostatnimi w karierze Jamajczyka. Zdołał się na nie zmotywować i zbudować niezłą formę. Ale nie na tyle dobrą, aby sprostać starszemu o pięć lat rywalowi, a nawet Christianowi Colemanowi. Po biegu na 100 metrów podszedł do Gatlina, objął go i powiedział, że ten zasłużył na sukces.

Nie każdy był jednak takiego zdania. Szef IAAF Sebastian Coe tuż po tamtym biegu oznajmił: – Agencja antydopingowa popełniła błąd, dyskwalifikując Gatlina tylko na cztery lata. On był złapany na dopingu drugi raz. Powinien dostać osiem lat, co oznaczałoby koniec jego kariery.

Jak najbardziej można się z tym zgodzić. Pewne jest jednak to, że Bolt na szczycie znajdował się przez prawie dziesięć lat. Rywalizował z wieloma sprinterami, ale niemal zawsze wychodził z tych pojedynków zwycięsko. Na jego karierze i tak nie ma żadnej większej rysy.

Brytyjczycy chodzący osobnymi ścieżkami

Niektórzy preferują wymianę ciosów. W ich charakterze nie ma odrobiny pragmatyzmu. Wolą wyjść do otwartej walki. Z Sebastianem Coe oraz Steve’em Ovettem było nieco inaczej. Przez całą karierę wystartowali w tym samym biegu zaledwie siedem razy. To niesamowite, biorąc pod uwagę, że jednocześnie toczyli walkę o miano najlepszego średniodystansowca na świecie.

Karierę rozpoczęli w latach siedemdziesiątych. Ovett jest o rok starszy, stąd do wielkich sukcesów doszedł szybciej. W momencie kiedy Coe zdobył pierwszy medal wielkiej imprezy – brąz na mistrzostwach Europy w Pradze w 1978 roku – jego rywal miał już w garści trzy krążki z zawodów tej rangi. Obaj biegali na 800 oraz 1500 metrów, ale też, co równie istotne, na milę. W tamtych czasach rekord świata na tym dystansie wciąż robił wrażenie.

Brytyjczycy wymieniali się nim w 1979 roku oraz 1980 roku, ale ostatecznie na igrzyskach w Moskwie najlepszy wynik wszech czasów należał do Ovetta. Lekkoatlety, który nie cierpiał rozmów z mediami, stronił od sławy, a jego styl na bieżni był równie cichy, co on sam. Uwielbiał trzymać się za plecami liderującego biegacza, aby wyprzedzić go na ostatniej prostej.

Tymczasem Coe postawił nie tylko na sport, ale i edukację. Po skończeniu szkoły średniej poszedł studiować ekonomię oraz historię na Uniwersytecie Loughborough. Był wygadany, idealnie odnajdował się przed kamerami, z czego zresztą korzystał po zakończeniu kariery sportowej. Na stadionie też się nie ukrywał. Miał podobny styl, co potem David Rudisha. Biegał od początku do końca wyścigu na pierwszej pozycji.

Świat lekkiej atletyki nie mógł doczekać się ich pojedynku w Moskwie. Inny biegacz, Steve Scott, wspominał po latach, że to nie były moskiewskie igrzyska, a igrzyska Coe i Ovetta. Za faworyta na dystansie 800 metrów uchodził pierwszy z nich. Jego najlepszy rezultat w karierze, będący zresztą ówczesnym rekordem świata – 1,42.33 – nie pozwalał myśleć inaczej. Szczególnie że Ovett nigdy nawet nie zszedł poniżej granicy minuty oraz czterdziestu czterech sekund.

W dzień decydującego biegu Coe nie był jednak sobą. Nie potrafił narzucić rywalom morderczego tempa. Cały czas trzymał się grupy. A w momencie, kiedy biegacze wychodzili na ostatnią prostą, nawet nie walczył z Ovettem, który znajdował się sporo metrów przed nim. Walczył za to o to, żeby w ogóle znaleźć się na podium. Ostatecznie udało mu się wyprzedzić dwójkę rywali i wyrwać drugie miejsce.

To miał być bieg dekady, jeden z największych olimpijskich pojedynków, z dwoma rywali idącymi łeb w łeb. Ale wyglądało to jak sen, coś, co nie było na prawdziwe. Pomyślałem: jestem mistrzem olimpijskim, ale o co był ten cały harmider? – wspominał Ovett.

Starszy z Anglików był już zatem złotym medalistą, a pozostawał jeszcze drugi z dystansów, na którym to od niego oczekiwano triumfu. W końcu na 1500 metrów nie przegrał od trzech lat (choć warto podkreślić, że niezwykle rzadko mierzył się ze swoim wielkim rywalem).

Tym razem to jednak Ovett nie sprostał roli faworyta. Przed ostatnią prostą wyścigu prowadził Niemiec Jürgen Straub, a Brytyjczycy zaatakowali go po zewnętrznej. Więcej dynamiki i mocy miały ruchy Coe. Ten pognał więc do mety i zdołał nawet wypracować około dwóch metrów przewagi nad kolejnym biegaczem. Ovett musiał się zadowolić medalem z gorszego kruszcu, ale nawet nie srebrnym, a brązowym.

To był moment kulminacyjny ich rywalizacji. Ale ta w kolejnych latach toczyła się dalej. W 1981 roku Sebastian Coe ustanowił nowy rekord świata na milę. Potem Ovett go odzyskał, ale tylko na moment, bo drugi z Brytyjczyków wyprowadził nokautujący cios. Jego wynik z Brukseli – 3:47.33 – pobił dopiero w 1986 roku Steve Cram. Obecnie stanowi dwunasty wynik w historii lekkiej atletyki i drugi w Europie.

Podczas igrzysk w Los Angeles nie biegali już na tym samym poziomie. Spowolniony przez kontuzje, które dręczyły go w 1982 i 1983 roku Ovett nie zdołał nawet wywalczyć miejsca na podium. A Coe po raz drugi zakończył olimpijską imprezę ze srebrem oraz złotem w garści. Ten wyczyn umocnił go na pozycji jednego z najlepszych biegaczy wszech czasów na średnich dystansach.

Warci uwagi

Rywalizacja Veroniki Campbell-Brown i Allyson Felix nie była aż tak nakręcana medialnie, jak powyższe. Sprinterki toczyły jednak boje na bieżniach przez dobrych kilkanaście lat. Napisalibyśmy nawet, że wciąż toczą, bo Felix jest aktywna i skupia się obecnie na 400 metrach oraz startach w sztafecie, a Jamajka nadal oficjalnie nie zakończyła kariery. Nie było jej jednak na mistrzostwach świata w Dausze i trudno prognozować, żeby wyrobiła się z formą do Tokio. Może też brakować jej chęci, bo jest już trzykrotną mistrzynią olimpijską. Jeden złoty medal zdobyła w sztafecie, dwa w biegu na 200 metrów w Atenach i Pekinie.

Amerykanki też na tych igrzyskach nie brakowało. Dwukrotnie sięgała po srebrny medal, tuż za Campbell-Brown. Odkuła się natomiast w Londynie 2012, kiedy zdobyła swój pierwszy i jedyny tytuł mistrzyni olimpijskiej w konkurencji indywidualnej. Jamajki zabrakło wtedy nawet na podium, zajęła czwarte miejsce. Przegrała nie tylko z Felix, ale i Carmelitą Jeter oraz młodszą koleżanką z kadry – Shelly-Ann Fraser-Pryce.

Miłośnicy długich dystansów do dzisiaj wspominają za to starcia Etiopczyka Haile Gebrselassie oraz Kenijczyka Paula Tergata. Dwójka lekkoatletów pod koniec lat 90. zdominowała rywalizację na dystansach 5 oraz 10 kilometrów. Ale o ile Tergatowi zdarzało się uzyskiwać rekordy świata, to podczas wielkich imprez ustępował swojemu rywalowi. To do Gebrselassiego należą złote medale mistrzostw świata z 1997 i 1999 oraz igrzysk w 1996 i 2000 roku.

Czasem w grę wchodziła nie rywalizacja jednostki z jednostką, a jednostki… z całą reprezentację. O czymś takim możemy mówić w kontekście 1976 roku i igrzysk w Montrealu. Amerykańska pływaczka Shirley Babashoff przywiozła z tej imprezy jeden złoty medal i aż pięć srebrnych. Za każdym razem, kiedy kończyła wyścig na drugim miejscu, triumfowały zawodniczki z NRD. Potem Amerykanka oskarżyła je o stosowanie dopingu. Jak się okazało po latach, miała rację. Do winy przyznały się nawet same zwyciężczynie. Ale niestety – nic nie zostało im odebrane.

Gorąco w basenach zrobiło również w latach dziewięćdziesiątych, kiedy o miano najlepszego sprintera na świecie walczyli Gary Hall Jr oraz Alexander Popov. Drugi z nich atakował słownie pierwszego za to, że ten “za dużo gada”. Amerykanin odpowiadał podobnie, nazywając Popova niedojrzałym. Sugerował, że ten próbuje dziwnych trików psychologicznych, jak patrzenie innym pływakom w oczy przed startem. Napięcie rosło i rosło, aż nadeszły igrzyska w Atlancie oraz wyścig na 100 metrów stylem dowolnym. W nim o dosłownie ułamek sekundy triumfował Rosjanin. Tuż po dotknięciu ściany baseny, obrócił się w stronę tabeli wyników, bo nie był pewien, czy zwyciężył.

Wszystko zakończyło się jednak pozytywnie dla Amerykanina. Co prawda w Sydney na tym dystansie ponownie lepszy był Popov, ale z imprezy przywiózł tylko jeden, srebrny medal. Tymczasem Hall Jr uzbierał łącznie aż cztery krążki, w tym dwa złote. Na liście wszech czasów on też znajduje się nieco wyżej. Zdobył dziesięć olimpijskich medali, o jeden więcej od Rosjanina.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez