Trzecie złoto mimo problemów. Murray, Włodarczyk i Farah spróbują przejść do historii

Trzecie złoto mimo problemów. Murray, Włodarczyk i Farah spróbują przejść do historii

Zdobycie trzech z rzędu złotych medali w jednej konkretnej konkurencji to rzadkość, którą osiągali tylko najwięksi sportowcy. Jeśli trzymasz się w zdrowiu i uprawiasz dyscyplinę, pozwalającą na sportową długowieczność, to twoje szanse rosną. Gorzej, gdy pojawiają się problemy z kontuzjami albo ogranicza cię wiek, a chcesz dokonać czegoś historycznego – zostać pierwszą osobą w historii, która trzy razy z rzędu wygra na igrzyskach w tej konkretnej konkurencji.

W takiej sytuacji są Mo Farah (bieg na 10000 metrów mężczyzn), Anita Włodarczyk (rzut młotem kobiet) i Andy Murray (gra pojedyncza w tenisie ziemnym mężczyzn). Cała ta trójka w Tokio będzie chciała zawalczyć o trzecie z rzędu mistrzostwo olimpijskie. Wszyscy mają za sobą problemy. Czy w Japonii zdołają wywalczyć upragniony tytuł?

Lista jest dłuższa

Zanim jednak o nich, powiedzmy sobie, że o trzecie (i nie tylko) złoto z rzędu walczyć będzie znacznie więcej osób. Weźmy Christiana Taylora, którego występy z uwagą będą śledzić Amerykanie. Gość od lat jest prawdziwym dominatorem światowego trójskoku. Na koncie ma już cztery tytuły mistrza świata i, naturalnie, dwa olimpijskie złota. Jest też drugi na światowych listach w całej historii trójskoku, ale swój najlepszy skok oddawał dawno – w 2015 roku.

Choć teraz nie trapią go żadne problemy, to ogółem trochę w trakcie swojej kariery przeszedł. Pisaliśmy o tym w tym miejscu, ale pokrótce przypomnimy tę historię. Taylor miał 21 lat, gdy pierwszy raz zostawał mistrzem świata. O rok starszy był, gdy w Londynie zdobył olimpijskie złoto. Zawsze uznawano go za wielki talent i tych, którzy tak twierdzili nie zawiódł na moment, szybko wspinając się na szczyt. Tyle że potem odezwały się problemy z lewym kolanem, przez które postanowił zmienić nogę, z jakiej się wybijał.

Uwierzcie, dla trójskoczka taka decyzja może być końcem wielkiej kariery. Taylor mógł też wybrać operację, ale obawiał się, że jeśli coś pójdzie nie tak, już nie będzie miał nawet cienia szansy, by wrócić na swój poziom. Gdy więc w 2013 roku na MŚ był czwarty i nie udało mu się obronić tytułu mistrza, stwierdził, że potrzeba wprowadzić w życie zmiany i właśnie wtedy postanowił namieszać w swoim odbiciu. Zaczął od mityngu w Brukseli i z gorszej nogi, w eksperymentalnej próbie, poleciał niemal 17 metrów. Potem, wraz z trenerem, zaczęli naukę trójskoku w nowym kierunku.

– Zdecydowanie nie mierzyłem się z łatwym wyzwaniem. Po pierwsze, całkowicie zmienił się “timing”, inaczej musiałem rozkładać ciężar swojego ciała. Byłem przyzwyczajony do biegnięcia w ten sposób, aby przygotować je do wyskoku z lewej nogi. Nagle trzeba było robić wszystko odwrotnie – tłumaczył lekkoatleta. Ryzyko jednak się opłaciło. Taylor szybko wrócił na szczyt, już w 2015 roku znów był mistrzem świata, a w kolejnym sezonie obronił złoto igrzysk. W Tokio powalczy o trzeci z rzędu tytuł mistrza olimpijskiego. I będzie do niego głównym faworytem.

Inne postaci? Proszę bardzo. Również dla USA trzecie z rzędu złoto na 800 metrów stylem dowolnym zdobyć będzie chciała Katie Ledecky. Jedna z najlepszych pływaczek świata w Rio złota była czterokrotnie, a w Tokio celuje w pięć medali z najcenniejszego kruszcu, ale tylko w tej konkurencji ma szansę na olimpijskiego hat-tricka, bo to w niej triumfowała też na igrzyskach w Londynie. Ledecky powalczy też zresztą o to, by zostać najlepszą pływaczką w historii igrzysk – do tego potrzebowałaby powtórzyć osiągnięcie z Brazylii i czterokrotnie stanąć na najwyższym stopniu podium.

W Tokio zabłysnąć po raz trzeci chce też Helen Glover. Brytyjska wioślarka przez cztery lata nie startowała. W tym czasie wzięła ślub i urodziła trójkę dzieci. Postanowiła jednak wrócić i szybko przyjęto ją w szeregi kadry. Jak do tego doszło? Cóż, sama opowiadała, że w trakcie lockdownu wiele czasu z konieczności ćwiczenia w domu spędzała na wioślarskim trenażerze, a jej wyniki szybko poszły w górę i okazały się zaskakująco dobre. Trenerzy kadry powtarzają, że czasy, jakie aktualnie osiąga, mogą doprowadzić ją na igrzyska, na których – w parze z Heather Stanning – już dwukrotnie była najlepsza.

A teraz trzymajcie się mocniej foteli. Bo w tym gronie wypada też wspomnieć o postaci, która ustanowić może rekord, jaki zapewne długo nie zostanie pobity. Kaori Icho, reprezentantka gospodarzy, powalczy w zapasach o… piąte złoto z rzędu. Nawet wielki Aleksandr Karelin, być może najlepszy zapaśnik w dziejach, zatrzymał się na trzech z kolei, a w Sydney – gdy walczył o czwarte – sensacyjnie przegrał finał, zdobywając “tylko” srebro. Pięć to liczba magiczna, wydawałoby się wręcz, że nieosiągalna. Ale Japonka może to zrobić.

Icho już po drugim złocie, zdobytym w Pekinie, myślała o emeryturze. Została jednak wciągnięta w świat męskich zapasów i, jak stwierdziła, „dało jej to nowe spojrzenie, poznała dzięki temu esencję zapasów”. Kontynuowała więc karierę. Wystartowała w Londynie i Rio, gdzie też była najlepsza. W Brazylii zmieniła jedynie limit wagowy, wcześniejszy – 63 kilogramy – zamieniając na rywalizację w kategorii do 58 kilogramów. Dyscyplina została jednak ta sama, a to zrównało ją w osiągnięciach z Alem Oerterem (rzut dyskiem), Carlem Lewisem (skok w dal) i Michaelem Phelpsem (200m stylem mieszanym), którzy też zdobywali cztery złota z rzędu.

W Tokio Japonka może zdobyć piąte, choć po brazylijskiej olimpiadzie – i osiągniętej w pewnym momencie serii 189 zwycięstw z rzędu – wzięła sobie dwa lata przerwy. Od czasu gdy wróciła nie zapisała jednak na swym koncie żadnego złota z międzynarodowych zawodach – nawet w mistrzostwach Azji zgarnęła jedynie brązowy medal. Jedynie, bo jak na jej klasę, to niewielkie osiągnięcie. W Tokio czeka ją więc trudne wyzwanie, jak sama powtarza „musi odnaleźć w sobie ducha rywalizacji”. Gdy go jednak znajdzie, rywalki będą mogły się bać.

Postaci walczących o kolejne złota jest więcej, oczywiście. Przyjrzyjmy się jednak tym, których sukces byłby z pewnych względów niezapomnianym wydarzeniem.

Czy Mo ma tę moc?

Nikt nigdy nie zdobył trzech złotych medali olimpijskich z rzędu w biegu na 10000 metrów. Na o połowę krótszym dystansie też nie, ale tam obronę złota Mo Farah odpuści. Stąd kupimy się na tym dłuższym, który pierwotnie zresztą… też miał sobie darować. Plan był taki, że Farah powalczy bowiem w maratonach, ale po początkowym okresie, gdy te wychodziły mu świetnie, przyszło załamanie, przez które zdecydował się wrócić z asfaltu na bieżnię. Dla lekkiej atletyki była to jednak wspaniała wiadomość.

Bo Farah to jedna z jej największych gwiazd. Tracąca swój blask, oczywiście, bo z wiekiem traci go każdy. Jednak historia, jaką stara się stworzyć Mo, byłaby niesamowita. Mnóstwo wielkich postaci miały już przecież biegi długodystansowe, a do tej pory nikt w historii nie zdobył trzech tytułów mistrza olimpijskiego z rzędu w jednej konkurencji. Dwa złote medale na kolejnych igrzyskach? Tak, to już się zdarzało. W biegu na 10000 metrów dokonali tego:

  • Emil Zatopek (1948-1952);
  • Lasse Viren (1972-1976);
  • Haile Gebrselassie (1996-2000);
  • Kenenisa Bekele (2004-2008);
  • Mo Farah (2012-2016 i biegnie dalej).

Poza nimi dwa złota zdobył też Paavo Nurmi (1920 i 1928), ale te tytuły przedzielił swoim sukcesem Ville Ritola, rodak i jeden z największych rywali Paavo. Sami widzicie – zdobycie olimpijskiego hat-tricka na długim dystansie to rzecz nie tylko cholernie trudna, ale do tej pory niemożliwa. Choć wydaje się, że i tak łatwiejsza na 10000 niż na 5000 metrów. Tam dwa złote krążki z rzędu zdobywali tylko Viren i Farah.

Główny problem Mo w drodze po jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie jest jeden – to gość, który w trakcie swej kariery bazował raczej na szybkim finiszu, niekoniecznie wytrzymałości. A szybkość z wiekiem raczej się traci, stąd naturalne dla biegaczy jest wydłużanie dystansów, którego próbował też Brytyjczyk, przechodząc do maratonu, co nie do końca mu się powiodło. Oczywiście, w szczycie formy Farah był niesamowity. Na 10000 metrów w Rio wygrał mimo wywrotki, a potem zebrał siły i triumfował też na 5000. Rywale po prostu nie byli w stanie go pokonać.

W maratonie – choć zaczął od wygranej w Chicago, ustanawiając przy tym rekord Europy – porażki zdarzały mu się za to regularnie. Biorąc pod uwagę klasę najlepszych biegaczy, zbliżających się coraz bardziej do magicznej granicy dwóch godzin, czasy Mo – nigdy nie przebił granicy 2:05 h – były dla niego rozczarowujące. Postanowił więc wrócić do przeszłości. – Mam nadzieję, że nie straciłem swojej szybkości. Ciężko trenuję, zobaczymy, co będę w stanie osiągnąć. Tęskniłem za bieżnią – mówił, gdy ogłaszał tę decyzję.

W to, że ciężko trenuje, akurat można uwierzyć. W złoto, o którym tyle osób mówi, jest znacznie trudniej. Raz, że pandemia utrudniła Mo przygotowania, równocześnie postarzając go o rok. A nawet gdyby igrzyska odbyły się w 2020 roku, przy opcjonalnym triumfie byłby najstarszym w historii biegaczem, który tego dokonał. Dwa – w tym czasie wyrósł genialny biegacz, w osobie Joshuy Cheptegeia. W Dausze to właśnie Ugandyjczyk zdobył złoto na 10000 metrów. W kolejnych miesiącach ustanowił też rekordy świata na kilku dystansach, w tym również na 5000 i 10000 metrów. Mo Farah nigdy nawet nie był bliski tych wyników.

Bieganie na igrzyskach to jednak zupełnie inna sprawa. Niekoniecznie wygrywa biegacz najszybszy, często najsprytniejszy. Choć Cheptegei tak naprawdę sprytu może nie potrzebować. Jeśli pobiegnie swoim najlepszym tempem, prawdopodobnie nikt go nie dogoni. Jeśli jednak bieg rozegra się inaczej – wtedy Mo Farah może powalczyć. Choć by oceniać jego szanse na ten moment, po prostu brakuje danych.

Ostatni raz oficjalnie na 10000 metrów pobiegł bowiem na… mistrzostwach świata w 2017 roku. Sami więc rozumiecie, jaka to skala przedsięwzięcia. Ale też to właśnie przez to może być tak niesamowita historia.

Czy Anita znów będzie klasą samą dla siebie?

Mało kto w ostatnim dziesięcioleciu zdominował swoją konkurencję tak, jak zrobiła to Anita Włodarczyk. O jej rekordach pisaliśmy już zresztą w tym miejscu, ale pokrótce przypomnijmy, że Anita to:

  • Czterokrotna mistrzyni świata (2009, 2013, 2015 i 2017);
  • Dwukrotna mistrzyni olimpijska (2012, 2016);
  • Jedyna zawodniczka w historii, która rzucała ponad 80 metrów;
  • Młociarka, do której należy 15 najlepszych wyników w historii i 19 na liście 20 najlepszych.

Innymi słowy – jeśli zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN rzucała na swoim poziomie, nie było na nią mocnych. Pod jej nieobecność na mistrzostwach świata w Dausze, złoto zdobyła DeAnna Price, rzucając 77,54 m, czyli wynik o 70 centymetrów gorszy od swojego rekordu życiowego, co pokazuje, że była to próba znakomita jak na jej możliwości. Anita Włodarczyk 37 (!) razy w swojej karierze posyłała młot dalej. W normalnych okolicznościach nie byłoby więc żadnych wątpliwości co do tego, kto powinien zdobyć złoto w Tokio.

W normalnych. A w międzyczasie sprawy się nieco skomplikowały.

Ostatni raz na zawodach Anita rzucała bowiem jeszcze w 2019 roku. Jej najlepszy wynik z tamtego sezonu? 75.61. Daleko od typowego dla niej poziomu. To, oczywiście, wina problemów ze zdrowiem, z którymi się zmagała. W lipcu tamtego roku została zmuszona do przejścia artroskopii kolana. To dlatego nie było jej na mistrzostwach świata. Na powrót do rzucania czekała siedem miesięcy. Miała rozpisany plan przygotowań do Tokio 2020, ale pandemia wszystko zmieniła.

Okazało się zresztą, że zmiany były poważniejsze, niż można było sądzić. Jeszcze w marcu zeszłego roku Anita Włodarczyk rozstała się z długoletnim trenerem, Krzysztofem Kaliszewskim. Nowego szkoleniowca znalazła we wrześniu, został nim Ivica Jakelić, który wcześniej pracował w Aspire Academy w Katarze, a wcześniej prowadził Filipa Mihaljevicia, który w 2016 roku w Portland został brązowym medalistą halowych MŚ… w pchnięciu kulą. Włodarczyk już go znała, lata temu nawet zastanawiała się nad jego kandydaturą na trenera, ale wtedy wybrała Kaliszewskiego. W końcu oboje rozpoczęli jednak współpracę. Na razie – wedle doniesień – idącą w dobrą stronę.

– Pogłoski są takie, że Anita Włodarczyk na treningach wygląda dobrze. Zresztą nie wyobrażam sobie, żeby ona trenowała po to, aby być statystką na imprezie mistrzowskiej. Chce zdobyć tam medal, najlepiej złoty. Są mocne Amerykanki i zawodniczki z innych krajów, ale jeśli Anita wróci na poziom 80 metrów, to prawdopodobnie będzie najlepsza – mówił nam niedawno Tomasz Spodenkiewicz, statystyk sportowy.

Tak naprawdę przesunięcie igrzysk zadziałało na korzyść polskiej mistrzyni. Dostała więcej czasu na przygotowania w trudnym dla niej okresie. Choć, oczywiście, pandemia też ją doświadczyła – w zeszłym roku w dużej mierze trenowała w domu. Teraz zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN spędza czas raczej na zgrupowaniach, choćby w Katarze, gdzie, mimo potrzeby przejścia tygodniowej kwarantanny, ma dobre warunki do treningów.

– Przygotowania trwają od zakończenia ostatnich igrzysk olimpijskich, czyli cztery lata. W międzyczasie miałam zabieg na kolano, ale jestem już zdrowa i przygotowuję się do startu. Pandemia trochę przeszkodziła w przygotowaniach, ale jestem kreatywna. Wszystkie zgrupowania udało się zaplanować i jestem w treningu przygotowawczym do Tokio – mówiła niedawno na łamach Onetu.

Jeśli faktycznie zdrowie dopisze, można spodziewać się, że Włodarczyk nie tylko powalczy, ale też zdobędzie złoto. A to byłoby coś niespotykanego – trzech tytułów mistrzyni olimpijskiej nie zdobyła żadna młociarka, aczkolwiek rywalizację w tej konkurencji u kobiet na igrzyskach oglądamy ledwie od 2000 roku. Więc napiszmy też, by uświadomić wam skalę możliwego osiągnięcia Polki, że wśród mężczyzn coś takiego zrobił jedynie John Flanagan w latach… 1900-1908.

Włodarczyk w Tokio może więc, mimo problemów jakie napotkała po drodze, zgarnąć nie tylko trzecie złoto, ale też zdecydowane pole position w rywalizacji o miano najlepszej osoby, niezależnie od płci, która kiedykolwiek rzucała młotem.

Czy Andy może wygrać złoto z metalowym biodrem?

O ile w szanse Mo Faraha można wierzyć, a te Włodarczyk powinny być – mimo wszystko – oceniane wysoko, o tyle przed Andym Murrayem wyzwanie na pozór niemal niemożliwe. Szkot od kilku lat męczy się z problemami zdrowotnymi. Gdy rywalizował w Australian Open 2019 wydawało się, że może to być jego ostatni turniej, organizatorzy nawet zorganizowali mu coś na kształt pożegnania. Andy jednak nie zrezygnował, choć gdyby to zrobił, nikt by się nie zdziwił.

Bo ze zdrowiem walczył, od kiedy tylko pamięta. Już w 2003 roku zdiagnozowano u niego dwustronną rzepkę. Teoretycznie nie powoduje to żadnych problemów, ale po kilku miesiącach okazało się, że Murray cierpi też na tzw. kolano skoczka, wynikające z aktywności fizycznej. Przy tym urazie staw ten po prostu mocno boli. Szkot, już jako junior, musiał odpowiednio sobie z tym wszystkim radzić. Miesiącami, wraz z matką, szukali zawodników, którzy mieli podobne problemy, by dowiedzieć się, jak ci je rozwiązywali i co robili, by móc nadal grać.

Miewał też problemy z plecami. W 2014 roku przeszedł operację, która miała je rozwiązać. I faktycznie, plecy więcej mu nie dokuczały. W zamian zaczęło biodro. Choć tak naprawdę ból pierwszy raz poczuł w nim już w okolicach 2008 roku. Tyle że wtedy pojawiał się on okresowo i pozwalał mu grać. Na początku sezonu 2018 okazało się, że jest to niemożliwe.

– Od dłuższego czasu przechodzę trudny okres z moim biodrem. Zasięgałem rady u wielu specjalistów. Zalecano mi, żebym próbował tradycyjnego leczenia. Przed US Open 2017 robiłem wszystko, co mi kazano. Ciężko pracowałem na to, by wrócić na kort. Kiedy jednak grałem treningowe sety z innymi zawodnikami tu, w Brisbane, widziałem, że to nie zadziałało, że nie jestem na odpowiednim poziomie. Mogę albo kontynuować rehabilitację, albo poddać się operacji, gdzie szanse na pomyślny obrót spraw nie są tak duże, jak chciałbym, by były. […] W ciągu ostatnich kilku miesięcy zorientowałem się, jak kocham tę grę. Za każdym razem, gdy się budzę, mam nadzieję, że będę w stanie grać normalnie – pisał wtedy Andy do fanów.

A kilka dni później poddał się operacji. Wrócił latem, zagrał w kilku turniejach, ale okazało się, że dalej nie gra tak, jakby tego chciał. Więc – znów na początku roku, tyle że tym razem 2019, po wspomnianym Australian Open – zdecydował się na drugą operację. Do biodra wszczepiono mu wtedy metalowy element. Szkot wybrał taki rodzaj leczenia z dwóch powodów. Po pierwsze – tak naprawdę tylko on mu został, jeśli chciał jeszcze spróbować grać w tenisa. Po drugie – Bob Bryan, znakomity deblista, był dla niego przykładem, że po takim zabiegu można grać. Choć wiadomo, że debel jest mniej obciążający od singlowej rywalizacji.

I Murray faktycznie grał. Znów wrócił latem, początkowo testował biodro tylko w deblu. Potem wrócił też do singla. Miejscem jego wielkiego triumfu stała się, jesienią tamtego roku, Antwerpia, gdzie triumfował w całym turnieju. Nikt tej wygranej nie oczekiwał, nikt się nie spodziewał. Nawet on sam. W dodatku wygrał, choć grał długie, obciążające organizm mecze (zresztą jego styl od zawsze opierał się na nabijaniu kilometrów) i to z naprawdę trudnymi rywalami. A mimo to sobie radził. W finale pokonał Stana Wawrinkę i to było coś niesamowitego. Niespełna rok wcześniej ból był tak wielki, że uniemożliwiał mu nawet spacery z psem. Nie chodziło już tylko o tenisa, chodziło o normalne funkcjonowanie. O życie.

Dziś gra z zupełnie innych przyczyn niż kiedyś. Jego problemy zaczęły się po genialnym, najlepszym w karierze 2016 roku, gdy po raz drugi wygrał Wimbledon, obronił olimpijskie złoto i został numerem jeden w światowym rankingu. Wtedy grał, bo pchała go chęć zwycięstw. Teraz na kort wychodzi z powodu miłości do tego sportu. Na wszelkie hasła o tym, że „tak wielki mistrz nie powinien się tak męczyć”, odpowiada, że męczy się, bo tego właśnie chce. Bo kocha ten sport, choć ten sprawił mu tyle bólu.

Wygrana na igrzyskach w tym momencie zdaje się niemal niemożliwa. Kilka dni temu Andy wycofał się z turnieju ATP w Miami z powodu bólu w pachwinie i sam mówił, że nie do końca wie, skąd ten się pojawił. Takich problemów może jednak mieć coraz więcej. Jedne urazy przyciągają inne, często tak to wygląda. W tym roku Murray zresztą ma sporego pecha – wcześniej nie wystartował w Australian Open z powodu koronawirusa. Udział wziął do tej pory w ledwie trzech imprezach. W tych na poziomie ATP Tour (dwóch) zanotował… jedno zwycięstwo. W zeszłym, storpedowanym przez pandemię, sezonie potrafił jednak pokonać nawet Saschę Zvereva, choć grał niewiele.

Nadzieję Andy’emu może dawać fakt, że igrzyska to specyficzny turniej, wyzwalający z niektórych tenisistów wszystko, co w nich najlepsze. Jednym z takich gości jest właśnie sam Szkot. To na igrzyskach w Londynie odniósł pierwszy wielki sukces, zdobywając złoto (i srebro w grze mieszanej), a w Rio potwierdził, że był w tamtym momencie najlepszy na świecie. W finale tamtej imprezy jego rywalem był zresztą Juan Martin del Potro, którego osiągnięcie budziło zdumienie – Argentyńczyk bowiem kolejnych kontuzji doznaje regularnie, niedawno poddał się… czwartemu zabiegowi kolana. A wtedy też wracał po rehabilitacji, w pierwszej rundzie eliminując Novaka Djokovicia.

I Andy, i Juan często mówią o igrzyskach. Niedawno, jeszcze przed wycofaniem z Miami, Andy twierdził, że „pod względem fizycznym czuje się najlepiej od lat”. I dodawał coś bardzo ważnego. – W tym roku moim celem są igrzyska. Jestem bardzo dumny ze swoich złotych medali, to będzie wspaniała okazja, by obronić tytuł mistrza. Ciężko trenuję, by znaleźć się w Tokio, nieważne, jaki format ostatecznie przyjmą.

Andy Murray więc wierzy, że osiągnie coś, czego nie zrobił jeszcze nikt i po raz trzeci z rzędu zdobędzie singlowe złoto w tenisie. A skoro wierzy on, to – jakkolwiek nieprawdopodobne by się to nie wydawało – nam nie wypada nie wierzyć. Tym bardziej, że jeśli chodzi o walkę do końca, to Szkot mógłby być przykładem dla każdego innego tenisisty.

Bo to taki gość, który nigdy nie odpuszcza. Być może w Tokio też to pokaże.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez