To naprawdę trudna sztuka. Być na topie przez osiem lat i zdobyć w tym czasie co najmniej trzy olimpijskie złota, po jednym na każdych igrzyskach – udało się niewielu. Anita Włodarczyk może tego dokonać, jeśli tylko w Tokio okaże się najlepsza. A kto osiągał takie sukcesy przed nią? Postanowiliśmy przyjrzeć się wielkim postaciom lekkiej atletyki z przeszłości.
Zanim jednak o nich, powiedzmy sobie o wymaganiach, jakie te osoby musiały spełnić. Po pierwsze – chodzi nam o trzy złota z rzędu. Więc jeśli ktoś np. zajmował pierwsze miejsce w Sydney, Atenach i Londynie nie łapie się, bo nie zrobił tego w Pekinie. Po drugie – mają to być trzy złota w tej samej konkurencji. Irena Szewińska na przykład (abstrahując od tego, że nie osiągnęła tego na trzech igrzyskach z rzędu) ma trzy złota, ale każde w innej konkurencji. Po trzecie – nie liczymy tu sztafet. Pod uwagę bierzemy wyłącznie konkurencje indywidualne. I wreszcie po czwarte – patrzymy tylko na lekkoatletów.
Wszystkie te ograniczenia wynikają z prostej przyczyny – dostosowujemy je po prostu do możliwości Włodarczyk. Rzucając młotem ma się do zdobycia tylko jedno złoto i trudno zmienić konkurencję czy startować w dwóch, by powalczyć o więcej. Wiadomo, że na przykład Michael Phelps medali ma mnóstwo, ale pływanie jest zupełnie innym sportem niż lekka atletyka, a rzut młotem inną konkurencją niż biegi sprinterskie. Wszystko trzeba więc było w pewien sposób zawęzić.
A skoro to sobie wyjaśniliśmy, napiszmy, kto już osiągał taki sukces, jaki osiągnąć może zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN.
Pierwsi w historii
Całkiem prawdopodobne, że większość z was o nim nie słyszała. Nic dziwnego, bo uprawiał konkurencje, których w programie igrzysk nie ma od dawna – skok w dal, wzwyż i trójskok. Wszystkie jednak… z miejsca. Ray Ewry był bohaterem przełomu XIX i XX wieku oraz jednym z najlepszych lekkoatletów w historii. Kiedy sami tworzyliśmy ranking takich postaci, umieściliśmy go na trzecim miejscu. Wyżej umieściliśmy tylko Paavo Nurmiego i Usaina Bolta, dwie legendy.
Dorobek Ewry’ego byłby jeszcze większy, gdyby medale z „międzyigrzysk” w Atenach, zorganizowanych w 1906 roku, liczyły się do oficjalnych klasyfikacji. Tak jednak nie jest, więc Ray musi zadowolić się ośmioma złotami. Dokładnie taki sam dorobek ma Usain Bolt, a rekord ośmiu tytułów mistrza olimpijskiego w konkurencjach indywidualnych na igrzyskach pobił dopiero… Michael Phelps po 100 latach i 23 dniach.
Ewry wygrał każdy konkurs na igrzyskach, do którego przystąpił. W dwóch z nich był najlepszy na trzech olimpiadach z rzędu – startował w Paryżu (1900), St. Louis (1904) i Londynie (1908). W tym ostatnim zrezygnowano z trójskoku z miejsca, a szkoda, bo Amerykanin pewnie mógłby pochwalić się potrójnym hat-trickiem. A tak został mu dwa takie – trzykrotnie triumfował w skoku w dal i wzwyż z miejsca.
Przeszkód na drodze do takich sukcesów miał sporo, ale żadna go nie zatrzymała. Choćby to, że w Paryżu wszystkie finały, w których brał udział, rozgrywano jednego dnia. Większym problemem było jednak to, że do 20. roku życia nawet nie chodził! Chorował na polio, potem przypałętała się też choroba Heinego-Medina, którą zwie się paraliżem dziecięcym. Leku nie było, zostawał wózek. Ray i tak nie miał najgorszej odmiany – cierpiał „jedynie” na niedowład nóg, nie mógł nimi poruszać.

Ray Ewry na igrzyskach olimpijskich
Dopiero gdy miał 17 lat pojawił się lekarz, który stwierdził, że przy odpowiednich ćwiczeniach mięśnie w nogach można by spróbować rozbudować. I może udałoby się nauczyć Raya chodzić. Ten wziął się do pracy, ponoć sam ułożył sobie ćwiczenia i skonstruował specjalne maszyny, które miały mu pomóc. Po miesiącach regularnego wysiłku wreszcie stanął na nogi. Widać było jednak efekty choroby – chodząc wyraźnie kulał. Jedną nogę miał krótszą. Nie był w stanie na przykład biegać, ale już skakać – jak najbardziej. Po wszystkich ćwiczeniach mięśnie miał po prostu niesamowicie mocne.
Najpierw nie mógł więc chodzić, a potem przeszedł do historii igrzysk olimpijskich. Trzy razy z rzędu najlepszy był w skoku w dal miejsca. Trzy razy z rzędu w skoku wzwyż z miejsca. I dwa razy w trójskoku z miejsca. Przyznacie, że to filmowa historia.
***
Kiedy wpiszecie w Google jego nazwisko, jako pierwszy wyskoczy wam inny John Flanagan – australijski pisarz, znany głównie z (zresztą całkiem niezłych) serii młodzieżowych, takich jak „Zwiadowcy”. Nam chodzi jednak o innego Johna Flanagana – młociarza, który na igrzyskach startował dokładnie w tych samych latach co Ray Ewry. Zaczynał w Paryżu, potem pojawił się w St. Louis, a olimpijską przygodę kończył w Londynie.
Jeśli jego nazwisko kojarzycie z Irlandią, to dobrze kojarzycie. Urodził się właśnie tam. Tam też umarł, gdy wrócił do ojczyzny w 1911 roku po tym, jak zwolniono go z nowojorskiej policji, bo rozwiązano jego oddział. Młotem znakomicie rzucał już w 1895 roku, gdy zdobywał mistrzostwo Wielkiej Brytanii. Rok później ustanowił pierwszy ze swoich nieoficjalnych rekordów świata. Pewnie zostałby mistrzem olimpijskim w Atenach, gdyby tylko… rzut młotem był tam obecny.
Ten jednak pojawił się w olimpijskim programie dopiero cztery lata później. Flanagan do Paryża pojechał już jako reprezentant USA, zdecydowanie wygrał (o niemal pięć metrów przed drugim zawodnikiem) i wrócił do przybranej ojczyzny ze złotem. Pierwszym z trzech. Drugie zdobył w Stanach, dokładając tam też srebro w rzucie ciężarem. Bliski był jeszcze jednego medalu – w rzucie dyskiem, który również uprawiał, był czwarty. W Londynie za to zdobył jeden medal, po raz kolejny wygrywając w rzucie młotem i poprawiając przy tym rekord życiowy (i nieoficjalny rekord świata). Startował bardzo długo, w ciągu swej kariery najlepszych w historii wyników ustanowił aż 14*! Ostatni, gdy miał 41 lat.
Zwano go „nowym Herkulesem”, bo i faktycznie, w kondycji był znakomitej. Gdy dołączał do nowojorskiej policji uznano, że jest w najlepszej formie spośród wszystkich 1200 kandydatów. Poza tym Flanagan zasłynął jeszcze z tego, że do perfekcji doprowadził metodę rzutu z trzech obrotów – zapoczątkowaną przez Alfreda Plawa, którego rzutami John się zresztą inspirował – która pozwalała mu zostawiać rywali kilka metrów w tyle. To od niego zaczęto wielką wagę przywiązywać nie tylko do siły, ale i techniki rzutu.
Bo skoro dawało to takie efekty, to i inni chcieli skorzystać. Wówczas nikt nie robił tego jednak tak doskonale, jak John Flanagan.
Wybitni
Trzy złote medale z rzędu? Dla nich mało. Dwie osoby w całej lekkoatletycznej historii igrzysk zdołały zdobyć cztery złota w jednej i tej samej konkurencji. Pierwszy był Al Oerter, Amerykanin, który pierwsze złoto zdobył w Melbourne (1956), a ostatnie 12 lat później w Meksyku. A że w międzyczasie igrzyska odbywały się też w Rzymie i Tokio, mógł mówić, że ma cztery złota z czterech kontynentów.
Oerter był wręcz stworzony do rzutów. Mierzył niemal dwa metry, ważył dobrze ponad sto kilo, ale utrzymywał przy tym znakomitą formę fizyczną. Nie planował jednak, że będzie sportowcem. Raz po prostu, gdy się przechadzał, dysk wylądował mu u stóp. Odrzucił go bez większego zastanowienia, ale znajdujący się w pobliżu trener od razu zwrócił uwagę na to, że Al posłał sprzęt po prostu piekielnie daleko. I to bez treningu.
Na uniwersytecie w Kansas szybko zaoferowano mu sportowe stypendium. Już dwa lata później jechał do Melbourne. Tam wygrał, wtedy jeszcze niespodziewanie, przy okazji ustanawiając rekord olimpijski. Minął kolejny rok i… otarł się o śmierć. Wziął udział w wypadku samochodowym, długo się leczył, jednak wrócił na kolejne igrzyska. W Rzymie znów ustanowił rekord olimpijski i znów zgarnął złoto. Dwa lata po tamtych igrzyskach w końcu pobił też rekord świata, czego spodziewali się po nim chyba wszyscy. Gdyby nie wypadek, pewnie zrobiłby to wcześniej.
Jak wygrał w Tokio – trudno zrozumieć. Ledwie kilka dni przed igrzyskami doznał kontuzji. Zerwał chrząstki w żebrach, miał też problemy z karkiem. Musiał nosić specjalny kołnierz ortopedyczny. Lekarze stanowczo odradzali mu start. On stanowczo odradzał im odradzanie. I postawił na swoim. Wyszedł na stadion i, mimo ogromnego bólu, wygrał. Kontuzja jednak na tyle mu doskwierała, że z jej powodu nie oddał nawet ostatniego rzutu. W Meksyku, cztery lata później, po raz trzeci ustanowił rekord olimpijski i w wieku 32 lat potwierdził, że nie ma na niego mocnych.
– Za pierwszym razem byłem bardzo młody, za drugim niezbyt zdolny, za trzecim bardzo kontuzjowany, a za czwartym stary – mówił o swoich sukcesach. Nieco żartował, ale prawda jest taka, że to tylko potwierdza jego klasę. Okoliczności się zmieniały, a on zawsze robił swoje. Na igrzyskach wygrał wszystkie konkursy, w których wystartował, tuż po tych w Meksyku zakończył bowiem karierę…
…aż zachciało mu się wrócić całe osiem (!) lat później. Zaczął brać sterydy anaboliczne, które wtedy jeszcze nie były zakazane. Te wywołały jednak problemy z ciśnieniem krwi, zrezygnował więc z nich i nawoływał innych sportowców, by poszli jego drogą. Jak wiemy – nie wszyscy się na to zdecydowali. A co działo się z samym Alem? Chciał pojechać na igrzyska do Moskwy, ale zajął dopiero czwarte miejsce w krajowych kwalifikacjach, co nie dawało mu przepustki. Jego koledzy też tam ostatecznie nie trafili, a Oerter zamiast tego wystartował w zorganizowanych w USA Olympic Boycott Games.
Tam nie wygrał. Ale był drugi, a miał już na karku 41 lat. To w tamtym sezonie ustanowił też życiówkę (69,42 m), ale zawsze twierdził, że kiedyś przy okazji kręcenia reklamy dla telewizji rzucił nawet ponad 75 metrów. Potwierdzić się tego jednak nie da, a szkoda, bo gdyby tyle osiągnął na zawodach… to do dziś byłby to rekord świata.
Swoją drogą po zakończeniu kariery został malarzem, wynalazł nawet nowy kierunek w tej dziedzinie sztuki. Nazwano go Smash Art. Na czym polegał? Ano na tym, że Al najpierw moczył dysk w farbie, a potem rzucał nim w stronę płótna.
***
Z Carlem Lewisem sprawa jest zawsze dyskusyjna. Oficjalnie nigdy nie przyłapano go na stosowaniu niedozwolonych środków. Nieoficjalnie… niemal pewne jest, że coś brał. Sam po latach to przyznawał, a w 2003 roku dr Wade Exum, kiedyś szef kontroli antydopingowej w Amerykańskim Komitecie Olimpijskim, ujawnił, że Lewis stosował takie środki na igrzyskach w Seulu. Tych samych, gdzie za doping zdyskwalifikowano Bena Johnsona, co do dziś jest jednym z największych skandali w olimpijskiej historii.
Czy brał, czy nie brał, faktem pozostaje, że Lewis talent miał ogromny. Z igrzysk przywiózł łącznie dziesięć medali, w tym dziewięć złotych i jedno srebro. Znakomicie biegał sprinty, ale przede wszystkim – genialnie skakał w dal. To była jego popisowa konkurencja. Przez niemal 10 lat był w niej niepokonany, wygrał 65 (!) zawodów z rzędu. Czterokrotnie był też najlepszy na igrzyskach.
Zaczął w 1984 roku w Los Angeles. Na własnej ziemi zgarnął cztery złote medale – wszystkie sprinterskie i dodatkowy właśnie w skoku w dal. Potem, w Seulu, dołożył do tego mistrzostwo w skoku w dal i na 100 metrów. W tej drugiej konkurencji pierwotnie finiszował drugi, ale potem na dopingu złapano wspomnianego Johnsona.
– Kanadyjczyk kontra Amerykanin. Zły chłopak kontra dobry chłopak. Tak przedstawiano naszą rywalizację, a ja się temu nie sprzeciwiałem, bo znam się na marketingu. Nie byłem zły na Bena z powodu dopingu. Mój ojciec zmarł, a wcześniej obiecałem mu, że wygram złoty medal. Po prostu byłem rozczarowany, że nie udała mi się ta sztuka – wspominał sam Lewis. W skoku w dal nikogo nie trzeba było dyskwalifikować, Amerykanin dominował i mógł dedykować kolejne złoto zmarłemu ojcu.
Przed igrzyskami w Barcelonie Lewis miał zdecydowanie słabszy okres. Nie zakwalifikował się nawet do kadry w biegach na 100 i 200 metrów, do Katalonii jechał więc wyłącznie jako członek sztafety i skoczek w dal. W sztafecie zgarnął rekord świata i złoto, w skoku w dal „tylko” złoto. W tej drugiej konkurencji rekordu nigdy zresztą – mimo rozmiarów swej dominacji – nie ustanowił. A ten był jego małą obsesją. Legendarny wyczyn Boba Beamona z Meksyku domagał się bowiem pobicia. Przeskoczenie go byłoby czymś historycznym, może nawet bardziej niż złote medale.
On tego nie dokonał. Zrobił to za to jego wielki rywal, Mike Powell, który na mistrzostwach świata w Tokio skoczył 8,95 m. – Myślę, że Bóg maczał w tym palce. Mike Powell został wybrańcem. Zasłużył na to, bo rywalizowaliśmy przez wiele sezonów, a on nigdy nie zdobył złotego medalu olimpijskiego, bo musiał startować przeciwko mnie – mówił Lewis, który potem wystartował jeszcze na swoich czwartych igrzyskach. Kto wie, może po barcelońskich już by sobie odpuścił, gdyby nie to, że kolejne znów organizowano w jego ojczyźnie.
W Atlancie schodził ze sceny. W skoku w dal – niepokonany. Mówił potem, że za swój największy sukces uznaje fakt, że był tak długowieczny i tyle osiągnął. Przypominał, że Jesse Owens – jego wielka inspiracja – nigdy nie dostał szansy powrotu na igrzyska. On takie otrzymał kilkukrotnie. I wykorzystał je znakomicie.
Bolt i spółka
Kiedy w 1964 roku drugie z rzędu złoto z rzędu na igrzyskach zdobywał Józef Szmidt, bijąc swój własny rekord olimpijski, można było odnieść wrażenie, że trójskok długo nie doczeka się tak znakomitego zawodnika. Wystarczyły jednak ledwie cztery lata, by na olimpijską scenę – w Meksyku – wkroczył gość, który osiągnięciom polskiego zawodnika miał nie tylko dorównać, ale też je pobić. Wiktor Saniejew zawładnął światowym trójskokiem.
Najlepszy był właściwie od końca lat 60., aż do początku 80. Zaczęło się właśnie od konkursu w stolicy Meksyku. Warunki do skakania były tam doskonałe, na wysokości zawsze lata się bowiem daleko, co udowodnił wówczas Bob Beamon. Wobec jego wyczynu, „skoku w XXI wieku”, zapomina się czasem, że niesamowicie dramatyczny, a przez to wspaniały dla fanów, był konkurs trójskoku.
Rekord świata Józefa Szmidta (17,03 m) został poprawiony już w eliminacjach przez Giuseppe Gentile. Włoch o siedem centymetrów przeskoczył wówczas Polaka, a w finale dołożył do tego kolejnych 12 i zdecydowanie prowadził. Jednak tyko do trzeciej kolejki, gdy Saniejew skoczył o… centymetr dalej. I kiedy wydawało się, że to ta dwójka będzie walczyć o końcowy triumf, we wszystko wmieszał się Nelson Prudencio z Brazylii, skacząc 17,27 m. Rosjanin nie miał jednak zamiaru odpuszczać – w swoim ostatnim skoku poleciał na odległość 17,39. To był czwarty (!) rekord świata ustanowiony w tym konkursie. Tego już nikt nie pobił.
Potem Saniejew zgarniał wszystkie tytuły, jakie tylko mógł – mistrzostwo Europy, halowe mistrzostwo Europy, złoto na uniwersjadzie, kolejny tytuł na HME. Przegrał wreszcie na stadionie w trakcie mistrzostw Starego Kontynentu z Joergiem Drehmelem z NRD. Ale w hali znów był najlepszy. Podobnie jak na igrzyskach w Monachium. Skoczył wtedy 17,35. Ledwie miesiąc później potwierdził wielką formę i odzyskał rekord świata, który utracił rok wcześniej. Od tamtej pory wynosił on 17.44 m, aktualny był przez kolejne trzy lata.
W Montrealu nie musiał skakać tak daleko, by zdobyć złoto. Wystarczyło 17,29 m. Do dziś jest jedynym trójskoczkiem, który najlepszy był na trzech igrzyskach. I to z rzędu. Mało zresztą brakło, by dołożył do tego czwarte złoto, ale w Moskwie pokonał go rodak – Jaak Uudmae. Tamten konkurs zapamiętany został jednak głównie z powodu bardzo kontrowersyjnego sędziowania.
Pięć skoków Iana Cambella (z siedmiu) i cztery Joao Carlosa de Oliveiry, dwóch faworytów do złota, zostało uznanych za spalone. W dodatku w dniu finału trójskoku wszystkich inspektorów IAAF zastąpiono na stadionie sowieckimi oficjelami. Sam Saniejew wspominał, że i jemu zabrano najdłuższy skok, za to najlepsza próba Uudmae była… przekroczona. Tego jednak dziś sprawdzić po prostu się nie da. Nawet bez złota z Moskwy sukcesy Saniejewa robią ogromne wrażenie. Tym większe, że karierę zaczynał jako skoczek wzwyż. Potem doznał jednak kontuzji kolana i przerzucił się na dalekie skakanie.
Raczej tego nie żałował.
***
Jan Železny oszczepem rzucał najlepiej w historii. Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. Od niemal 25 lat dzierży rekord świata i nadal jest jedynym przedstawicielem tej dyscypliny, który triumfował na trzech igrzyskach z rzędu. Gdyby nie ubiegłoroczny rzut Johannesa Vettera – drugi najdalszy w historii – Czech miałby nad resztą oszczepników w historii ponad cztery metry przewagi. A tak ma niespełna metr, ale rekord wciąż niezmiennie jest jego.
Ustanawiał go pięciokrotnie. 52 razy rzucał ponad 90 metrów. Do niedawna miał takich prób więcej, niż wszyscy pozostali zawodnicy razem wzięci! Wygrywał seryjnie, zdarzało się, że na jednych zawodach pięć razy rzucał ponad 90 m, a reszta stawki tylko patrzyła, niedowierzając. Na igrzyskach startował pięciokrotnie, zaczynając jeszcze w Seulu – gdzie był drugi – a kończąc w Atenach. Tam w wieku 38 lat nie wszedł nawet do finału, ale jeszcze dwa lata później był w stanie zgarnąć medal mistrzostw Europy.
Nas najbardziej interesują jednak te trzy olimpiady, gdy Jan Železny był w pełni sił i rzucał najdalej.
Dziś wydaje się to niesamowite, ale przez pewien czas Czech miał opinię kogoś, kto spala się w najważniejszych momentach. Na początku kariery przegrał bowiem kilka wielkich imprez mimo łatki faworyta. Zmieniło się to w Barcelonie. Na tamtejszych igrzyskach nie było na niego mocnych. Nowy rekord olimpijski (89,66 m) pozwolił mu przerwać dominację fińskich oszczepników, którzy złoto zgarniali dla siebie cztery i osiem lat wcześniej.
Swój tytuł obronił w Atlancie, gdzie towarzyszyła mu ogromna presja. Każdy liczył, że Czech tego dokona, ale przed nim osiągnął to jedynie Jonni Myrra, ponad 70 lat wcześniej. – Obrona medalu? Jednego dnia jesteś w sporcie znany, następnego przeklęty. Nie można wiele o tym myśleć – mówił wtedy Železny. Więc nie myślał. Po prostu rzucał i wygrywał. W Atlancie też mu się udało, przed igrzyskami w Sydney wydawało się jednak, że na trzecie złoto nie ma szans.
W 1998 roku niemal nie startował. Od zawsze miał problem z plecami, do tego był przyzwyczajony. W tamtym sezonie jednak zawiodło go też ramię. Skończyło się operacją, która wyeliminowała go z rywalizacji na kilka miesięcy. Wracał bardzo powoli, uważnie stawiając kolejne kroki na drodze do wyzdrowienia. Wiedział, że jest już po trzydziestce i jeśli coś w trakcie rehabilitacji zepsuje, to może być to koniec jego kariery.
– W pierwszych kilku miesiącach naprawdę myślałem, że to już koniec. Ostatecznie jednak byłem w stanie spędzić trochę czasu z rodziną i przyjaciółmi, to pomogło. Tak naprawdę mogłem skończyć karierę – wygrałem już wszystko, co było do wygrania. Nie chciałem tego jednak robić przez kontuzję. Chciałem sam zdecydować, kiedy nadejdzie właściwy czas – mówił. Jego trener po latach uważał, że tak naprawdę Czech miał dzięki kontuzji dłuższą karierę. Bo ta pozwoliła mu odpocząć od startów, reszta organizmu się w tym czasie zregenerowała, głowa odświeżyła.
Dopiero na początku 1999 roku Železny wrócił do pełnych treningów, a potem na stadion. I ledwie wrócił, to znów rzucał najdalej. W Sydney też. Po prostu nie było na niego mocnych – to tam po raz pierwszy w historii igrzysk przerzucił 90 metrów, ustanawiając kolejny rekord olimpijski. Znów wygrał. I trzeba było czekać aż do Aten, by Czecha na igrzyskach zdetronizować.
***
Sukcesy Usaina Bolta wciąż są aktualne, Jamajczyk przecież – gdyby karierę kontynuował – w Tokio mógłby bronić swoich złotych medali. Opiszemy je więc krótko. Bolt na szczyt wszedł w Pekinie, bijąc tam rekordy świata na 100 i 200 metrów. Ogółem wygrywał na igrzyskach dziewięć razy. Sześciokrotnie indywidualnie, trzy razy w sztafecie. Złotych medali ma jednak osiem, bo drużynowe złoto z Pekinu odebrano Jamajce po tym, jak Nesta Carter został przyłapany na dopingu.
Szybko stał się gwiazdą. Gdy biegał, notowano rekordy oglądalności mityngów. Ludzie czekali na rekordowe wyniki, ale też po prostu na Usaina. Jego styl bycia, luźne podejście do sportu, uśmiech i zabawę z publiką przyciągały. Niezwykła była też różnica pomiędzy Boltem przed i po biegu, a Boltem w jego trakcie, gdy demolował rywali, często nawet zwalniając na ostatnich metrach, bo przewaga wypracowana wcześniej – mimo spóźnionego startu – mu na to pozwalała.
Przede wszystkim jednak – Bolt potrafił udowodnić, że w sprincie można dominować przez wiele lat. O ile w Londynie wszyscy spodziewali się sukcesów, o tyle przed Rio myślano, że być może rywale będą w stanie odebrać Jamajczykowi złoto, bo ten przecież swoje lata już ma. Usain jeszcze raz potwierdził jednak swoją wielką klasę i nikomu nie dał wyrwać sobie mistrzostwa olimpijskiego.
Hat-tricki Usain ma więc dwa. Na 100 i 200 metrów. Nie licząc igrzysk w Atenach, gdzie przegrał z kontuzją w eliminacjach, był w tych konkurencjach bezbłędny. W olimpijskich finałach zawsze wygrywał, nieważne kto akurat biegł obok niego i jak szybki był.
Usain Bolt był bowiem szybszy.
Nasi
Jest jeszcze jedna postać, która trzy razy z rzędu była złota. I to, uwaga, Polak. Robert Korzeniowski łącznie mistrzem olimpijskim był czterokrotnie – raz w chodzie na 20 kilometrów i trzykrotnie na 50 km. Po raz pierwszy w Atlancie. Jechał tam, pamiętając niepowodzenie z Barcelony, gdzie trafił jako młody chłopak i szedł już po srebro, ale tuż przed wejściem na stadion go zdyskwalifikowano. W rozmowie z nami wspominał kiedyś, jak wielkim było to dla niego rozczarowaniem.
– To była jedna z najgorszych chwil, jakie przeżyłem w życiu. Czułem się bezsilny, niepotrzebny, potraktowany jak śmieć i pokrzywdzony. Nie potrafiłem znaleźć powodu tego, co się stało. Bo w moim mniemaniu robiłem wszystko, żeby do tej dyskwalifikacji nie doszło. Zmieniłem zupełnie taktykę, odpuściłem nieco rywalizację, gdy inni narzucali tempo, unikałem błędów. Igrzyska były jednak dla mnie czymś tak nowym, że wielu rzeczy nie rozumiałem. Z drugiej strony to nie było też coś takiego, że wyjeżdżałem z Barcelony ze łzami w oczach. Czułem jakąś nadzieję w tym wszystkim. Bo, kurczę, ilu młodych chłopaków chce pojechać na igrzyska? Ilu faktycznie na nich startuje? Ilu ociera się o wysokie miejsca? Ja omal nie zostałem wtedy srebrnym medalistą olimpijskim. To był bardzo poważny sygnał, że jestem na właściwej ścieżce – mówił.
Z tej ścieżki nie zszedł. W Atlancie wywalczył swoje pierwsze złoto. W Sydney najlepszy był dwukrotnie, choć o tym, że wygrał też na 20 kilometrów dowiedział się dopiero… rozmawiając z dziennikarzami. W międzyczasie zdyskwalifikowano bowiem jego rywala. I wreszcie w 2004 roku w Atenach skompletował olimpijskiego hat-tricka, znów zostawiając wszystkich rywali z tyłu na dłuższym z chodziarskich dystansów.
Na razie jest jedynym z polskich sportowców, którzy dokonali czegoś takiego.
Do niego dołączyć może jednak Anita Włodarczyk. Polka złoto z Londynu otrzymała siedem lat po igrzyskach, po tym, jak za doping odebrano je Tatianie Łysenko. W Rio nie było już żadnej wątpliwości – wygrała, ustanawiając nowy rekord świata (poprawiła go zresztą niedługo po igrzyskach). W tym czasie stała się prawdziwą dominatorką. Pewnie nie mielibyśmy wątpliwości, że wygra i w Tokio, gdyby nie jej problemy ze zdrowiem.
Już w 2019 roku rzucała niewiele, zaliczyła tylko trzy mityngi. Potem uznała, że to nie ma sensu, najważniejsza jest Japonia i zdecydowała się na operację. Rehabilitacja trwała kilka miesięcy, a w 2020 roku przypałętała się pandemia. Reprezentantka Grupy Sportowej ORLEN nie startowała przez cały sezon, w międzyczasie zmieniła trenera. Wróciła, na poważnej imprezie, dopiero w niedzielę. Rzuciła nieźle – choć daleko od swojego najlepsze poziomu – ale przegrała z Malwiną Kopron.
Początek jest jednak obiecujący. I jeśli Włodarczyk się rozkręci, może stać się drugą osobą z Polski, która trzy razy z rzędu zdobędzie złoto w jednej konkurencji. Może też stać się pierwszą taką kobietą (szanse na zapisanie się w historii lekkiej atletyki w ten sposób ma też Sandra Perković w rzucie dyskiem). Do tej pory wymienialiśmy przecież wyłącznie męskie nazwiska. Swoją drogą dwóch mężczyzn w teorii też ma szansę na trzecie z rzędu złoto. Obaj są zresztą – podobnie jak Włodarczyk – po wielu przejściach. Mowa o Mo Farahu (w biegu na 10000 metrów) i Davidzie Rudishy (na 800 metrów).
Kto wie, może w Tokio zapisana zostanie kolejna taka karta w historii lekkiej atletyki.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
*część źródeł twierdzi, że takich wyników w jego wykonaniu było jeszcze więcej, bo 16. Jako że w tamtych czasach były to jednak rekordy nieoficjalne, trudno jest ustalić jednoznaczną liczbę.
To prawda, że traktuje pozostałych polskich lekkoatletów jak gówno?
Jeszcze chyba Perkovic w rzucie dyskiem kobiet ma szansę na 3 złoto.