“Nokaut Roku”? “Powrót Roku”? Zostało jeszcze kilka miesięcy, ale trudno sobie wyobrazić, by w obu tych kategoriach ktoś zdołał przegonić Aleksandra Powietkina (36-2-1, 25 KO). Pokonując sensacyjnie Dilliana Whyte’a (27-2, 18 KO) wywrócił stolik i wepchnął się na czołowe miejsce w kolejce do mistrzów świata. I wszystko wskazuje na to, że wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…
Wrzesień 2018. Anthony Joshua (21-0) zaczyna niemrawo i w pierwszych rundach bywa karcony. W siódmej rundzie w końcu podkręca tempo i w końcu dobiera się do obowiązkowego pretendenta. 39-letni wówczas Powietkin ciężko pada na deski. Dał z siebie wszystko, ale to nie wystarczyło. Nie była to pierwsza taka weryfikacja na poziomie mistrzowskim, ale wiele wskazywało na to, że ostatnia. Emerytura? Nikt o niej może głośno nie mówi, ale duża część środowiska po cichu się takiej decyzji spodziewa.
Sierpień 2020. Dwa lata starszy Rosjanin miał być przystawką, którą rozpędzony Whyte pożre na ostatniej prostej – tuż przed hitową walką o mistrzowski tytuł federacji WBC z Tysonem Furym (30-0-1, 21 KO). Prezydent rzeczonej organizacji przed walką oficjalnie potwierdza – w przypadku wygranej Brytyjczyk w kolejnym występie na pewno wreszcie dostanie mistrzowską szansę. Co będzie jeśli jakimś cudem zatriumfuje Powietkin? O to nikt nie pyta, bo też mało kto bierze taki scenariusz pod uwagę.
Kolejny oddech weterana
– Sądziłem, że się wyrwałem, ale oni znów mnie wciągnęli – poczciwy Sasza mógłby się właściwie podpisać pod słynnymi słowami filmowego Michaela Corleone. W poważnym boksie jest obecny już od ponad dwóch dekad, ale wciąż można go uważać za pięściarza w jakimś sensie niespełnionego. Długa kariera obfitowała w wyboje i nieoczywiste zakręty, więc ten ostatni w sumie nie powinien specjalnie dziwić.
Po porażce z Joshuą na długie tygodnie zapadł się pod ziemię. Nokaut sprawił, że nie było większych kontrowersji, a te mogłyby się pojawić, gdyby walka potrwała na pełnym dystansie. Sędziowie w momencie przerwania punktowali bowiem na korzyść gospodarza (58:56, 58:56 i 59:55), który po raz kolejny zapełnił stadion Wembley. Większość ekspertów widziała jednak inną walkę. Dan Rafael miał na prowadzeniu Rosjanina (58:56) – podobnie jak fachowy portal Boxing Scene.
– Przedyskutowaliśmy temat z Aleksandrem. Zgodziliśmy się, że zakończy karierę po jeszcze jednej lub dwóch walkach. Poważnie zastanawialiśmy się, czy porażka z Joshuą nie była tym idealnym momentem na zejście ze sceny. Organizatorzy gal boksu na Wyspach Brytyjskich zaczęli z nami rozmawiać o kolejnych występach, bo wszyscy chcą tam oglądać Powietkina – tłumaczył po kilku długich tygodniach milczenia Andriej Riabiński, promotor pięściarza.
Od tamtej pory Rosjanin stoczył nie jedną, nie dwie, a już trzy walki – i wszystko wskazuje na to, że na tym nie koniec. Po porażce z Joshuą mógł przebierać w ofertach od klanu Furych. Walkę oferował mu dopiero marzący o mistrzowskim pasie Tyson, jednak Sasza skierował kroki w stronę Hughiego (23-2) – młodszego kuzyna. Przewaga warunków fizycznych nie pomogła gospodarzowi – po dwunastu rundach sędziowie wypunktowali wyraźną wygraną Powietkina.
Ostatni taniec? Nic z tych rzeczy!
W grudniu 2019 roku na drodze weterana stanął Michael Hunter (18-1) – jeden z najbardziej unikanych zawodników w czołówce królewskiej kategorii. Pojedynek miał status eliminatora do mistrzowskiego tytułu federacji WBA, a do tego odbył się na imponującej rozmachem gali w Arabii Saudyjskiej. W walce wieczoru mistrzowskie tytuły miał odzyskać Joshua. Faworytem był Amerykanin – powszechnie spodziewano się, że to będzie pożegnalna impreza Saszy.
I w sumie niewiele zabrakło, by tak właśnie się skończyło. Powietkin został zaskoczony w pierwszych rundach, jednak nie dał się zdominować. Miał swoje momenty, ale po dwunastu twardych rundach wydawało się, że powinien nieznacznie przegrać. Pojedynek punktowało jednak trzech sędziów, a jeden z nich (Rosjanin zresztą) jakimś cudem dostrzegł wygraną weterana. Skończyło się kontrowersyjnym remisem, który nie wyłonił obowiązkowego pretendenta i zostawił więcej pytań niż odpowiedzi.
Gdyby Sasza przegrał, to pewnie powiedziałby wtedy dość. W szerokiej czołówce wagi ciężkiej od dawna jest jednym z najstarszych zawodników. Nie mógł jednak odejść w takim momencie – magazyn “The Ring” po tym remisie wciąż notował go na 6. miejscu w rankingu najlepszych “ciężkich”, a niektóre bokserskie federacje widziały go nawet wyżej. Kolejna oferta była kwestią czasu – nawet mimo pandemii.
Szukając ostatniej przeszkody
Dillian Whyte pasował idealnie. Brytyjczyk to jedyny w swoim rodzaju łowca wrażeń, którego wyróżnia wyjątkowy brak kalkulacji. W 2015 roku doznał pierwszej w karierze porażki z Joshuą, ale potem szukał tylko trudnych rywali. Dwukrotnie pokonywał Derecka Chisorę (29-8), ale w pokonanym polu zostawiał także wysoko notowanych zawodników pokroju Oscara Rivasa (26-0), Josepha Parkera (24-1) czy Lucasa Browne’a (25-0).
Takiej drogi nie obiera w królewskiej kategorii właściwie nikt. Bezpardonowy styl pokochali brytyjscy kibice i Whyte w końcu stał się gwiazdą pokazywaną w systemie Pay-Per-View. Ponad 600 dni spędził jako lider rankingu federacji WBC, ale… wciąż nie mógł się doczekać mistrzowskiej szansy. Po prawdzie sam trochę skomplikował sprawy – w lipcu 2019 roku pojawiły się duże wątpliwości w zakresie jednego z testów antydopingowych. Po wielu tygodniach sprawa rozeszła się po kościach.
Brytyjczyk musi jednak czekać na wynik trzeciego spotkania Tysona Fury’ego (30-0-1, 21 KO) z Deontayem Wilderem (42-1-1, 40 KO). Bezczynność to rozwiązanie nie w jego stylu – stąd pomysł na kolejny występ. Eddie Hearn – długoletni promotor Whyte’a – odmroził boks serią gal we własnym ogrodzie. Ostatnią galą pokazaną w tej serii miała być właśnie duża impreza z udziałem Dilliana, która miała być dostępna w Pay-Per-View.
Wybór Powietkina był czymś w sumie naturalnym. Kibice na Wyspach znają go z walk z Joshuą i młodszym Furym, a do tego wciąż jest wysoko notowany w rankingach. Po drodze był także spektakularny nokaut – ciężko padł David Price (22-4). Pierwotnie do starcia z Whytem miało dojść 2 maja, ale wtedy wydarzyła się pandemia. Faworytem mediów i ekspertów był Brytyjczyk – spodziewano się, że w baku Rosjanina nie zostało zbyt wiele paliwa. Młodszy i głodniejszy rywal w teorii miał dużo więcej atutów po swojej stronie.
Teoria teorią, ale w ringu znów wydarzyły się rzeczy niezwykłe. Weteran zaczął dobrze, ale stopniowo zaczął mieć problemy z fizycznym stylem Whyte’a. W czwartej rundzie dwa razy lądował na deskach. Nawet nie po jakichś potężnych bombach – wydawało się, że jest już wyboksowany i zmęczony. W piątej rundzie faworyt gospodarzy miał skończyć robotę, ale po kilkunastu sekundach nadział się na kapitalną kontrę. Rosjanin zrobił zwód i lewym podbródkowym wyrwał Whyte’a z butów. Sędzia nawet nie podjął liczenia…
Nieoczekiwana wizyta w Polsce
Które to już “nowe życie” Saszy w wadze ciężkiej? Trudno powiedzieć. Na zawodowstwie zadebiutował w 2004 roku jako złoty medalista igrzysk olimpijskich. W Atenach najtrudniejszą walkę stoczył w półfinale – na jego drodze znów stanął niewygodny Roberto Cammarelle. Włoch odnosił w boksie olimpijskim wielkie sukcesy, ale czasów Powietkina nie wspomina najlepiej. Przegrał z nim nie tylko podczas igrzysk, ale także dwukrotnie w finale mistrzostw Europy.
W tej odmianie boksu Rosjanin wygrał właściwie wszystko, ale jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych był obiecującym kick-bokserem. W 1999 roku zdobył nawet tytuł mistrza świata W.A.K.O. Już wtedy było widać, że dużo większe obrażenia zadaje rękami niż nogami. Jako amator zdobył w boksie wszystko, co najcenniejsze – mistrzostwo Europy, mistrzostwo świata i złoto igrzysk.
W 2003 roku zaliczył nieoczekiwany występ w Polsce. Przepisy pozwalały wówczas na jednorazowe transfery pięściarzy – skorzystała z tego drużyna Victorii Jaworzno. Powietkin (wówczas mistrz Europy) przyjechał pociągiem na walkę z Hetmanem Białystok. Jego drużyna wygrała, a on wysoko pokonał na punkty Grzegorza Kiełsę (23:7).
Ten sam Polak był jego rywalem kilka miesięcy później, w ćwierćfinale mistrzostw świata. Walka była bardziej wyrównana, jednak znów to rywal wygrał pewnie na punkty (20:9). W czasach amatorskich moc Powietkina poznali także inni Polacy – z Mariuszem Wachem na czele. “Wiking” kilkanaście lat później próbował zrewanżować się Saszy w Moskwie, ale nie dotrwał do ostatniego gongu – sędzia przerwał pojedynek ze względu na rozcięcie.
Piękna zawodowa kariera mogła się jednak nie wydarzyć. Po igrzyskach olimpijskich w Atenach była długa i wymowna przerwa. – Nie chciałem wtedy już w ogóle boksować. Jeździłem po Rosji, otwierałem różne sale związane ze sportami walki – także z MMA i kick-boxingiem. Nie planowałem zawodowej kariery. Po roku uświadomiłem sobie, że brakuje mi boksu i wróciłem – tłumaczył w 2018 roku Powietkin.
Zdominowany przez Kliczkę
O ile w boksie olimpijskim wygrał wszystko, tak na zawodowstwie wciąż czegoś mu brakuje. Pięściarscy puryści mogą dostrzec, że Rosjanin nigdy nie został pełnoprawnym mistrzem świata. W latach 2011-13 dzierżył pas mistrza świata federacji WBA, ale w tym samym momencie tytuł “superczempiona” tej samej organizacji był w posiadaniu Władimira Kliczki (60-3). Powietkin był więc w praktyce vice mistrzem.
Co ciekawe do walki z Ukraińcem wcale się wówczas nie wyrywał. Dwukrotnie ogłaszano i odwoływano ich starcie – za pierwszym razem oficjalnie przez problemy z kostką. Za drugim razem podopiecznego z walki wycofał trener Teddy Atlas. Dlaczego? Jego zdaniem Powietkin po prostu nie był na takie wyzwanie gotowy. To zamieszanie mocno obniżyło akcje Rosjanina, który na pojedynek z długoletnim dominatorem zdecydował się dopiero w sierpniu 2013 roku.
Mogło się wydawać, że jego promotorzy mają plan. Na stole pojawiły się ogromne pieniądze, a Kliczkę udało się ściągnąć do Moskwy. Ściany nie pomogły faworytowi miejscowych – mistrz porozbijał przeciwnika. W siódmej rundzie kilka razy rzucił go na deski. Pomagała mu w tym taktyka i bierność sędziego, który dopiero w samej końcówce odjął Ukraińcowi punkt.
Po tej porażce na ring wrócił inny Sasza. Przybrał kilka kilogramów i wyglądał na bardziej “nabitego” mięśniami. Odprawiał przed czasem kolejno Manuela Charra (26-1), Carlosa Takama (30-1-1), Mike’a Pereza (21-1-1) i w listopadzie 2015 roku dobrego znajomego sprzed lat – Mariusza Wacha (31-1). Brzmi znajomo? To podobna ścieżka wyzwań, którą do niedawna obierał Dillian Whyte.
– Widziałem Powietkina wielokrotnie, ale gdy spotkaliśmy się w 2015 roku, to zrobił na mnie i na moim sztabie ogromne wrażenie. Był duży! Gdy witałem się z nim na konferencjach i ceremonii ważenia, czułem się tak jak podczas zderzenia ze ścianą – wspominał niedawno Wach w „Kanale Sportowym”. Wygrana Rosjanina ugruntowała wtedy jego pozycję w elicie – w kolejnym występie miał już walczyć o pas federacji WBC.
Przygody o dopingowym podłożu
Jak wyglądałaby jego walka z Deontayem Wilderem (wtedy z bilansem 36-0) w maju 2016 roku? To byłaby pod każdym względem fascynująca potyczka. Na kilka dni przed terminem walki pojawiła się jednak informacja o dopingu. Amerykański mistrz – który wylatywał do Rosji – momentalnie zrezygnował z wyjazdu i zawrócił. Sprawę zbadała organizacja WBC i ostatecznie dała wiarę tłumaczeniom przyłapanego.
Te były jednak dość osobliwe. Powietkin przyznał bowiem że znalezione w jego mechanizmie meldonium jest efektem sięgania po nie, ale w 2015 roku. Lek trafił na zakazaną listę dopiero w styczniu 2016 roku. Rosyjscy pięściarze nazywają go “witaminką na serce”, a naukowcy potwierdzają, że można dzięki niemu mocno poprawić wydolność. To mogłoby częściowo tłumaczyć wiele aspektów nieoczekiwanej fizycznej przemiany Saszy w wieku 35 lat…
Po wnikliwych analizach działacze federacji WBC wlepili Saszy jakąś śmieszną karę, ale znów uwzględniali go w rankingu. Wilder w międzyczasie nabawił się kontuzji, więc Rosjanin miał zaboksować o “tymczasowe mistrzostwo”, które było de facto wicemistrzostwem. W grudniu 2016 roku miał się bić z Bermanem Stivernem (25-2-1), ale dzień przed walką wpadł na ostarynie. To kolejny zakazany środek, ale tym razem steryd anaboliczny, a nie „witaminka”.
Młyny sprawiedliwości mieliły naprawdę powoli, ale sprawy nie dało się zamieść pod dywan. Rosjanie mówili o prowokacji, ale skończyło się na poważnej grzywnie i rocznym wykluczeniu z rankingu federacji WBC, co zostało zresztą skrócone. Stiverne – jak Wilder – wrócił do domu bez walki, ale sprytni Rosjanie mieli już w gotowości Johanna Duhaupasa (34-3). Pojedynek – nieusankcjonowany przez najważniejsze organizacje – odbył się i zakończył się ciężkim nokautem na przybyszu.
Absurd? To mało powiedziane. Reputacja Powietkina została mocno nadszarpnięta, a szansa przeciwko Wilderowi ostatecznie nigdy się nie zmaterializowała. I tego Rosjanin może żałować, bo w tamtym momencie wcale nie był na straconej pozycji – wydaje się, że naprawdę mógł pokonać niesprawdzonego jeszcze w poważnym boju mistrza. Szansa w końcu przyszła dużo później i nie z Wilderem, a z Joshuą.
Dziś Sasza po pokonaniu Whyte’a ma pas, który w 2016 rok uciekł mi sprzed nosa – to tytuł tymczasowego mistrza świata federacji WBC. Pełnoprawnym czempionem tej organizacji jest jednak Tyson Fury i niewykluczone, że to Rosjanin spotka się z brytyjskim gigantem. Najpierw musi dać jednak rewanż zawodnikowi, którego niedawno znokautował. Według Eddiego Hearna do drugiej walki obu panów dojdzie w listopadzie 2020 roku. Jeśli Powietkin wygra, to potem znów może się zmierzyć z jakimś mistrzem. Do trzech razy sztuka?
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl