Wielka kariera naznaczona kontuzjami. Blanka Vlasić zaczęła nowy rozdział

Wielka kariera naznaczona kontuzjami. Blanka Vlasić zaczęła nowy rozdział

Swego czasu była jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci lekkiej atletyki. Mówiono, że jeśli ktoś ma pobić wiekowy rekord Stefki Kostadinowej w skoku wzwyż kobiet, to właśnie ona. Nigdy jej się jednak nie udało, choć próbowała wiele razy. Nigdy też nie zdobyła olimpijskiego złota. Miała pecha – do formy rywalek, ale przede wszystkim własnego organizmu. Ten wielokrotnie ją zawodził. Po igrzyskach w Rio de Janeiro ponad cztery lata poświęciła próbom powrotu do rywalizacji.

Nie udało się. Tydzień temu zakończyła karierę. Na igrzyskach w Tokio Blanka Vlasić już nie wystąpi.

*****

To były jej czwarte igrzyska. Zaczęła jeszcze w Sydney, potem startowała też w Atenach i Pekinie. Londyn opuściła przez kontuzję, ale o tym potem. Do Rio de Janeiro poleciała za to mimo urazu. Zresztą – większość jej kariery była nimi naznaczona. Przyzwyczaiła się. Powtarzała, że gdyby ból miał prowadzić do rezygnacji z zawodów, to żaden sportowiec niczego by nie osiągnął.

Czy czuła, że w Rio może oddawać ostatnie skoki w karierze? Trudno powiedzieć. Na pewno samo wyprawienie się do Brazylii było pewnym szaleństwem. W tamtym sezonie w ogóle nie startowała, poza jednym konkursem w rodzinnym Splicie, jeszcze w styczniu. Kilka miesięcy przed igrzyskami przeszła operację. W Rio skakała właściwie na jednej nodze, ale to i tak było coś – przed wylotem do Brazylii nawet na treningach nie była w stanie oddać czegoś, co przypominałoby właściwy skok.

Jakoś udało jej się jednak awansować do finału.

Jak mówiła, modliła się do Boga – wiara stała się w jej życiu ważna kilka lat wcześniej – żeby dał jej siłę. Głośno zrobiło się wtedy o jej zdjęciu z Piotrem Wyszomirskim, na którym oboje prezentowali różańce.

– Czytał moje świadectwo w Internecie i chciał mi za nie podziękować. Wyjęliśmy swoje różańce, zrobiliśmy zdjęcie i każdy poszedł w swoją stronę. Myślę, że Bóg chciał właśnie przez Piotra pocieszyć mnie przed tym finałem. Piotr powiedział, że będzie się za mnie modlił. Muszę przyznać, że bardzo mnie to spotkanie uspokoiło, a ja nie miałam jeszcze okazji mu za to podziękować. Więc: dzięki, Piotr! – mówiła Chorwatka.

Polskiemu szczypiorniście jego różaniec nie do końca pomógł – Polacy ostatecznie zajęli czwarte miejsce. Ten Vlasić widocznie działał lepiej.

Bo Blanka zaskakiwała. Wszystkich, na czele z samą sobą. – Przed finałem dostałam zastrzyk. Od kolana w dół nie czułam nogi. Lekarz najwidoczniej nie wkłuł się wystarczająco głęboko, bo kiedy zaczęłam rozgrzewkę, ból powrócił. Na początku zawodów czułam, jakbym w stopie miała nóż, rozdzierający mojego Achillesa. Skakałam i płakałam – mówiła.

Prognozowano, że na podium trzeba będzie skoczyć dwa metry. Co najmniej. A może i więcej. Stało się jednak coś niesamowitego – żadna(!) z zawodniczek nie osiągnęła takiej wysokości. Blanka Vlasić skoczyła 197 centymetrów. Jak na nią i jej najlepsze próby – niewiele. Ale to właśnie taki skok dał jej brązowy medal.

Blanka Vlasić. Igrzyska Rio de Janeiro

Blanka Vlasić w Rio de Janeiro. Fot. Newspix

Jeszcze kilka tygodni, nawet dni wcześniej nie była pewna, czy w ogóle powinna startować. – Nie wiem, skąd miałam odwagę. Po konkursie cieszyłam się, że to koniec. Trenerowi powiedziałam: „To koniec mojego skakania z kontuzjami, z bólem. To nie taki sport kocham. To nie tak powinno być”. Słowa, jak można się było przekonać, dotrzymała. Przez kolejne lata nie wystartowała już ani razu.

Dwa lata, jak przyznawała, zajęło jej odbicie się po psychicznym i fizycznym wysiłku tamtego okresu. – Musiałam zaakceptować fakt, że Rio to mogły być moje ostatnie zawody. Sporo czasu minęło, zanim mogłam to głośno powiedzieć. To był jednak bardzo zdrowy krok naprzód. Trzeba dać sobie nieco przestrzeni, zaakceptować, że coś może wyjść inaczej, niż by się tego chciała – mówiła dziennikarzom.

Możliwość, że skończy karierę, ostatecznie więc zaakceptowała. Ale trenowała dalej. I marzyła o kolejnych igrzyskach, swoich piątych.

*****

Matka Blanki, Venera, była nauczycielką wychowania fizycznego, a wcześniej biegała na nartach, zostając nawet mistrzynią kraju. Ojciec, Joško, uprawiał dziesięciobój, był rekordzistą Jugosławii. Jeden ze swoich największych sukcesów odniósł w 1983 roku na Igrzyskach śródziemnomorskich, gdy wygrał. Odbywały się one w Casablance, a kilka miesięcy później urodziła się jego córka. Skrócił więc nazwę słynnej miejscowości, zamienił jedną literkę i tak pojawiła się Blanka.

Joško po zakończeniu kariery został trenerem. Od małego prowadził też w stronę sportu swoje dzieci. Jego starszy syn bardzo dobrze grał w koszykówkę. Blanka, od kiedy miała kilka lat, imponowała motoryką i koordynacją, które to ojciec jeszcze bardziej rozwijał. Jej młodszy brat, Nikola, gra za to w piłkę, zaliczył już przystanek w Evertonie, teraz jest piłkarzem CSKA Moskwa. Rodzina Vlasiciów stała i nadal stoi sportem.

A Blanka była tego najlepszym przykładem.

Początkowo miała uprawiać sprint. Joško uważał, że to w tę stronę powinna kierować się jego córka. A potem wyszło zupełnie inaczej. – Miałam trzynaście lat, nie wiedziałam, co dalej. Biegałam, również w sztafetach, trochę też skakałam. Pod koniec pierwszej szkoły musieliśmy to wszystko przemyśleć. Wiedzieliśmy, że jeśli zostanę w lekkiej atletyce, trudno będzie znaleźć sponsora. To nie był sport, który dawałby wielkie zyski. Byliśmy sceptyczni, wahaliśmy się pomiędzy sportem indywidualnym, a drużynowym, w który bardziej się inwestuje. Jednak nawet wtedy wiedziałam, że drużyny nie są dla mnie, bo z natury jestem zamknięta, lubię pracować sama – wspominała Vlasić.

Postawili więc na lekką atletykę. Wkrótce zdecydowali też – patrząc na fizyczny rozwój i wzrost Blanki – że trenować będzie skok wzwyż. Lepiej, jak się okazało, wybrać nie mogli. Gdy miała 14 lat, Joško postarał się o dodatkowego trenera. Został nim Bojan Marinovic, były skoczek wzwyż, który nigdy nie osiągnął imponującej życiówki (211 centymetrów), ale jeśli chodzi o technikę, był ekspertem. Sam skakał najpierw nabiegając z jednej strony materaca, a potem – gdy doznał urazu – nauczył się odbijać z drugiej nogi, odwracając rozbieg. Uwierzcie, to nie jest łatwa sztuka.

Co najważniejsze – Blanka szybko się z nim dogadała i oboje zaczęli współpracę. Jej talent dla wielu był oczywisty. – Gdy zobaczyłam skaczącą Blankę po raz pierwszy, wiedziałam od razu, że będzie skakać bardzo wysoko. Kilka lat zajęła jej odpowiednia koordynacja w tych dłuuuugich nogach, ale potem… WOW! – wspominała Kajsa Bergvist, wciąż aktualna halowa rekordzistka świata.

Blanka Vlasić

Blanka Vlasić w Łodzi w 2002 roku. Fot. Newspix

Było jednak trochę problemów. W jej rodzinnej Chorwacji nie zachwycały treningowe warunki. W Splicie, gdzie mieszkała z rodziną, brakowało hali. Trenowali, gdzie się dało, zwykle na stadionie. Ale czasem padało, czasem wiał mocny wiatr, powszechny w tamtym regionie. Miasto hali budować nie chciało. Więc bywało, że materac ustawiali na korytarzach albo siłowni przy lokalnym basenie. Czasem też pomiędzy treningami drużyn siatkówki zajmowali nie największą salę. W takich warunkach wychowywała się przyszła wielka mistrzyni.

Że taką zostanie, można było przekonać się szybko. Pierwszy raz dało się ją zauważyć… w Polsce. To był rok 1999, mistrzostwa świata juniorów zawitały wtedy do Bydgoszczy, zajęła na nich ósme miejsce. Rok później, mając na karku 16 lat, pojechała do Sydney i zadebiutowała na igrzyskach. W ciągu jednego sezonu poprawiła wtedy życiówkę o 13 centymetrów. Nie wystarczyło na awans do finału, ale olimpijską przygodę miała już za sobą.

W kolejnych latach było tylko lepiej. Dwa razy zostawała mistrzynią świata juniorów, zbliżała się do granicy dwóch metrów. W 2003 roku – znów w Bydgoszczy – została młodzieżową mistrzynią Europy. W tym samym roku skoczyła 201 centymetrów w Zurychu, ledwie dwa dni po wygraniu zawodów Złotej Ligi (dziś Diamentowej) w Paryżu. Choć i tak najbardziej w tamtym okresie przeżyła chyba szóste miejsce z seniorskich mistrzostw świata w Edmonton, w 2001 roku. Miała wtedy 17 lat i potraktowała je… jak rozczarowanie.

To były jedyne zawody, na których nie osiągnąłem tego, co chciałam. Wiedziałam, że będzie ich więcej, że upadnę i wstanę wiele razy. Musiałam nauczyć się akceptować porażki, ale też musiałam dowiedzieć się, jak wygrywać – mówiła.

Obie te nauki miały okazać się bardzo przydatne w trakcie jej kariery.

*****

Ta z porażkami wiązała się głównie na igrzyskach. A przegrane – choć nauczyła się je akceptować – zawsze ją bolały. Nie potrafiła powiedzieć sobie, że „może uda się następnym razem”. – To puste słowa. To ja muszę doprowadzić do tego, by ten następny raz był dobry, by się udało. Muszę przez to przejść od samego początku. Nic nie stanie się samo – mówiła. Po nieudanych konkursach potrafiła zamknąć się w pokoju i nie wyściubiać z niego nosa. Dopiero, gdy zaakceptowała to, co się stało, wracała do siebie.

Trudne chwile? Miała ich mnóstwo. Wielokrotnie zawodziło ją zdrowie. Po raz pierwszy – w 2004 roku. Na igrzyskach w Atenach mogła walczyć nawet o zwycięstwo. W hali, kilka miesięcy wcześniej, została brązową medalistką mistrzostw świata. Potem pobiła rekord kraju – 2.03 m – i z wielkimi nadziejami ruszała do Grecji.

Tam przeskoczyła tylko jedną wysokość – 1.89 m. Pozornie niewytłumaczalny spadek formy szybko został wytłumaczony. Blanka Vlasic miała problemy z nadczynnością tarczycy. Na igrzyskach czuła się zmęczona, nie była w stanie oddać poprawnych skoków. Przeszła operację usunięcia gruczołu z szyi, ominęła niemal cały sezon 2005. Powoli zbierała się, by wrócić do formy.

Codziennie rano muszę zażywać hormony, bo nie mam już gruczołu. Tak będzie przez całą resztę mojego życia. Ale pozostałe konsekwencje? Niczego nie czuję. Wszystko jest dobrze – mówiła. To w tamtym okresie zaczęła zwracać większą uwagę na to co i jak je. Sama sobie gotowała, dietę traktowała jako narzędzie zapobiegania chorobom.

Swoje życie dzielę na dwa okresy: przed i po operacji. Dopiero po niej zostałam prawdziwą profesjonalistką. Gruczoł tarczycy jest bardzo wrażliwy na stres. A tego miałam mnóstwo. Nie potrafiłam radzić sobie z porażkami. W dodatku okazało się, że ten problem był w mojej rodzinie obecny już wcześniej, dostałam go w genach. Byłam bardzo zmęczona, miałam zmiany nastroju – od ataków nerwowych do euforii. Po operacji zrozumiałam, że zdrowie jest najważniejsze. To był trudny okres, w dodatku przybrałam na wadze przez hormony i to, że nie trenowałam. To tylko mnie dobiło. Zaczęłam się gubić, wiedziałam, że niełatwo będzie wrócić do formy – mówiła.

Udało jej się jednak. Na następnych igrzyskach – w Pekinie – była już wielką faworytką i najlepszą skoczkinią wzwyż na świecie. Na igrzyskach nie zawiodła, ale też… nie zdobyła złota.

To był prawdopodobnie najlepszy konkurs skoku wzwyż kobiet w historii. Na największej możliwej scenie Blanka Vlasić i Tia Hellebaut stworzyły prawdziwe widowisko. Obie skoczyły 205 centymetrów. Tyle że Hellebaut – która wcześniej miała problemy na niemal każdej wysokości – zrobiła to w pierwszej próbie. Blanka potrzebowała dwóch. I przez to – podkreślmy: tylko przez to – przegrała.

Wszyscy już widzieli złoto na mojej szyi. Sama wiedziałam, że nie będzie tak łatwo. Tia zawsze była wojowniczką. Potrafiła wydobyć z siebie wszystkie siły w najważniejszym momencie – wspominała Vlasic. Oczekiwania, połączone z rozczarowaniem, przygniotły ją. Po Pekinie miała jeden z najtrudniejszych okresów w karierze. Nie potrafiła się pozbierać, przepracować tej porażki. Emocjonalnie – jak sama przyznawała – była na dnie. To rzutowało też na jej wyniki.

Nie miałam motywacji. Tkwiłam w bardzo ciemnym miejscu. To był najtrudniejszy moment w moim życiu. Bałam się wrócić do treningów. Czułam pustkę – mówiła. Odbicie się zajęło jej sporo czasu. Ale wreszcie nauczyła się myśleć o tamtym konkursie w zupełnie inny sposób. – Przestańcie mówić, że to był dla mnie zły konkurs. To były najlepsze zawody w historii. Nigdy wcześniej 205 centymetrów nie wystarczyło do złota! Jasne, wtedy było to frustrujące. Skoczyć tyle i nie wygrać… Byłam bardzo smutna. Dziś jestem jednak dumna z tego, że tam byłam i weszłam na podium. Nie patrzę na to, jak na porażkę – dodawała.

Gdy w końcu to przepracowała, znów weszła na najlepszy poziom. W kolejnych latach wyskakała życiówkę – 208 centymetrów. Była o centymetr od wyrównania rekordu świata. Przed igrzyskami w Londynie znów mogła być pełna optymizmu. Tyle że tam w ogóle nie pojechała. Raz jeszcze miała problemy zdrowotne. Złamał się fragment jej kości w lewej kostce, wbijał się w Achillesa. Przeszła operację. W teorii mogła pojechać do Londynu. Ale nie chciała. – Nie interesuje mnie skakanie poniżej mojego poziomu. Najlepiej będzie zostać w domu i doprowadzić leczenie do końca – mówiła.

Tamten okres bywał trudny. Najbardziej chyba w momencie, gdy okazało się, że szwy nie goją się tak, jak powinny. Dostało się zakażenie i w momencie, gdy już szykowała się do powrotu, musiała na powrót wcisnąć hamulec. Czuła, że to może być nawet koniec jej skakania. – Przez dwa dni byłam w bardzo złej formie, gdy oglądałam igrzyska. Potem to zaakceptowałam, zawarłam pokój z samą sobą. Pomyślałam, że będzie kolejna taka impreza, na którą pojadę. Uwierzyłam w to – mówiła.

Do treningów wróciła we wrześniu. Krótki rozbieg, nisko zawieszona poprzeczka. Powoli jedno wydłużała, drugie podnosiła. Nie chciała się śpieszyć. Dopiero po 16 miesiącach od operacji wzięła udział w zawodach. Nie marzyła już o rekordach, chciała po prostu zaprezentować się jak najlepiej. – Zmartwienia jakie miałam wcześniej, nagle były niczym. Martwić się o centymetry albo porażkę? Nie miałam prawa być rozczarowaną, skoro byłam zdrowa i mogłam robić to, co lubię. Smutne, że musiało się tyle wydarzyć, żebym to zrozumiała – mówiła.

*****

Przez lata goniła rekord świata. Ten należy Stefki Kostadinowej, wynosi 2.09 m i aktualny jest od 1987 roku. Blanka przez wielu była uważana za postać, która go pobije. Sama mówiła, że rekord świata byłby dla niej cenniejszy niż olimpijskie złoto. Ostatecznie zdrowie pozbawiło ją i jednego, i drugiego. Jej kariera jednak i tak przeszła do historii. Nie tylko była jedną z najlepszych lekkoatletek w XXI wieku, ale też jedną z największych gwiazd tej dyscypliny. Rozpoznawano ją wszędzie, porównywano wręcz do Usaina Bolta, choć ten lekką atletykę wprowadził na zupełnie inny medialny poziom, co oddawała mu sama Chorwatka.

Blanka też jednak stała się swego rodzaju personą. Już nie tylko zawodniczką, ale i celebrytką. Dokumentowano całe jej życie, zauważano rozstania i nowe związki, w rozmowie pytano ją o szpilki (bo i bez nich była wysoka), w których zaczęła nagle chodzić czy o to, co ostatnio zwiedziła. Gdy na Instagrama wrzuciła zdjęcie z paryskiej Wieży Eiffla, szerokim echem odbiła się wieść, że ma… lęk wysokości. Ironiczne, prawda? Sama się zresztą z tego śmiała.

Nie zawsze było jednak tak wesoło. Wielkim skandalem była wieść, że pojawiło się pornograficzne nagranie, na którym jest Vlasić. Mówiono, że to sytuacja jak ta Paris Hilton, Lindsay Lohan czy – później – Kim Kardashian. Tyle że kompletnie mijało się to z prawdą. – Ludzie chcą mnie widzieć jako złą dziewczynę. O całej sprawie dowiedziałam się dwa dni przed halowymi mistrzostwami świata w Dausze. Ktoś znalazł film, na którym dziewczyna przypomina mnie. To znaczy – ledwie przypomina. Naprawdę, nie mogłam uwierzyć, ilu ludzi w to uwierzyło. Śmiałam się z tej całej sprawy – mówiła.

Ale już zdjęcia topless, wykonane przez paparazzi, obiegły świat. Podobnie jak historie związane z jej rozstaniami. Po czasie sama zaczęła informować media o tym, że jest w nowym związku albo akurat zakończyła stary. Wolała uprzedzić plotki, zabijała je, zanim na dobre zaistniały. Taka strategia, jak się okazało, działało. A swoją drogą – tytuł mistrzyni świata w Dausze zdobyła i tak.

Gdy wszystko szło dobrze, tańczyła. W pewnym momencie stało się to jej znakiem rozpoznawczym. Znakomity skok? No to i krótki taniec dla publiki. – To nie było zaplanowane. Zaczęło się od mityngu w Rzymie w 2007 roku. Tam po udanym skoku wykonałam pierwsze ruchy, których jeszcze nie można było nazwać tańcem. Prawdziwy taniec wyszedł mi podczas mistrzostw świata w Osace. Byłam pod wielką presją, by wywalczyć złoto. Gdy pokonałam wysokość 2.03, zatańczyłam, czego w ogóle nie byłam świadoma! Stres sprawił, że głowa była zupełnie gdzie indziej – mówiła.

Jej tańce obiegały serwisy informacyjne, do dziś część – jak ten powyższy – można znaleźć na YouTubie. Blanka zresztą przyznawała często, że wynika to z tego, jaką jest osobą. Lubi potańczyć, zabawić się ze znajomymi, czasem nieco odpuścić, wyluzować. Nie można przecież wiecznie trenować, a taki miło spędzony wieczór był dla niej najlepszy sposób na upuszczenie nieco stresu. Więc, naturalnie, wyszło tak, że po części przeniosła go na sportowe areny. – Ludzie nie przychodzą na stadion tylko po to, by zobaczyć wyniki. Chcą widzieć reakcję, zobaczyć, że też jesteśmy ludźmi – powtarzała.

Te reakcje u niej widzieli. Dostrzegali, że była nie tylko gwiazdą sportu, ale też człowiekiem. Cieszyła się lub smuciła. A gdy się cieszyła, to tańczyła. Okazji by tańczyć, miała zresztą naprawdę wiele.

*****

Może i bez rekordu świata. Może i bez olimpijskiego złota. Ale kariera Blanki Vlasić – naznaczona kontuzjami – to też historia wielkich zwycięstw. Najlepsza była w 2007 roku na mistrzostwach świata. Najlepsza też dwa lata później. Do tego dołożyła dwa srebra – w 2011 i 2015. To drugie wywalczone było już po wielu przejściach. Mistrzostwo Europy? Trafiło się – w 2010 roku w Barcelonie. Na hali mistrzynią świata zostawała dwukrotnie. Dwa razy też najlepsza była wśród juniorek.

Od pewnego momentu mówiła, że wszystko zawdzięcza Bogu. Przeszła przemianę, gdy miała problemy zdrowotne. Zagadnął ją o to brat, powiedział, że się nawrócił. Zaczęła się modlić, uwierzyła w Boga. Potem wszystkie sukcesy dedykowała w pierwszej kolejności jemu, a niepowodzenia uznawała za naturalną drogę, którą musi przejść. Kontuzje też.

– Pogodziłam się ze swoimi ograniczeniami i zrozumiałam, że istotą mojego życia nie jest zdobywanie kolejnych medali i bicie kolejnych rekordów, że nie centymetry stanowią o tym, że jestem Blanką. Bóg kocha mnie, kiedy jestem ostatnia i kiedy jestem pierwsza. Znalazłam swój cel i to, kim jestem: dzieckiem Boga, córką, siostrą, a dopiero potem sportowcem – mówiła. Choć bywało, że wywoływało to kontrowersje – choćby wtedy, gdy poparła inicjatywę, by w konstytucję Chorwacji wpisać, że małżeństwo to wyłącznie związek kobiety i mężczyzny.

Czy Bóg maczał palce w jej karierze, czy też nie – ona w to wierzyła. I faktycznie dało jej to nowe pokłady siły. Na mistrzostwach świata w 2015 roku, potem też w Rio. Ale i na innych zawodach. Sama powtarzała, że ich nie odróżnia, każde są dla niej jak igrzyska. Wszystkie zwycięstwa cieszyły równie mocno, każda porażka bolała podobnie. Choć w pewnym momencie rzuciła jednak dziennikarzom, że „igrzyska muszą być jej klątwą”.

Cóż, każdy ma swoje przekleństwo.

Do tych jej należał też wspomniany rekord świata. Ustanowiła jednak inny. 165 razy przeskoczyła poprzeczkę zawieszoną na dwóch metrach lub wyżej. Żadna inna zawodniczka nie osiągnęła czegoś podobnego. Zostawała lekkoatletką roku. Zdobywała inne nagrody. Najwspanialszą było chyba jednak uwielbienie, jakim cieszyła się w ojczyźnie. W Chorwacji ludzie za nią szaleli. Gdy przegrywała złoto w Pekinie, wszędzie pisano o rozczarowaniu, ale rodzimi fani niemal wyłącznie ją pocieszali. Wierzyli w nią, dzięki nim łatwiej jej było wyjść z dołka.

Jednym z najwspanialszych momentów jej kariery był Puchar Kontynentalny w Splicie. Jej rodzinna miejscowość mogła wtedy zobaczyć na żywo, jak Blanka wygrywa i to w naprawdę ważnej imprezie. Skoczyła zresztą wówczas 205 centymetrów, a to znakomity rezultat. Atakowała też rekord świata, ale to – naturalnie – nie wyszło. – Ta dzisiejsza rywalizacja sprawiła, że to wszystko było tego warte. Mogłabym przejść jutro na emeryturę i bym tego nie żałowała. Zapamiętam to na zawsze. To były wspaniałe zawody – mówiła.

Na emeryturę przeszła jednak dopiero ponad dekadę później.

*****

Choć od kilku dobrych lat nie skakała, to regularnie przeprowadzano z nią wywiady. Stale powtarzała, że myśli o Tokio. Nawet gdy przechodziła kolejne zabiegi. Albo gdy w ogóle nie trenowała po Rio. – Każdy pytał mnie o te igrzyska. Trochę mnie to podłamywało. Trudno było mi to wszystko wytłumaczyć. Kiedy podjęłam decyzję, to byłam spokojna – mówiła. I nie chodzi tu o zakończenie kariery. W marcu zeszłego roku ogłosiła, że nie jedzie do Japonii.

Ale potem przyszedł koronawirus.

Dla wielu była to tragedia. W jej przypadku odżyła nadzieja. Rehabilitacja szła dobrze, pandemia i przełożenie igrzysk dało szansę. Ostatecznie jednak organizm powiedział: „stop”. Zdecydowała się go posłuchać. Decyzja o końcu kariery, jak sama mówiła, długo w niej dojrzewała. Gdy jednak wreszcie ją podjęła, od razu upewniła się, że jest słuszna.

Jestem dumna ze swojej kariery. Jestem wdzięczna Bogu, że dał mi talent i okoliczności, w których mogłam go wykorzystać. Jestem też wdzięczna przyjaciołom i fanom, którzy wierzyli we mnie i skakali ze mną. Lekkoatletyka to sport indywidualny, ale zawsze czułam wsparcie zespołu, nie skakałam przecież tylko dla siebie. Honorowe okrążenia z flagą Chorwacji zawsze były dla mnie największym honorem. Ze spokojem w sercu, wdzięczna za każdy centymetr i każde oklaski, rozpoczynam nowy rozdział w swoim życiu – pisała w pożegnalnym liście do fanów.

Z flagą ostatni raz prezentowała się w Rio. Niespełna pięć lat później okazało się, że to było jej ostateczne pożegnanie z lekkoatletyką. Ostatnie skoki. Na największej scenie, z medalem, mimo wszelkich przeciwności.

Co teraz? Na pewno zostanie w sporcie. Może będzie pracować z dziećmi. Może pójdzie w nieco innym kierunku. Jeszcze do końca nie wie. Ale nie przeszkadza jej to. To w końcu nowy rozdział, dopiero go zaczęła. Kolejne strony zwykle w takich przypadkach okryte są mgłą tajemnicy.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez