Wielka kariera i wielka afera. Zbigniew Kaczmarek, mistrz z dopingiem w CV

Wielka kariera i wielka afera. Zbigniew Kaczmarek, mistrz z dopingiem w CV

Do dziś na olimpijskiej liście wstydu jest jedynym Polakiem, któremu za doping odebrano medal. W dodatku złoty. Do dziś jest też trzecim najlepszym sztangistą w naszej historii, gdyby zliczać krążki z wielkich imprez. Przez olimpijski skandal i późniejszy wyjazd zagranicę wielu o nim jednak zapomniało. Niesłusznie, bo jego kariera i życie to temat naprawdę intrygujący. A to opowieść właśnie o nich.

Wpadka

Złapano go na sterydach anabolicznych. Wiadomość przyszła do kraju trzy miesiące po igrzyskach. Tyle wtedy trwało analizowanie próbek. Żeby było ciekawiej: nie testowano wszystkich ciężarowców. Z każdej kategorii wagowej brano najlepszą trójkę plus dwunastu losowo wytypowanych zawodników. Dlaczego?

– Łatwo powiedzieć, że może jacyś sportowcy wzięli niedozwolony środek, ale nie można ich skazywać za sprawą “może”. Testy dały jednak jasne wyniki. […] Dlaczego nie rozdysponowaliśmy medali, które odebrano? Bo nie przetestowaliśmy wszystkich,  a niesprawiedliwie byłoby je wręczać, skoro nie każdy przeszedł test antydopingowy. Nie chcieliśmy testować każdego sportowca, bo to budziłoby podejrzenie, że wszyscy są winni i nie szłoby w parze z olimpijskim duchem. Zakładamy, że wszyscy są niewinni, dopóki im tego nie udowodnimy – mówił Alexandre de Merode, prezydent Komisji Medycznej.

Przyznacie, że z dzisiejszej perspektywy brzmi to zabawnie. No bo skoro i tak nie testowano wszystkich, to czemu najlepsze trójki tak? Jaki to miało sens? Nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy. Kaczmarek miał tego „pecha”, że w najlepszej trójce się znalazł. I wpadł. Jako pierwszy Polak-medalista w historii igrzysk. Paradoksalnie, to też on jako pierwszy w Montrealu usłyszał „Mazurka Dąbrowskiego”. Wcześniej w fenomenalnym stylu pokonał Piotra Korola ze Związku Radzieckiego.

Jego trener, Klemens Roguski, mówił, że to dla Kaczmarka nagroda za lata wyrzeczeń i walkę z kontuzjami. Wszyscy bili brawo i cieszyli się, bo w wadze lekkiej – po wcześniejszych wielkich sukcesach Waldemara Baszanowskiego – wróciliśmy na szczyt. Tyle tylko, że utrzymaliśmy się na nim nie przez cztery lata, a trzy miesiące. Ale jeszcze po latach, w 2000 roku, Kaczmarek mówił „Rzeczypospolitej”:

– Najładniejszą olimpiadę przeżyłem w Montrealu. Najpierw było miło. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Ponieważ konkurs zakończył się późnym wieczorem, dekoracja odbyła się dopiero następnego dnia. Do dziś pamiętam, jak słuchałem Mazurka Dąbrowskiego ze złotym medalem na szyi. […[ było świętowanie i to dość długie. Jeszcze w wiosce olimpijskiej złoci medaliści otrzymywali telegramy z gratulacjami podpisanymi przez przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego.

Medal potem musiał oddać. Telegram? O tym nic nie wiemy. Wiemy natomiast, że nie był to pierwszy ani ostatni raz, gdy zaplątany był w aferę dopingową. Już w 1970 roku w Columbus, gdy zostawał mistrzem świata, rzucono cień podejrzeń na całe nasze ciężary. Choć na liście tych, którzy mieli stracić medale wskutek dyskwalifikacji nie było jego nazwiska. Sprawie udało się ukręcić łeb, bo państwa socjalistyczne (ośmiu z dziewięciu zdyskwalifikowanych zawodników pochodziło z nich) wykorzystały narrację polityczną, zimnowojenną. Żeby nie było afery, oficjele zmienili zdanie i stwierdzili, że jednak nikogo dyskwalifikować nie trzeba. Kolejny raz Kaczmarek wpadł już w Niemczech, po latach. Wtedy jednak sprawę stawiał uczciwie.

– Tym razem sam byłem sobie winny. Wspomagałem się medykamentami bez konsultacji z lekarzem. Jedno z lekarstw zawierało niedozwolony środek. Nie znałem jeszcze biegle języka niemieckiego i czytając skład tabletek, o tym nie wiedziałem. Dlatego test dał wynik pozytywny. Sędziowie zwrócili jednakże uwagę, że sam postanowiłem po zawodach dać się przebadać, co dowodziło, że doping przyjąłem nieświadomie. Dodam, że był to mój debiut ciężarowy w Niemczech – mówił „Rzeczypospolitej”.

Wróćmy jednak do roku 1976. Kaczmarek nie przebywa w Polsce. Jest w Bułgarii, wypoczywa. To wtedy dostaje informacje o odebraniu mu medalu. Nie wiemy tego, ale domyślamy się, że to musiał być…

Wyrok

Medal musiał, oczywiście, oddać. Choć początkowo nie chciał, nie pozostawiono mu jednak wyboru. Zdążył już jedynie wykorzystać 1000 dolarów od MKOl-u, które dostał za złoto. Nie dowiedział się nic ponad to, co było zawarte w oficjalnym komunikacie. Nie udało się to też trenerowi Klemensowi Roguskiemu, który próbował dotrzeć do dodatkowych wiadomości swoimi kanałami, po znajomościach. Poza tym wszyscy milczeli, jak w zmowie. Lekarz kadry, Polski Związek Podnoszenia Ciężarów – wszyscy.

A Kaczmarek prosił, starał się coś zrobić. Chciał, by przebadano go ponownie. Jedyne czego się jednak dowiedział, to że albo zwróci medal i przez pół roku będzie zdyskwalifikowany, ale zachowa stypendium i możliwość treningów, albo medal straci i tak, ale wyleci z klubu i kadry. Wybrał pierwsze rozwiązanie, bo wciąż chciał startować, afera nie odebrała mu pasji do sportu. Niedługo po przerwie wystąpił w mistrzostwach Europy. Zdobył srebro i brąz. Po zawodach przeprowadzano testy dopingowe. Nic nie wykazały.

Walczyć o zwrot złota po latach nie chciał, wolał nie przechodzić tego drugi raz. Bo w pamięci wciąż ma ten telegram, który otrzymał w wiosce olimpijskiej. Pamięta jak fotografował się z nim Edward Gierek, a Piotr Jaroszewicz, premier, wpinał mu odznaczenie w klapę marynarki. Pamięta toasty, nagrody i obietnicę talonu na Malucha, której jednak nigdy nie dotrzymano. Pamięta też moment, gdy przyszło pismo o wyniku testu.

Przez osiemnaście lat nie wypowiadał się na temat tej sprawy, dopiero po takim czasie powiedział, że jest niewinny. Zresztą nie tylko on nabrał wody w usta. Zrobili to wszyscy wokół. O sprawie Kaczmarka po prostu nie mówiono. – W tamtym czasie to była maksymalnie ukrywana sprawa. Tak działał ówczesny system propagandy. W tamtych latach za szpiegostwo aresztowano Jurka Pawłowskiego, naszego wybitnego szablistę. Padł wówczas rozkaz, żeby wykreślić ze wszystkich encyklopedii, że w ogóle ktoś taki istniał. Trudno się temu dziwić, choć z dzisiejszego punktu widzenia budzi to śmieszność. Na dopingu wpadał przecież między innymi Ryszard Szurkowski, wybitny kolarz. Więcej było tego rodzaju kwiatków – mówi Maciej Petruczenko, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, już wtedy pracujący w zawodzie.

– W ogóle w tamtych czasach – to był rok 1976 – trudno było się czegoś dowiedzieć. Zaczynałem wtedy studia w Warszawie, ale pracowałem też już w telewizji przy igrzyskach. Pamiętam, że w ogóle się o tym nie mówiło. Tym bardziej, że sprawa wyszła trzy miesiące później. Generalnie jednak w tamtych czasach zasuwano taką kurtynę. Z dopingiem kojarzyło się przede wszystkim NRD. Oni jednak rzadko wpadali, bo mieli tak opracowany system państwowy, że jeżeli jakiekolwiek badania wskazywały na możliwość złapania, to cofali gościa ze startu. Tu za to nie brakowało głosów, że Kaczmarek został kozłem ofiarnym. Nikt nie stanął w jego obronie – dodaje Janusz Pindera, znany głównie z komentowania boksu, ale i podnoszenia ciężarów właśnie.

I trzeci cytat. Z samego Kaczmarka, sprzed kilku lat, gdy zjawili się u niego dziennikarze katowickiego „Sportu”. – Nie było pomocy związku, PKOl-u ani pierwszego sekretarza, choć wcześniej wszyscy przy sukcesie chcieli się ogrzać. A wiecie, że choć od tamtej pory minęło prawie 40 lat, wciąż nie sposób znaleźć w PKOl czy w Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów jakichkolwiek dokumentów, które wyjaśniałyby, co posłużyło za pretekst do podjęcia takiej decyzji w mojej sprawie? Całkiem niedawno raz jeszcze prosiłem Szymona Kołeckiego o przejrzenie związkowych archiwów. Nie znaleziono niczego.

Co do dokumentów – z tymi związek raczej nie ma nic wspólnego, prędzej PKOl. Ale zapytaliśmy o to Szymona Kołeckiego. Potwierdził, że sprawa była i szukano, ale sam już nie pamięta, czy coś udało się znaleźć. Kaczmarek miał też pecha. O ile tak to można nazwać. Bo na tamtych igrzyskach nasi reprezentanci zdobyli łącznie 26 medali. Już po odliczeniu jego krążka. 7 złotych, 6 srebrnych i 13 brązowych. Zdobywali je między innymi Irena Szewińska, Jacek Wszoła czy Tadeusz Ślusarski. Nie było powodu, by walczyć o jeden więcej, skoro istniało zagrożenie, że ludzie dowiedzą się o całej sprawie. Można sobie było odpuścić.

Cztery lata później odpuścił sam Kaczmarek.

Wyjazd

Zawziął się, trenował i pojechał na kolejne igrzyska, do Moskwy. Nie zdobył tam medalu, zajął szóste miejsce, ale po latach wspominał, że to był jeden z jego najlepszych występów w karierze. Choć bolał, bo często słyszał potem, że „medale to on tylko na koksie zdobywać potrafi”. I to mimo tego, że jeden w swojej kolekcji miał – brązowy z Monachium 1972. Jego 317 kilogramów z 1980 roku też budziłoby respekt… w sumie na każdych igrzyskach z tamtego okresu poza tymi rosyjskimi. Gdyby był młodszy, to cztery lata później wywalczyłby z takim rezultatem medal. No i gdyby państwa socjalistyczne nie zbojkotowały igrzysk w USA. Ale to inna sprawa.

Po Moskwie teoretycznie skończył karierę. Dlaczego teoretycznie – o tym za moment. Czuł, że trwała już wystarczająco długo, a kości nie wytrzymają wszystkiego. Po czasie mówił, że być może byłby w stanie dźwigać na najwyższym poziomie przez kolejne cztery lata. Ale to wciąż tylko być może. Wtedy postanowił się o tym nie przekonywać. Rok po igrzyskach wyjechał do Niemiec. Tych Zachodnich, zepsutych.

– Nie bardzo wiedziałem, co dalej robić. Trener Roguski miał mi pomóc w wyjeździe zagranicznym, gdzie miałbym pomagać w szkoleniu sztangistów, ale nic z tego nie wyszło. Jako górnik w kopalni “Siemianowice” nie miałem prawa narzekać na zarobki. Tyle że w tym czasie w polskich sklepach bez kolejki można było kupić chyba jedynie ocet. Ale ekonomia nie była decydująca. W Polsce jak ogon ciągnęła się za mną przeszłość. Dostawałem listy dotyczące dopingowej wpadki. Zdarzało się, że pytali mnie o to napotkani na ulicy przypadkowi kibice. To było bardzo uciążliwe psychicznie. Ile razy miałem mówić: jestem niewinny, to była pomyłka. W RFN stałem się postacią anonimową i odzyskałem spokój – mówił „Rzeczypospolitej”. Zagranicą pracował w różnych miejscach. W Wolfsburgu był laborantem, w Kassel obsługiwał maszyny. Kilkukrotnie zmieniał miejsce zamieszkania. Zwykle z powodu zmiany profesji, choć początkowo również po to, by móc startować jeszcze nieco dłużej.

Bo w Niemczech jednak postanowił bawić się dźwiganiem. Rywalizował w tamtejszej Bundeslidze, jeszcze w latach 80. zdobywał tytuły mistrza kraju. Choć z Polski wyjechał, gdy miał na karku 35 lat, to u naszych sąsiadów rwał i podrzucał jeszcze przez dekadę. A potem, hobbystycznie, nawet dłużej. – On nie narzeka na żadne dolegliwości, które mogłyby być wynikiem stosowania środków dopingujących. Przeciwnie, ten mężczyzna urodzony w 1946 roku do dziś ma w garażu sztangę i w wolnych chwilach ćwiczy. Startując w grupie masters, podrzuca 160 kg i osiąga w rwaniu 130 kg! To niesamowite – mówił o nim Zygmunt Smalcerz, inny z naszych sztangistów, „Dziennikowi Polskiemu” w 2000 roku.

Po upadku komunizmu w Niemczech odwiedzało go wielu kolegów po fachu. On ich przyjmował, użyczał kanapy czy materaca (a także sztangi, która zajmowała przeznaczone dla auta miejsce w garażu – samochód moknął), gdy ci szukali pracy w roli trenerów czy zawodników. Pomagał też w zdobyciu kontraktów. Swoją drogą sam nie skorzystał z oferty startów pod niemiecką flagą, choć mogło mu to zagwarantować wyjazd na kolejne igrzyska. Ostatecznie do rezygnacji z podnoszenia zmusiła go operacja. Gdy wrócił po kilku latach przerwy, już bardziej w ramach treningu, bez problemu wyrwał 90 i podrzucił 120 kilogramów.

Do Niemiec wyjechał teoretycznie na rok, może dwa, maksymalnie trzy. Ale niedługo po jego wyjeździe wybuchł stan wojenny. Do takiego kraju nie chciał wracać, zaczął myśleć o Niemczech jak o nowym domu. I to właśnie tam mieszka do dziś. O tym wszystkim jednak raczej nie mogliście się dowiedzieć, mieszkając w Polsce w latach 80., a nawet 90. Dlaczego? Bo tematu Kaczmarka po prostu unikano. Jakby nigdy nie istniał.

– Wtedy po prostu istniała cenzura. Trudno było takie informacje, jak wyjazd Kaczmarka, wprost przemycić do gazety. Pierwsza ukrywała to Polska Agencja Prasowa. Internetu przecież nie było, a dostęp do gazet zagranicznych był dla większości Polaków niemożliwy. Dam inny przykład. Jak we Włoszech odkryto, że Walasiewiczówna była obojnakiem, to ja tę informację dostałem od jakiegoś Polaka z Kanady. Oficjalnymi kanałami jeszcze to do nas nie dotarło. Takie to były skomplikowane czasy. A sprawa Kaczmarka była, oczywiście, maksymalnie wyciszona – mówi Maciej Petruczenko. A Janusz Pindera dodaje: – Władze chyba były z tego jego wyjazdu zadowolone, miały problem z głowy. O tym praktycznie w ogóle nie mówiono. W latach 80., kiedy sporo pisałem o podnoszeniu ciężarów i bywałem na imprezach z nimi związanymi, to nikt o nim nie wspominał. Nie było możliwości, by dowiedzieć się, co się z nim dzieje.

Sam Kaczmarek przez chwilę miał w głowie pomysł, by o sobie przypomnieć. Pindera wspomina, że kilka lat temu dzwonił do niego Zygmunt Smalcerz z pytaniem, czy nie byłby chętny napisać książki o jego koledze po fachu, bo ten ostatni poważnie rozważał jej wydanie. – Nie miałem jednak czasu, dałem im kilka nazwisk innych osób. Nic z tego ostatecznie nie wyszło. Szkoda, bo to ciekawa postać. – Sam Kaczmarek w rozmowie ze „Sportem” dodał, że gdyby jednak tę biografię napisał, to „kilka pomników by runęło”. Ale wygląda na to, że te zostaną na cokołach.

Czyli tam, gdzie teoretycznie powinien też stać pomnik Kaczmarka. Bo nawet jeśli nadkruszony dopingową wpadką, to pozostaje on jednym z najlepszych sztangistów w naszej historii.

Wielkość

Dwa razy był mistrzem świata, łącznie na tej imprezie zdobył osiem medali. Dziesięć krążków przywiózł za to z mistrzostw Europy. Jeden, który ma do dziś, wywalczył na igrzyskach w Monachium. Stanął wtedy na najniższym stopniu podium. Łącznie dziewiętnaście. Pod względem liczby medali, na listach wszech czasów jest trzecim z Polaków. Gdyby nie odebrano mu złota z Montrealu, byłby drugi, ex aequo z Marianem Zielińskim. Przed nimi jest tylko największy z wielkich, Waldemar Baszanowski. Wszyscy trzej startowali w wadze lekkiej.

Baszanowski ich zresztą łączy. Zieliński to ten najstarszy, gdy zbliżał się do końca kariery, pojawił się Baszanowski – który zresztą późno rozpoczął własną przygodę ze sztangą – i zaczął wygrywać wszystko jak leci. W kraju nie było na niego kozaka. Na świecie zresztą też rzadko się znajdował. Aż tu nagle, w dużej mierze z powodu urazu, gdy mistrz chciał zdobyć trzecie olimpijskie złoto, nie udało się. Skończył tuż za podium, czwarty. Dzięki temu brąz zdobył Kaczmarek.

Baszanowski był jego idolem, rywalem i przyjacielem. Na początku swojej drogi to właśnie jego podpatrywał we wszystkim. Podobno nawet fryzurę zapożyczył od Mistrza. Wielką literą, bo tak tytułował go Kaczmarek. Ale w końcu uczeń wysforował się na prowadzenie. Sam zaczął zdobywać tytuły. Gdy w 1970 i 1971 roku był najlepszy, Baszanowski też stał na podium. Ale na jego drugim stopniu. Podobno sam Kaczmarek uważał, że pokonanie Mistrza jest takim wyczynem, który powinien mu zapewnić zwycięstwo w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Nie zapewnił, nasz sztangista skończył na trzecim miejscu.

– Z Baszanowskim byli wielkimi rywalami i przyjaciółmi – mówi Janusz Pindera. – To o tyle piękna sytuacja, że trenowali ich dwaj wybitni trenerzy, którzy też stale ze sobą rywalizowali: Klemens Rogucki i Augustyn Dziedzic. Była taka jedna historia, którą opowiedział mi Zygmunt Smalcerz. Kiedy Baszanowski był już po wypadku, Kaczmarek przyjechał do niego do szpitala. Baszanowski miał bardzo ciężkie porażenie, złamał przecież kręgosłup. Powiedział wtedy Kaczmarkowi, że może mu oddać wszystkie swoje buty – a mieli ten sam rozmiar – bo jemu nie będą już potrzebne. Oni naprawdę bardzo się lubili.

Lubili, to fakt. Ale nie można nie odnieść wrażenia, że doping z 1976 roku, późniejszy wyjazd do Niemiec i… właśnie Waldemar Baszanowski, to trzy czynniki, przez które dziś o Kaczmarku się nie pamięta. Bo gdyby nie było tak wielkiego mistrza, to pewnie fetowano by znacznie bardziej tego mniejszego. A tak, ludzie przypominają sobie o nim zwykle wtedy, gdy akurat z jakiejś okazji zajrzy do kraju. Pytanie, jakie trzeba sobie zadać, brzmi więc:

czy mimo wpadki dopingowej, Kaczmarek jest wielki?

– Jest, ale trzeba pamiętać, że podnoszenie ciężarów to dyscyplina, na której w pewnym momencie skoncentrowały się kraje komunistyczne, wiedząc, że łatwo można zdobyć tu medale. Na Zachodzie nie była ona popularna. Na tej samej zasadzie NRD rzuciło się kiedyś na saneczkarstwo, wybudowano tam znakomity, sztucznie lodzony i na nim trenowano. A potem medale im wpadały. Polska celowała w to podnoszenie ciężarów – mówi Maciej Petruczenko. I ma rację. To jednak, jak przypomina Janusz Pindera, nie zmienia faktu, że Kaczmarek był zawodnikiem wybitnym. – Zdecydowanie za takiego trzeba go uznać. Samo to, ile medali największych imprez zdobył, nawet bez tego odebranego złota, o tym świadczy. Myślę, że on – mimo braku mistrzostwa olimpijskiego – jest w absolutnej czołówce polskich ciężarów. W całej ich historii.

Do medali należałoby dopisać jeszcze jedną rzecz. Zresztą z krążkiem związaną. Złotym, sprzed 43 lat. Na mistrzostwach Europy triumfował wtedy właśnie Kaczmarek. Pierwszy i jedyny raz w swojej karierze. Wyprzedził zresztą Jana Łostowskiego, a wszystko działo się w niesamowitym dla polskiego sportu czasie – kilkanaście godzin później nasi hokeiści ograli bowiem reprezentację Rosji, jedyny raz w historii tej dyscypliny.

Ale my nie o tym. I nie o złocie, a o rekordzie. – Pierwszy bój zakończył się sukcesem Zbigniewa Kaczmarka. Drugą lokatę wywalczył osiemnastoletni Bułgar, Zachari Todorow, a trzecią z tym samym rezultatem nieco cięższy Jan Łostowski. Gdy jednak skończyły się oficjalne podejścia, zaliczane do mistrzowskiego konkursu, Polacy poprosili o dodatkowy ciężar. Jako pierwszy wystartował Łostowski. Na sztandze 139 kilogramów, o pół kilograma lepiej od dotychczasowego rekordu świata, i o 9 kilogramów więcej niż do tej pory wynosił jego rekord życiowy! Próba zakończyła się pełnym powodzeniem. Nie był to jednak koniec polskiego koncertu. Gdy Łostowski odbierał zasłużone gratulacje, do sztangi o wadze 139,5 kg podszedł Zbigniew Kaczmarek. W minutę i 32 sekundy po udanym ataku Łostowskiego, Kaczmarek poprawił jego rekord świata! – relacjonował bezpośrednio z mistrzostw Grzegorz Stański na łamach „Sportu”.

Kaczmarek jest więc nie tylko mistrzem Europy i świata oraz medalistą olimpijskim. Do tego wszystkiego dopisać należy rekord świata. Ustanowiony kilka miesięcy przed igrzyskami, na których został – idąc w ślady swojego idola, Waldemara Baszanowskiego – złotym medalistą. I pewnie chciałby, żeby to tu ta historia się urwała. Niestety jednak było inaczej. Bo od 43 lat niezmiennie przy złocie olimpijskim Zbigniewa Kaczmarka dopisać trzeba: po trzech miesiącach odebrano mu je za doping.

SEBASTIAN WARZECHA

 

fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Krzysztof
Krzysztof
3 lat temu

Pamiętam. Pod koniec 1976 roku odwiedziłem Muzeum Sportu, mieszczące się wówczas na stadionie warszawskiej Skry. Liczyłem złote medale zdobyte przez Polaków w Montrealu i wciąż wychodziło mi siedem. A powinno być osiem. Wreszcie zauważyłem, że nie ma medalu Kaczmarka. Sprawę wyjaśnił mi dopiero magazyn “Sport Kalejdoskop 1976”, który ukazał się rok później. Pisano tam, że skrzywdzono Pana Zbigniewa.

Przed igrzyskami Kaczmarek był moim murowanym kandydatem do złota. Wydawało się, że to, co podnosi, to żaden ciężar. Zachowywał się tak, jakby przenosił pannę młodą przez próg domu.

Aktualności

Kalendarz imprez