Przez ponad sto lat na olimpijskich salonach padły niezliczone rekordy. Pokonane zostały granice, które wykraczały poza skalę pojmowania. Zadebiutowały coraz to nowsze konkurencje, a niektóre odeszły do lamusa i obecnie wzbudzają tylko uśmiech politowania i niedowierzanie. Bo jak inaczej zareagować na chociażby… przeciąganie liny? A to zdecydowanie najmniej cudaczny z olimpijskich pomysłów, które wam przybliżymy.
Jest rok 2019 i wielu z nas wciąż nie rozumie na czym polega curling, ani nie dostrzega różnicy pomiędzy futbolem amerykańskim a rugby. Świat widział jednak różne historie i różne olimpijskie konkurencje. Większość z nich należy do odległej przeszłości i zwyczajnie nie miałyby prawa bytu w czasach współczesnych. Nie bądźmy jednak zbyt gwałtowni w wyśmiewaniu ich archaiczności. Być może jedna z naszych ulubionych dyscyplin również w przeciągu trzydziestu lat zacznie uchodzić za przestarzałą i zwyczajnie dziwną.
W końcu kto pomyślałby kiedyś, że piłka po serwisie siatkarzy będzie latać z prędkością ponad 100 km/h, a w koszykówce zawodnicy będą specjalizować się w rzutach z ósmego metra? Jeszcze w latach 70. rzut za trzy dopiero raczkował, a siatkarze podczas zagrywki nie odbijali się od ziemi. Ba, nie wspominamy już nawet o bieganiu na setkę poniżej dziesięciu sekund, albo maratonu w mniej niż dwie godziny. Cóż, czas nie stoi w miejscu.
Nasze wybory ograniczamy tylko do turniejów sportowych. W latach 1912-1948 odbywały się w końcu Olimpijskie Konkursy Sztuki i Literatury, w których udział brały całe rzeszę artystów. Od poetów, przez muzyków, na malarzach kończąc. To już jednak materiał na osobną historię. Nie bierzemy pod uwagę również dyscyplin i konkurencji, które funkcjonują w programie igrzysk do dzisiaj. Przekonacie się, że chodziarstwo wcale nie jest najbardziej nieszablonowym wymysłem, jaki przyszedł ludziom do głowy.
Mocniej tam z tyłu!
Rozrywka typowa dla wyjazdów szkolnych, kolonii, wszelkich integracji czy juwenaliów studenckich. Perfekcyjna w swojej prostocie. Potrzebujemy sznura, grupy mężczyzn i gotowe. Trudno doszukiwać się tu jakiejkolwiek głębi. Improwizacja, wybicie się tłumu, techniczny kunszt? O tym wszystkim możemy zapomnieć. To po prostu przeciąganie liny, któremu jednak trzeba oddać kilka rzeczy. Przede wszystkim, to chyba najbardziej zespołowy sport świata. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Poza tym nie ima się żadnym oszustwom ani machlojkom, bo niby o jakich może być mowa? Ciężkie obuwie to szczyt krętactwa.
Przeciąganie liny nie jest jednak aż tak trywialne, jak może się wydawać i zawiera pewne niuanse. Przybliżmy kilka z nich. Po pierwsze, osoba na przedzie powinna posiadać mocne dolne kończyny i cechować się dobrą równowagą. To prawdopodobnie najtrudniejsza i najbardziej wymagająca pozycja w zespole. Potężnie zbudowani zawodnicy są za to wysyłani na koniec rzędu, bo tam ich masa będzie mieć spore znaczenie. Mitem jest natomiast to, że zawodników należy ustawiać w kolejności od najniższego do najwyższego. Nie ma to większego znaczenia, chociaż zwyczajowo największe dryblasy, ze względu na swój wysoko zawieszony środek ciężkości, znajdują się w środku rzędu.
Dyscyplina zadebiutowała na igrzyskach w Paryżu w 1900 roku. Od tego czasu na turniejach olimpijskich gościła aż do Antwerpii 1920. W pierwszym olimpijskim turnieju wzięły udział zaledwie dwie drużyny. Francja oraz…reprezentacja mieszana złożona z Duńczyków oraz Szwedów. Nietypowe rozwiązanie, prawda? W tamtych czasach Międzynarodowy Komitet Olimpijski bowiem dopuszczał do startu zespoły złożone z przedstawicieli różnych narodów. Takiej praktyki zaprzestano w 1904 roku. Drużyny mieszane w ciągu trzech turniejów zdążyły uzbierać aż osiem złotych medali, cztery srebrne oraz cztery brązowe.
Co ciekawe, los splótł z przeciąganiem liny Constantina Henriqueza de Zubierę, czyli pierwszego czarnoskórego uczestnika nowożytnych igrzysk olimpijskich. Francuz był przede wszystkim rugbystą i właśnie w tej dyscyplinie zdobył złoty medal na turnieju w Paryżu (naturalnie zostając pierwszym czarnoskórym złotym medalistą olimpijskim). Podczas tej samej imprezy spróbował jednak swoich sił w innej dyscyplinie. Stanął naprzeciwko wspomnianego duńsko-szwedzkiego zespołu i również zdobył medal, tym razem ze srebrnego kruszcu (czyli de facto najgorszy możliwy).
Constantin był prawdziwym człowiekiem orkiestrą. Kilka lat później zaangażował się w futbol, niejako wprowadzając przyszłego króla sportu na wyspy Haiti. Prekursor to mało powiedziane.
Zaskakującą długą historią na igrzyskach może pochwalić się kolejna z dyscyplin angażujących długi sznur, czyli wspinaczka po linie. Nie zabrakło jej już podczas pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich w 1896 roku. Potem pojawiała się jeszcze w 1900, 1904, 1924 oraz po raz ostatni, w Los Angeles w 1932 roku. Złoty medal zdobył wówczas Ben Bass, który wzniósł się na wysokość nieco ponad ośmiu metrów w zaledwie 6,7 sekundy. Taki wyczyn zrobiłby wrażenie nawet na sierżancie Hartmanie z kultowego filmu Stanleya Kubricka, Full Metal Jacket. Z racji, że wspinaczka należała do dyscyplin gimnastycznych, uczestnicy byli oceniani nie tylko za szybkość, ale również styl. Czyli co? Nie można było się gibać na boki?
Tylko ja i muzyka
W przeciwieństwie do reszty przedstawionych w tekście dyscyplin i konkurencji, tym razem nie cofamy się do specjalnie zamierzchłych czasów. Pływanie synchroniczne, zarówno solo jak i w duetach, zadebiutowało na igrzyskach w 1984 roku w Los Angeles. Indywidualne popisy przetrwały jednak zaledwie trzy edycje i zostały wycofane po imprezie w Barcelonie.
Mamy tu do czynienia z naprawdę niezłym oksymoronem. Pływanie synchroniczne w pojedynkę? Synchroniczne z kim? Trudno to wytłumaczyć. Powiedzmy, że zawodniczki poruszają się w rytm muzyki i wykonują adekwatne do niej akrobacje. O ile solowe popisy nie wchodzą już w skład igrzysk, to wciąż mają się całkiem dobrze i stanowią stałą część mistrzostw świata w pływaniu. Warto wspomnieć, że od 2017 roku dyscyplina nosi miano pływania artystycznego. To wiele by wyjaśniało.
Na tegorocznych zawodach złote medale w konkurencji solo dowolne oraz solo techniczne zdobyły Rosjanki – kolejno Swietłana Kolesniczenko oraz Swietłana Romaszyna (jedna z najwybitniejszych przedstawicielek dyscypliny, która medale przywoziła z trzech igrzysk). Te same zawodniczki połączyły siły i sięgnęły po najwyższe laury również w obu konkurencjach duetowych. Na całej imprezie tylko jeden z dziesięciu złotych medali nie trafił w ręce Rosjan. W konkurencji zwanej Program Highlight najlepszy okazał się inny z naszych wschodnich sąsiadów, Ukraina.
Ninja w wodzie
Kojarzycie program telewizyjny Ninja Warriors? Jeśli nie, to spieszymy z pomocą. Widzowie obserwują poczynania niezliczonych śmiałków, którzy próbują (zazwyczaj bez powodzenia) pokonać umieszczony nad wodą tor przeszkód. Skaczą, wspinają się i nieustannie walczą z bezlitosną grawitacją, która najczęściej ściąga ich pod powierzchnię wody. A kontakt z nią oznacza jedno, koniec przygody w programie i pożegnanie z upragnionymi nagrodami.
Przeszkody na basenie, a właściwie w rzece, umieszczali również organizatorzy igrzysk w Paryżu w 1900 roku. Wszystko w ramach konkurencji zwanej pływanie z przeszkodami. Olimpijczycy wspinali się na słup, przebiegali przez łodzie, a później przepływali pod rządem łódek. Elementy takiej rywalizacji możemy dostrzec w niektórych z konkurencji rozwijającego się ratownictwa wodnego (o którym w wywiadzie opowiedziała nam Alicja Tchórz). To naturalnie dość luźne porównanie, ale przeszkody (co prawda nie żadne łodzie, ani słupy) pokonywano chociażby podczas The World Games w 2017 roku.
W Paryżu najlepszy okazał się Brytyjczyk Frederick Lane. Pływak, który nie miał sobie równych również na 200 metrów w stylu dowolnym. Warto wspomnieć, że pływanie w tamtym czasach nie było aż tak szeroko rozwinięte jak obecnie. Organizatorzy rozdawali medale w zaledwie siedmiu konkurencjach (w Tokio będzie ich trzydzieści siedem). Poza pływaniem z przeszkodami, należały do nich: wyścigi stylem dowolnym na 200, 400 oraz 1000 metrów, grzbietowym na 200 metrów, oraz niespotykane już, pływanie zespołowe na 200 metrów i pływanie pod wodą.
Zdejmij zanim odleci
To trudne do uwierzenia, ale podczas igrzysk olimpijskich mieliśmy do czynienia z – nie bójmy się tego tak określić – zabijaniem dla sportu. Trochę to sprzeczne z szeroko pojętym duchem olimpijskim, prawda? Strzelanie do gołębi ma swoją długą historię. To umiłowane hobby społecznych elit, które nie wymarło do dzisiaj. Praktykuje się je w Stanach Zjednoczonych, chociaż w czternastu stanach strzelanie do ptaków jest nielegalne, a w dziewięciu podlega pod status znęcania się nad zwierzętami.
Swego czasu strzelanie do gołębi uchodziło za pełnoprawny sport. Pisały o nim słynne amerykańskie gazety, jak Sports Illustrated albo Field&Stream. Lubowała się w nim również brytyjska arystokracja, czy też sam Ernest Hemingway. Amerykański pisarz należał do wielkich zwolenników broni palnej. Posiadał okazałą kolekcję rzadkich egzemplarzy i jako zapalony myśliwy, często wybierał się na polowania. Pod wpływem nacisków ze strony obrońców praw zwierząt oraz rozwoju innych form strzelania, celowanie do gołębi powoli odchodziło w zapomnienie.
Wracając do tematu rywalizacji olimpijskiej, strzelanie do ptaków pojawiło się na igrzyskach w 1900 roku w Paryżu. Zawody doszły do skutku mimo istniejącej już wtedy idei ochrony praw zwierząt. Gołębie były po kolei wypuszczane z pułapek, po czym kierowane swoim instynktem, zaczynały odlatywać. Zadaniem uczestników było zestrzelenie ich zanim zniknęły z zasięgu. Obecne były dwie konkurencje. Pierwsza, w której wejściówka kosztowała 20 franków, oraz druga gdzie za wstęp trzeba było zapłacić aż 200 franków. Najlepsi zawodnicy, a może łowcy – Donald Mackintosh oraz Leon de Lunden ustrzelili kolejno 22 i 21 ptaków.
Epizodyczne przygody
Po co strzelać do zwierząt, skoro można do… ludzi? Na taki ciekawy pomysł wpadli organizatorzy igrzysk w 1906 roku w Atenach (obecnie uznawanych za zwykłe międzynarodowe zawody). Mowa o pojedynkowaniu, które później w formie demonstracyjnej pojawiło się również na igrzyskach w 1908 roku w Londynie.
W pierwotnej wersji konkurencji, zawodnicy strzelali w kierunku manekinów i otrzymywali określoną liczbę punktów zależnie od miejsca w który trafiły ich pociski. Podczas imprezy w Wielkiej Brytanii, organizatorzy postanowili jednak nieco zaszaleć i faktycznie nadać konkurencji charakter prawdziwego pojedynku. Dwójka uczestników stawała naprzeciwko siebie i strzelała w swoim kierunku z pistoletów naładowanych woskowymi nabojami. W ramach zachowania niezbędnego bezpieczeństwa, strzelcy nosili również ochraniacze na tors, twarz oraz rękawiczki.
Na koniec absolutny hit – plunge for distance, czyli…dryfowanie na odległość? Zgadza się, istny pokaz fizyczności i techniki, okraszony taktycznym kunsztem. Zawodnicy wpadali do wody ze stacjonarnej pozycji, po czym unosili się nieruchomo na powierzchni i starali się (jakkolwiek to brzmi) pokonać jak najdłuższy dystans. Inaczej mówiąc, dryfowali jak deski na wodzie. Owszem, bez użycia rąk ani nóg. Konkurencja posiadała również 60-sekundowe ograniczenie czasowe. Zawody rozegrano raz – i wystarczy – podczas igrzysk w St. Louis w 1904 roku. Ze względu na swoją niewątpliwą monotonność dryfowanie szybko zniknęło z programu igrzysk. Pierwszym i jedynym złotym medalistą został Amerykanin William Dickey, który pokonał czterech swoich rodaków.
O ile większość z wymienionych wyżej dyscyplin i konkurencji należy już do odległej przyszłości (poza pływaniem synchronicznym solo), to przeciąganie liny wciąż zachowuje względną popularność. Nie spodziewamy się co prawda jego rychłego powrotu na igrzyska, ale w sumie kto wie? Jak widać, choćby na podstawie Tokio, Międzynarodowy Komitet Olimpijski wciąż jest skory do poszerzania programu igrzysk o kolejne dyscypliny i konkurencje.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl