Gdyby ktoś w 2000 roku powiedział, że pogra jeszcze dwadzieścia lat, uznano by go za wariata. Nie przy tym stylu gry, nie przy tej liczbie wybić i lądowań, jakie wiązały się z każdym wsadem. Niemożliwe stało się jednak faktem. Vince Carter może pochwalić się rekordową liczbą sezonów w NBA. Pewnie mógłby dorzucić jeszcze kolejny, ale postanowił, że już wystarczy. Największy specjalista od powietrznych popisów zostanie zapamiętany, jako niedościgniony wzór długowieczności.
To trochę nietypowa historia, bo zawodnicy jego pokroju zazwyczaj kończą karierę goniąc za kolejnym, ostatnim mistrzostwem. Albo za pierwszym, jeśli go jeszcze nie zdobyli. Vince nie zdobył, a ostatnie dwa sezony spędził w dołującej Atlancie Hawks. Nikt jednak o tym głośno nie mówił. O ile często wypomina się poszczególnym koszykarzom, że brakuje im biżuterii na ręce, to Cartera wszyscy zostawili w spokoju. I po prostu podziwiali, jak mimo czterdziestu lat na karku zaprzecza prawom grawitacji.
To trochę niespełniony zawodnik, bo już dwadzieścia lat temu mówiono o nim: będzie wybitny. Każdy był pewien, że ogląda przyszłego członka Galerii Sław. Trudno, żeby było inaczej, kiedy podczas drugiego roku gry w NBA zdobywał średnio 25 punktów na mecz i debiutował w Meczu Gwiazd. Mimo tego nigdy nie zakręcił się w dyskusji po tytułem “kto jest najlepszym koszykarzem na świecie?” A przecież piszemy o chłopaku, o którym, co mało kto już pamięta, mówiło się jako o następnym Michaelu Jordanie.
Bycie najlepszym we wsadach jednak też ma swój urok.
Perfekcja
Od zawsze marzył o lataniu wysoko. Zainspirował go Julius Erving, kultowy koszykarz, słynący z nadziemnych akrobacji. Kiedy miał jeszcze mleko pod nosem i sięgał dorosłym do pasa, wyskakiwał w górę bez piłki do wyimaginowanego kosza i wyobrażał sobie, jak z hukiem zalicza efektowną pakę. Gdy liczył jedenaście lat, był już w stanie sięgnąć palcem obręczy. Rok później zrobił pierwszy wsad.
W swoich nastoletnich latach ćwiczył nie tylko tradycyjne elementy koszykarskiego rzemiosła, ale i te, które dostarczały mu największych wrażeń. Puszczał kasety z nagranymi konkursami wsadów i rozbijał je na części pierwsze. Nie tylko podziwiał, ale i analizował. Chciał wiedzieć: dlaczego dany zawodnik wybiera ten typ wsadu? Co chce pokazać? Jaką pozę próbuje przyjąć? Miał na tym punkcie obsesję.
Podczas pierwszego roku w szkole średniej zaczął zdawać sobie sprawę ze swoich rosnących możliwości. Zdarzało się, że robił dwutakt i wyskakiwał w stronę kosza z zamiarem oddania rzutu, a kończyło się finalizowaniem akcji w najbardziej widowiskowy sposób. Szokował tym zarówno kolegów z drużyny, jak i rywali. W końcu nie tylko był “freshmanem”, ale i mierzył wtedy zaledwie 185 cm wzrostu.
Lata później wokół tego chłopaka zrobiło się gigantyczne zamieszanie. Ludzie w Toronto mieli na jego punkcie bzika. Wiadomo, że sławne osoby muszą od czasu do czasu coś podpisać. Wiadomo, że zmagają się wyłupionymi w ich kierunku oczami. Ale w tym przypadku mówimy o prawdziwym szaleństwie. Koledzy z zespołu uwielbiali chodzić z nim do klubów nocnych. Mogli się wtedy znakomicie bawić, bo to młody Carter zbierał całą atencję.
Na taką sławę złożyło się kilku czynników. Do 1995 roku stolica Kanady nie miała żadnego zespołu w NBA. Raptors byli pierwsi, a on zyskał miano ich pierwszej gwiazdy. Do tego w najlepszej lidze świata zadebiutował akurat tuż po zakończeniu kariery przez Jordana. Uczęszczał zresztą do tej samej szkoły co Jego Powietrzność – North Caroliny. Dysponował też stosunkowo podobnym stylem gry: agresywnie atakował kosz i rzucał z półdystansu. Te wszystkie podobieństwa rozbudzały wyobraźnie.
Na parkiecie udowadniał, że faktycznie drzemie w nim olbrzymi potencjał. Grał zarówno efektywnie, jak i naturalnie niezwykle efektownie. W swoim debiutanckim sezonie nie dostąpił jednak zaszczytu wzięcia udziału w konkursie wsadów. Przeszkodził temu lockout (zawieszenie sezonu spowodowane trwającymi negocjacjami pomiędzy właścicielami klubów a zawodnikami, dotyczącymi spraw finansowych). Rozegrano tylko pięćdziesiąt meczów sezonu regularnego, pomijając tradycyjny Weekend Gwiazd.
Kiedy już nadszedł ten moment, czuł sporą presję, ale nie tę zewnętrzną, tylko nałożoną przez siebie. Chciał wygrać, chciał zachwycić, chciał, żeby jego występ stał na najwyższym poziomie. Oczekiwał perfekcji. Perfekcji, którą zaplanował sobie już dawno temu. – Tuż przed konkursem prowadziłem z nim rozmowę i zapytałem, czy jest gotowy. Siedział z głową wpatrzoną w podłogę, wyraźnie spięty, jego ramiona były opadnięte. Mówił: “nie wiem, człowieku. Nie wiem”. Myślałem, że sobie żartuję – wspominał reporter Paul Jones.
Jego język ciała kompletnie zmienił się w momencie, kiedy wyszedł na boisko. Poczuł energię, moc, niezwykłą atmosferę wypełniającą halę. Wiedział, po co tam był i co chce zrobić. Rozgrzewka pomogła mu złapać luz. Kilkadziesiąt minut później zgasły światła. Donośny głos niósł kolejne nazwiska po wypełnionej tysiącami kibiców arenie w Oakland: Steve Francis, Tracy McGrady, Ricky Davis, Jerry Stackhouse, Larry Hughes, Vince Carter. Obsada konkursu wsadów naprawdę robiła wrażenie.
Jasne, że Carter się do niego przygotowywał. Wraz z kumplem z zespołu, a prywatnie kuzynem – McGrady’m, wykorzystywał każdą wolną chwilę podczas treningów, aby ćwiczyć przeróżne akrobacje. Jednak kiedy przyszedł moment próby, jego głowę ogarnęła pustka. Kompletnie nie wiedział, jaki wsad wykonać. Decyzję podjął minutę przed swoją kolejką. Padło na “windmill” z obrotem o 360 stopni. Niemałe wyzwanie. Na treningach nie zawsze mu to wychodziło. Ale postanowił, że zacznie mocno, wyważy drzwi, ustali rytm, do którego inni będą tańczyć.
Wyszło perfekcyjnie, tak jak marzył. W jednej chwili przejął kontrolę nad całym obiektem. Jak i milionami, które oglądały go z perspektywy ekranu telewizora. – Chodźmy do domu! Chodźmy do domu, panie i panowie! – krzyczał zachwycony Kenny Smith, który wspólnie z Marvem Albertem komentował konkurs. A to była dopiero pierwsza paka koszykarza ubranego w charakterystyczny, fioletowy uniform. Po trzeciej zarówno z ust Smitha, jak i samego Cartera padło to samo stwierdzenie: to koniec!
Po miano króla wsadów sięgali Kobe Bryant, Michael Jordan, Dominique Wilkins… Ale ten występ był najlepszy, niepowtarzalny. Niewątpliwie podbudowały go też lata posuchy, bo przecież te wydarzenie zaczęło w pewnym momencie tracić urok. Carter sprawił zaś, że znowu zaświeciło pełnym blaskiem. Do jego wyczynów próbowano w kolejnych edycjach nieudolnie nawiązać – Michael Jackson jest moim ulubionym artystą wszech czasów. To była najbliższa rzecz, jeśli chodzi o koszykówkę, którą mógłbym przyrównać do jego koncertu. Myślę, że taki konkurs wsadów już nigdy nie zostanie powtórzony – mówił Allen Iverson.
Zmiana perspektywy
Najbardziej pamiętny rok w jego karierze się jednak nie skończył. Najpierw wyrósł na jedną z największych gwiazd NBA, a potem miał zdobyć złoty medal olimpijski. Został członkiem ekipy, która pojechała na igrzyska do Sydney. Nie była tak najeżona gwiazdami, jak poprzednie zespoły, znane jako “Dream Team”. Poza nim pojawiło się tam jednak kilku zawodników z najwyższej półki: Kevin Garnett, Jason Kidd, Ray Allen, Alonzo Mourning.
Turniej wygrali z łatwością. Ale całe show, a jakże inaczej, znowu skradł Carter. Jeszcze zanim Amerykanie pokonali Francję w finale, mierzyli się z nią na koniec fazy grupowej. W drugiej połowie, przy prowadzeniu 69-54 dla faworytów, niedawny zwycięstwa konkursu wsadów przechwycił piłkę tuż przed linią trzech punktów. I miał przed sobą pusty kosz. No i stojącego pod nim Frédérica Weisa, środkowego mierzącego 218 cm. Vince najwidoczniej kompletnie zapomniał o jego istnieniu.
Zrobił dwa kozły, odbił się z dwóch nóg i przeleciał nad bezradnym dryblasem. A może nad jego hologramem? Serio, trudno to racjonalnie wytłumaczyć. Takie rzeczy się po prostu nie dzieją. Dorosły człowiek nie miał prawa zrobić czegoś takiego drugiemu facetowi. Jakikolwiek człowiek nie mógł przeskoczyć nad takim wieżowcem, i to na dodatek w warunkach meczowych.
Na dobrą sprawę, nie mówimy o byle Francuzie, a całkiem obiecującym zawodniku. Rok wcześniej został wybrany z piętnastym (!) numerem draftu w NBA. Nikt jednak tego nie pamięta. Bycie po złej stronie “Wsadu Śmierci” (lub le dunk de la mort – tak nazwały to zagranie francuskie media) uczyniło go zaś nieśmiertelnym. Nie chciał takiej sławy, nikt by nie chciał. Już zawsze miał być znany jako boiskowa ofiara. Tamta sytuacja, połączona z rozczarowującą karierą oraz chorobą syna doprowadziły Weisa do szeregu życiowych problemów. Wdał się w alkoholizm, a w 2008 roku celowo przedawkował tabletki na sen, cudem uchodząc z życiem.
Ostatecznie udało mu się wyjść na prostą, przestał pić i pojednał się z żoną. Choć niechętnie wraca do igrzysk w Sydney, to samemu Carterowi nigdy nie miał nic za złe: – Zasłużył, aby zapisać się na kartach historii. Niestety dla mnie, również znalazłem się na tym nagraniu. I nauczyłem się, że ludzie potrafią latać – mówił po latach.
O tym, że – świeżo upieczony mistrz olimpijski – Vince Carter jest w stanie unosić się w powietrzu, wszyscy już zatem doskonale wiedzieli. Sport jednak nie znosi próżni. Kibice oraz media zawiesili swój wzrok na kolejnych celach. Oczekiwano, że Toronto Raptors będą grali nie tylko efektownie, ale zaczną wygrywać. Ich skład na to bez wątpienia pozwalał. Co prawda opuścił go inny utalentowany skrzydłowy, przyszły dwukrotny król strzelców ligi, Tracy McGrady. W jego miejsce pozyskano Morrisa Petersona, specjalistę od rzutów za trzy, a barw zespołu wciąż broniła garstka weteranów: Charles Oakley, Mark Jackson, Kevin Willis, Antonio Davis.
Młoda gwiazda otoczona starymi wyjadaczami, którzy pozjadali zęby na koszykówce lat dziewięćdziesiątych. To musiało wypalić i tak też się stało. Sezon regularny Raptors zakończyli z bilansem 47 zwycięstw i 25 porażek. W pierwszej rundzie fazy play-off trafili na New York Knicks, których pokonali 3:2. Kolejny przeciwnik? Philadelphia 76ers z Allen Iversonem na czele. Taki pojedynek musiał elektryzować. Dwójka młodych gwiazd. Jeden znany z piorunujących wsadów, drugi z równie efektownego dryblingu.
To była walka na przetrwanie. Pierwszy mecz wygrali Raptors, drugi 76ers. Potem zwycięstwo trafiło do ekipy z Kanady, ale dwa dni później znowu mieliśmy remis. Przełamanie nastąpiło w piątym spotkaniu. Iverson i spółka absolutnie zmiażdżyli rywali, pokonując ich różnicą 33 oczek. Na własnym parkiecie niesieni dopingiem kibiców Raptors zdołali się jednak podnieść i po raz kolejny wyrównać wynik serii. Pozostało ostatnie starcie.
Wszystko rozstrzygnąć miało się 5 maja 2001 roku. Dla Vince’a Cartera ten dzień był jednak podwójnie wyjątkowy. Wieczorem zamierzał rozegrać najważniejszy mecz swojego życia, natomiast kilka godzin wcześniej odebrać dyplom za ukończenie studiów na uczelni North Carolina. Tym samym spełnił obietnicę złożoną matce, której zapewnił, że dokończy swoją edukację. Nie miał oczywiście wpływu na zbiegnięcie się tych dwóch wydarzeń. Los chciał, żeby jego ceremonia ukończenia szkoły towarzyszyła pojedynkom z Allenem Iversonem. Wsiadł więc do samolotu, poleciał do North Caroliny, a następnie błyskawicznie wrócił do stanu Pensylwanii.
Kibicom się to generalnie nie spodobało, ale cóż, wszystko zeszło na drugi plan, kiedy piłka została wyrzucona w górę. Spotkanie od początku należało do ciężkich dla oka. Na parkiecie nie dominowała efektowna wymiana punktów, okraszona kolejnymi pokazami siły. Wręcz przeciwnie. Zarówno Iverson, jak i Carter mieli fatalny dzień. Pudłowali rzut za rzutem, obaj oscylowali wokół 30% skuteczności. Na dwie sekundy przed końcem spotkania, to jednak Raptors mieli wszystko w swoich rękach. Przegrywali 87:88 i stanęli przed okazją wyrzucenia koszykówki z autu. Wystarczało im zaledwie jedno trafienie.
Podanie poszło oczywiście do Cartera. Ten znalazł się sześć metrów od kosza, tuż przed linią trzech punktów. Zamarkował rzut, zwodząc tym samym obrońcę i robiąc sobie sporo miejsca. Piłka pożegnała się z koniuszkami jego palców, nabrała wstecznej rotacji i powędrowała do celu. To musiało wpaść. Ale nie wpadło. W jednym momencie największy sportowy bohater Kanady popełnił grzech, który na długie lata przekreślił go w oczach fanów.
To brzmi niewiarygodnie, ale faktycznie patrzyli na niego spod byka. Oliwy do ognia dolał fakt, że w kolejnych sezonach gra Raptors wyglądała coraz gorzej i gorzej. I kiedy w 2004 roku Carter zamienił Toronto na New Jersey Nets, odbyło się to w wyjątkowo chłodnej atmosferze. Kanadyjscy kibice nie wątpili, że ich wychowanek należał do czołówki najlepszych strzelców w lidze. Nie wątpili też w jego fizyczne możliwości. Wątpili zaś w jego mentalność zwycięzcy oraz cechy przywódcze, których rzekomo nie posiadał.
Eliksir młodości
Kiedy w 2015 roku, już jako zawodnik Memphis Grizzlies, zjawił się na hali w Toronto, zgotowano mu gorące przywitanie. Z telebimu poleciał filmik upamiętniający występy Cartera w barwach klubu. Kibice bili brawo, skandowali jego imię oraz ksywkę – Vinsanity. Wszystkich ogarnął przyjemny przypływ nostalgii. Z oczów 37-letniego weterana poleciały łzy. Zapewne spowodowane nie tylko falą wspomnień, ale i wewnętrznym spokojem, że miasto, które niegdyś go pokochało, wciąż żywi do niego wyjątkowe uczucie.
Vince Carter reprezentował barwy jeszcze sześciu zespołów. New Jersey Nets, Orlando Magic, Dallas Mavericks, Memphis Grizzlies, Sacramento Kings i Atlanta Hawks. Mistrzowskie ambicje miała tylko pierwsza trójka. Na ostatnie lata kariery pogrywał w młodych, myślących bardziej przyszłościowo zespołach. Bez wątpienia mógł próbować załapać się do Golden State Warriors czy Cleveland Cavaliers i walczyć o mistrzostwo, ale obserwowanie boiskowych wydarzeń z perspektywy ławki, nie było dla niego.
Stał się weteranem, który stanowił oparcie dla młodszych kolegów z drużyny. Każdy chwalił sobie współpracę z nim. Służył radą, można było z nim pogadać, spędzić trochę czasu poza parkietem. Nie zamykał się na nikogo. Jednak gdyby nie trzymał wystarczająco dobrej koszykarskiej dyspozycji, nie przetrwałby w tej lidze tak długo. Zadajmy sobie więc fundamentalne pytanie: jakim cudem tak efektownie grający zawodnik spędził w NBA 22 lata?
Po pierwsze, z biegiem czasu zaczął mocniej skupiać się na rzutach z dystansu, co było powiązane z naturalnym przejściem od roli sporo kozłującego lidera do zadaniowca, czekającego na piłkę w rogu parkietu. W ubiegłej dekadzie zdarzało mu się trafiać nawet 2.0 trójek na mecz. Po drugie, nieustannie znajdował się w dobrej formie. Nie najgorsza mobilność połączona z niezłymi warunkami fizycznymi pozwoliła mu na uniknięciu losu, jaki spotyka wiele podstarzałych zawodników – bycia kompletną dziurą w obronie.
Nie nadawał się już jednak do ganiania za niskimi, szybkimi zawodnikami. Trenerzy ustawiali go zazwyczaj na… czwórce. W obronie krył zatem graczy wyższych o parę centymetrów, wspomagając swojego środkowego. Natomiast w ofensywie czaił się za linią trzech punktów, aby robić miejsce rozgrywającemu i w razie czego grozić rzutem. Swoją rolę wypełniał na tyle dobrze, że nawet w wieku 42 lat nie miał problemu ze znalezieniem pracodawcy. A że NBA nie jest podporządkowane sentymentom, nie trzeba nikogo tłumaczyć. Wystarczy popatrzeć, jak szybko z ligi wypadł choćby Iverson albo jak długo bezrobotnym pozostawał Carmelo Anthony.
Za szczególnie udane lata Cartera, niewątpliwie łabędzi śpiew, należałoby uznać trzy sezony (2011-2014), jakie spędził w barwach Mavericks, u boku Dirka Nowitzkiego. Rzucał za trzy ze skutecznością powyżej 40% i był czołowym rezerwowym nie tylko w swoim zespole, ale na tle całej ligi. A podczas playoffów 2014 poniekąd odegrał się za niepowodzenie sprzed trzynastu laty, trafiając rzut na zwycięstwo przeciwko San Antonio Spurs. Pozwolił tym samym wyjść Dallas na prowadzenie 2:1 w serii. Ostatecznie przyszli mistrzowie ligi zdołali przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale nikt nie napsuł im wtedy tyle krwi, co Dirk i spółka.

Vince trafia równo z syreną i wyprowadza Mavs na prowadzenie 2:1 w serii z faworytami do tytułu
Nawet gdy na liczniku wybiła mu czterdziestka, wciąż bez problemu robił paki. Już nie tak efektownie, jak kiedyś, ale wciąż z łatwością i sporą mocą. To zresztą od zawsze było jego cechą charakterystyczną. Ładował pomarańczową piłkę z niemałą agresją oraz siłą, co przekładało się na widowiskowość. Dość powiedzieć, że jeszcze kilka miesięcy temu głośno mówiło się o tym, żeby zaprosić go do ponownego udziału w konkursie wsadów. Postulaty na ten temat wygłaszała choćby Rachel Nicols, gospodarz programu “The Jump”, a wtórował jej Tracy McGrady.
Ostatecznie w lutowym konkursie doszło do wielkiego powrotu, ale jego autorem nie był Vince, a Dwight Howard. Jakby nie patrzeć – wiekowy zawodnik, ale i tak młodszy od Cartera o 8 lat. Były zawodnik Toronto nie dał się namówić. To dlaczego, już nigdy nie wystąpi w konkursie wsadów, tłumaczył zresztą w 2018 roku: – Jeśli spróbuję jeszcze raz, pojawię się na parkiecie, to wszyscy będą myśleć o 2000 roku. A to było osiemnaście lat temu. Minęło za dużo czasu. Tamten występ dużo zrobił dla mojej kariery, nie chcę tego psuć. Niektóre rzeczy powinno się zostawić w spokoju. To tak jak z filmami: nie róbmy remake’ów, pozwólmy klasykowi, być klasykiem.
Pożegnanie
– Chcemy Vince’a, chcemy Vince’a! – skandowali fani zgromadzeni na Phillips Arena. Atlanta Hawks rozgrywali właśnie mecz z New York Knicks, który pierwotnie miał być taki, jak wszystkie inne. O tym, że nie będzie, dowiedziano się w momencie, kiedy na światło dzienne wyszły wyniki na obecność koronawirusa u Rudy’ego Goberta. Od 12 marca sezon NBA miał zostać zawieszony od odwołania. A fani swoimi okrzykami chcieli sprawić, aby trener posłał na plac boju najstarszego zawodnika w całej lidze. Bo potem może już nie mieć takiej okazji.
Lloyd Pierce łatwo poddał się presji, zresztą nie miał nic do stracenia. Atlanta Hawks meldowali się jednym z najgorszych bilansów w lidze i bez względu na pandemię, i tak grali o nic. Do końca spotkania pozostawało niecałe dwadzieścia sekund. Witany głośną owacją Vince Carter ściągnął dres i wyszedł na parkiet. Zawodnicy Knicks utorowali mu drogę w kierunku kosza. Skrzydłowy zatrzymał się przed linią trzech punktów i oddał, a zarazem trafił, jak się okazało, swój ostatni rzut w karierze.
Donyell Marshall (kolega z zespołu Cartera w latach 2003-2004): – Myślę, że ludzie nie widzieli jego wszystkich najlepszych wsadów. Wiele z nich padało podczas treningów. Niestety raz byłem tego bliskim świadkiem. Szła kontra. Kiedy widziałeś Vince’a w kontrataku, rozumiałeś, co się kręci, więc nie próbowałeś go zablokować ani nic takiego. Mówiłeś: nie zapakujesz nade mną. Tak więc w tej akcji doszło do sytuacji jeden na jednego. On biegł w kierunku kosza, a ja zatrzymałem się w okolicy linii rzutów wolnych. Pomyślałem: możesz mnie obiec i wsadzić, ale nie zrobisz tego nade mną. On to szybko zauważył, odbił piłkę od tablicy, minął mnie, wyskoczył w górę i zapakował, zanim ta spadła na ziemię.
Dee Brown (kolega z zespołu Cartera w latach 1998-2000): – Ludzie przychodzili na nasze mecze, aby oglądać jego wsady. I kiedy ich za dużo nie robił, byli zdenerwowani! Jego popularność nieustannie szła w górę, a konkurs wsadów był bardzo istotną cześcią jego kariery i miał niebagatelny wpływ na rozwój Raptors. Kanadyjskie dzieciaki, które obecnie grają w NBA, wciąż o tym gadają. Oglądali Vince’a, nie oglądali mnie. To był ich konkurs wsadów.
Jalen Rose (kolega z zespołu Cartera w latach 2003-2004): – To było bardzo odświeżające, mieć szansę grać z gościem, który potrafił przyjść na trening i po pięciu minutach zrobić wsad z obrotem wokół własnej osi. Bez większej rozgrzewki i tuż po zjedzeniu kanapki.
Darren Collinson (kolega z zespołu Cartera w latach 2012-2013): – Jego mieszkanie jest niesamowite. Pamiętam, kiedy go w nim odwiedziłem. Miało windę, siłownię i pełno plakatów na ścianach, z czasów, kiedy grał w Toronto. Świetna sprawa. Jak na wszystkie rzeczy, których dokonał, Vince jest bardzo pokorny. Jest niezwykle pokorny. Nigdy nie opowiada o swoich osiągnięciach. Samemu zawsze gadałem o tamtym wsadzie z igrzysk, ale on nigdy o nim nie wspomniał. Nawet o to nie zahaczył.
Trudno uznać to za najładniejsze, najbardziej huczne pożegnanie. Nic w stylu Kobe’go Bryanta, który cały sezon 2015/2016 spędził na celebrowaniu rozbratu z koszykówką. Karierę Cartera przerwała pandemia koronawirusa, a hala, na której rozegrał ostatnie spotkanie, nie była nawet w połowie wypełniona kibicami. Specyficzne dotarcie do mety. Może jednak koniec musiał nastąpić właśnie w 2020 roku, okrągłe dwadzieścia lat po najbardziej kultowym momencie jego kariery?
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl