Bogusław Mamiński staje na starcie finału biegu na 3000 m z przeszkodami. Presja jest olbrzymia, bo przecież cała Polska widzi w nim następcę tragicznie zmarłego przed dwoma laty mistrza olimpijskiego Bronisława Malinowskiego. Ale nie tylko dlatego. W końcu to pierwsze mistrzostwa świata w historii, w których na dodatek biało-czerwoni radzą sobie znakomicie – jak na razie zdobyli dwa złote i jeden brązowy medal.
„Bogdan” wie, że jest w formie, żeby im dorównać. Mimo zmęczenia biegiem eliminacyjnym i półfinałem, daje z siebie wszystko. Walczy o przejście do historii sportu i wydaje się, że faktycznie zapisze się na kartach – jako brązowy medalista. Wtem niespodzianka. Biegnący na drugim miejscu Amerykanin Henry Marsh potyka się na ostatnim płotku. Za to Mamiński przeskakuje go z gracją sarny i za chwilę melduje się na mecie jako drugi zawodnik. Wygrywa Patriz Ilg z RFN.
Srebro ma być wstępem do dania głównego – igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Mamiński nie zdaje sobie jeszcze wtedy sprawy z tego, że z powodów politycznych nie poleci do Ameryki…
Dziś czołowy polski biegacz kończy 65 lat. Pomyśleliśmy, że to dobry pretekst, aby przypomnieć jego historię.
***
Robert Leszczyński, kolega i lekkoatletyczny trener:
– Przed igrzyskami w USA Bogdan trenował w St. Moritz. Mówił mi nie raz, że przygotował tam życiową formę.
Tomasz Kozłowski, trener i przyjaciel:
– Czasem wspomina, że miałby tam szansę na medal, a kto wie, może nawet na zwycięstwo.
Faktycznie, 1984 rok układał się dla Mamińskiego znakomicie. Omijały go kontuzje, a na mityngu w Oslo wykręcił pierwszy na świecie wynik na 3000m z przeszkodami. Jeśli dodamy do tego pewność siebie, jakiej nabrał po występie w Helsinkach, możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że występ „Bogdana” w Los Angeles przeszedłby do historii polskiego sportu. Niestety, decyzja ówczesnych władz o zbojkotowaniu imprezy zniszczyła jego marzenie życia. Jego i setek innych polskich sportowców.
Już po amerykańskiej imprezie, na mityngu Ivo Van Damme w Brukseli, Mamiński chciał pokazać medalistom olimpijskim, że jest od nich lepszy. Zrobił to w imponującym stylu – w Belgii wygrał z czasem 8:09:18, zaledwie o siedem setnych sekundy gorszym od rekordu kraju Malinowskiego. Uczeń nie przewyższył więc mistrza, ale pokazał, że może biegać na jego poziomie. Swoją drogą, do dziś nikt w Polsce nie pobiegł na tym dystansie szybciej od wspomnianej dwójki…
***
Kiedy w 1976 roku Bronek sięgał w Montrealu po wicemistrzostwo, Mamiński oglądał ten sukces… na wojskowej koi. Już wtedy mógł jednak marzyć o tym, że sam będzie lekkoatletą. W maju triumfował bowiem w Mistrzostwach Wojska Polskiego w Biegach Narodowych. To była impreza, na której wyławiano młode talenty. „Bogdan” okazał się jednym z nich, więc marzenie ojca, by zrobić z syna kolarza, legło w gruzach. Podobnie jak piłkarskie plany Bogusia, który wcześniej regularnie grywał w Sparcie Gryfice. Być może chłopaka odkryto by wcześniej, bo przecież w podstawówce też biegał znakomicie, ale wtedy w promieniu… 100 kilometrów od jego domu nie było żadnego lekkoatletycznego klubu.
Mamiński od początku przygody z bieżnią pokazywał charakterek. Portalowi międzyzdroje.pl opowiedział taką anegdotę:
– Podczas Mistrzostw Polski w Bydgoszczy trener poprosił mnie, a właściwie wydał rozkaz, abym był tzw. “zającem”, czyli umożliwił osiągnięcie wyników innym zawodnikom, bardziej zasłużonym. Nie chciałem się zgodzić, jednak po przemyśleniu zdecydowałem się, w zamian za … profesjonalne buty do biegania.
Młody już w 1977 roku poleciał z Malinowskim i pozostałą śmietanką polskich lekkoatletów na zgrupowanie do Meksyku:
– Z Bronkiem od razu złapaliśmy dobry kontakt, a nie było to łatwe, bo to człowiek z charakterem, indywidualista. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, na zajęciach i poza nimi. W treningu specjalistycznym nie mogłem mu dorównać, dzieliło nas kilka klas różnicy, ale już w rozbieganiach dawałem radę. Cóż to były za treningi! Biegało się wtedy z całą światową czołówką, chociażby ze słynnym Sebastianem Coe.
***
W 1980 sportowcy lecieli na kolejne zgrupowanie za ocean. Wybrali się na nie samolotem „Mikołaj Kopernik”. Kiedy spokojnie sobie trenowali, na pokładzie wracającej do Polski maszyny znalazła się między innymi znana polska piosenkarka Anna Jantar. Dla niej, a także dla pozostałych uczestników rejsu, były to niestety ostatnie godziny życia. Ił-62 rozbił się w okolicach Okęcia…
Kilka miesięcy później Mamiński nie obserwował już wyczynów Malinowskiego w telewizji, tylko biegł z nim ramię w ramię w olimpijskim finale. 100 tysięcy ludzi oglądało wspaniały występ Bronka, który nie dał szans rywalom. Boguś zajął siódme miejsce, ze stratą niespełna dziesięciu sekund do przyjaciela. Nieźle, ale nie był to szczyt jego marzeń. Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że igrzyska w Los Angeles przejdą mu koło nosa, a w Seulu będzie już po szczycie formy, przez co nie zdoła podjąć rywalizacji z najlepszymi.
***
Po zakończeniu kariery Mamiński ruszał się o wiele mniej, złapał kilkanaście dodatkowych kilogramów. Gdy skończył 50 lat, postanowił coś z tym zrobić. Wymyślił sobie, że najlepiej spalać kalorie na treningu, którego efektem końcowym będzie przebiegniecie maratonu poniżej trzech godzin. Ten plan ucieszył jego kolegów z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Panowie nie bardzo wierzyli bowiem w możliwości swojego znajomego, dlatego założyli się z nim o pewną niemałą sumę, że nie da rady osiągnąć celu.
Tomasz Kozłowski:
– Chłopaki nie docenili zawziętości „Bogdana”. To taki gość, że jak już się za coś zabiera, to robi to na 110 procent. Jak miał cel, zawsze się spinał. Działał na zasadzie: co, ja nie potrafię?! No więc pomogłem mu skleić plan treningowy, żeby wygrał ten zakład (śmiech).
Na miejsce swojego startu Mamiński wybrał Orlando. Bo przecież obiecał kiedyś dzieciakom, że zabierze je do Disneylandu, więc uznał to za idealną okazję do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.
W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” tak wspominał ten bieg;
– Uzyskałem wynik 2:57.17, ale nie mogę powiedzieć, że już przed startem byłem pewny sukcesu. Bo w maratonach nigdy nie można być do końca pewnym siebie. Na trasie zawsze może się wiele wydarzyć. Do ostatnich chwil przed startem dbałem o każdy szczegół. W przeciwieństwie do moich dzieci, niewiele korzystałem z uroków Disneylandu, który był czynny do późnych godzin wieczornych. Nawet gdybym wtedy nie złamał tych 3 godzin, to i tak bym nie żałował, bo dzieci do tej pory uważają, że był to jeden z naszych najlepszych wyjazdów rodzinnych.
Koledzy musieli płacić, więc w sumie… pokryli Mamińskim wczasy. A „Bogdan” na tym maratonie nie poprzestał, biegł jeszcze kilka innych, między innymi w 2010 roku w Dębnie. Do tego startu podszedł… kompletnie nieprzygotowany.
– W dniu imprezy doszło pod Smoleńskiem do katastrofy w której zginął m.in. prezydent Lech Kaczyński. Jadąc tam powiedziałem sobie: „Docieram na miejsce i biegnę maraton, tak jak stoję. Bez względu na kondycję”. Chciałem w ten sposób uczcić pamięć tych, którzy zginęli w tym wypadku. To wszystko było wtedy bardzo emocjonalne – wspominał w Przeglądzie Sportowym.
***
Mamiński to nie tylko uczestnik, ale i organizator imprez. Od 2009 roku zajmuje się „Biegnij Warszawo”, wcześniej wyprawiał w ukochanych Międzyzdrojach słynne Biegi Śniadaniowe. Na pomysł, by je stworzyć, wpadł we Włoszech. Do Italii wyjechał w 1985 roku. Spędził w niej dziesięć lat.
Robert Leszczyński:
– „Bogdan” ma taką włoską duszę. Kiedy wrócił do Polski, miał inne nastawienie do życia niż większość rodaków. Działał na zasadzie „kawka, uśmiech, słońce, jakoś to będzie, easy, nie ma się czym przejmować, damy radę, gdzie się tak spieszysz?!” Wtedy to było nietypowe, ale z tym podejściem zrobił wiele dobrego. Choćby w Międzyzdrojach, gdzie stworzył imprezę, która była rozpoznawalna na całym świecie. Wcześniej został nawet radnym, by przeforsować budowę tartanu, który powstał w 2004 roku. Z kolei po śmierci Tadka Ślusarskiego i Władka Komara, którzy zginęli wracając z jego eventu, co roku organizował zawody na ich cześć. Nie raz dokładał do tego pieniądze, ale to nie było ważne – liczyło się, żeby uhonorować mistrzów. Zorganizował też wspaniały Bieg na Monte Cassino, ku czci żołnierzy Władysława Andersa, zaangażował się także w powstanie pomnika generała.
Tomasz Kozłowski:
– To człowiek na którego można liczyć w trudnych chwilach. Kiedy rozstałem się z pierwszą żoną, mieszkałem w Oleśnicy i nie miałem pomysłu, co ze sobą zrobić., Zadzwonił, zaproponował przeprowadzkę do Międzyzdrojów gdzie mieszkał już nasz kolega Heniu Nogala. Zacząłem pomagać mu w organizacji imprez i odżyłem. W tym czasie Boguś działał też prężnie w związku jako człowiek odpowiedzialny za biegi wytrzymałościowe. Pomógł rozwinąć talent Marcina Lewandowskiego, zobaczył potencjał szkoleniowy w jego bracie Tomku, pracował z Henrykiem Szostem. Myślę, że po zakończeniu kariery zrobił dla naszego sportu sporo dobrego.
***
65-letni od dziś Mamiński nadal lubi jak coś się wokół niego dzieje. Jak zdradza Kozłowski, kilkanaście miesięcy temu założył się z kolegą ze Szczecina o to, kto szybciej przebiegnie tegoroczny maraton w Dębnie. Plany pokrzyżowały mu kontuzja i koronawirus, ale znając zawziętość tego lekkoatlety można się spodziewać, że w 2021 roku znowu rzuci znajomemu rękawicę…
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Newspix.pl
Zgadza się prawie wszystko tylko nie napisali ,ze pod okiem kapitana Przybylskiego z garnizonu wroclawskiego i doświadczonego w bojach konczoncego karierę sportową Ryszarda Jałowca z Olkusza dostawał pierwsze szlify i wylewał pierwsze poty.Mamy z sobą kontakt i raczej ja pierwszy zawsze dzwonię.Sto lat Boguś.Pozfrawiam.