Boks jest częścią igrzysk od ponad stu lat. W tym czasie na olimpijskich ringach narodziło się wiele legend. Muhammad Ali, George Foreman, Lennox Lewis – to tylko kilka przykładów dominatorów z różnych epok wagi ciężkiej, którzy zaczynali od złota igrzysk. Nie każdy wybitny talent miał tyle szczęścia… Znakomicie zapowiadające się kariery Eda Sandersa i Roberto Balado dzieliło 40 lat, ale połączył tragiczny finał. Obaj zmarli w przededniu największych sukcesów, zostawiając więcej pytań niż odpowiedzi.
Dwanaście lat przed “Największym” na świat przyszedł Ed Sanders. Chłopak od małego rósł szybko, a rodzina i znajomi wołali na niego “Big Ed”. Już jako dwunastolatek przypominał fizycznie chłopaków o sześć-siedem lat starszych. W jakimś sensie sam sobie w tym pomagał – z młodszym bratem już w dzieciństwie przerzucali amatorsko stworzone ciężary i wyróżniali się krzepą. To sprawiło, że Sanders w szkole był wszechstronnie uzdolnionym atletą, któremu wróżono karierę w futbolu amerykańskim.
Gdy trafił do koledżu poznał też bokserską salę. Szybko okazało się, że przy konkretnej jak na tamte czasy posturze (ponad 190 cm wzrostu i około 95 kilogramów wagi) wyróżnia się dobrą dynamiką. W starciach z przedstawicielami innych szkół nie poniósł choćby jednej porażki. Trenerzy wróżyli mu świetlaną przyszłość, dlatego stopniowo coraz większą uwagę zaczął poświęcać ringowi niż boisku.
– Lekko się ruszał i naprawdę potrafił boksować jak na takiego dużego faceta. Bił nieprzeciętnie mocno i był silny. Na początku kariery wyróżniał się też przygotowaniem atletycznym i kondycyjnym. Nie wiem jak było potem, ale pamiętam go jako zawodnika, który zawsze był w formie i traktował boks wyjątkowo poważnie – wspominał Don Chargin, weteran sceny promotorskiej.
– Miał dobrą lewą rękę i jak na takiego dużego faceta był po prostu wszechstronnie uzdolnionym bokserem – to z kolei wersja Dubby’ego Holta, który załatwił Sandersowi sportowe stypendium na kolejnej uczelni. W 1951 roku harmonijnie rozwijająca się przygoda ze sportem mogła gwałtownie zahamować. 21-letni pięściarz – jak wielu jego rówieśników – mógł wziąć udział w wojnie koreańskiej.
Ostatecznie trafił jednak do marynarki, co miało swoje zasadnicze plusy. Przede wszystkim mógł dalej boksować, a kolejne doświadczenia zbierał między innymi w Berlinie. Do domu wrócił jako pięściarz, który mógł marzyć o olimpijskiej nominacji. Na krajowym podwórku miał jednak wymagającego rywala – Lloyda Willisa. Raz z nim przegrał, ale w decydującym o losach nominacji starciu znokautował przeciwnika w dramatycznych okolicznościach – na minutę przed końcowym gongiem… walcząc z kontuzjowaną ręką!
Gdy rywal nie chce się bić
W Helsinkach miało się okazać, że najtrudniejsze przeszkody już właściwie za Edem. Z pierwszych czterech walk wygrał wszystkie, do tego aż trzy przed czasem. Wydawało się jednak, że finałowy rywal powinien być sporym wyzwaniem. Ingemar Johansson w kolejnych latach został poważnym zawodnikiem w gronie zawodowców, sięgając nawet po tytuł mistrza świata w kategorii ciężkiej.
Olimpijski finał w 1952 roku w najcięższej kategorii miał jednak dość osobliwy przebieg. Szwed w pierwszej rundzie właściwie nie wyprowadzał ciosów. Według obserwatorów wyglądał na kogoś, kto boi się przeciwnika lub na coś czeka. Sanders był zdziwiony taką postawą, ale robił swoje. Jeszcze bardziej skonsternowany był arbiter, który po kilku ostrzeżeniach w końcu zdyskwalifikował Johanssona za pasywność, choć zrobił to raczej zbyt pochopnie.
Mleko zdążyło się rozlać, a sportowe środowisko było wtedy mocno oburzone. Do tego stopnia, że Szwed nie otrzymał nawet srebrnego medalu. Należną mu pamiątkę dostał dopiero 30 lat później. A okoliczności niecodziennej postawy tłumaczył planem taktycznym. Sanders miał się wystrzelać w pierwszych minutach, co obóz Johanssona uznał za jedyną nadzieję na zwycięstwo. Ingemar w ogóle miał być fatalnie przygotowany kondycyjnie do turnieju.
“Big Ed” miał jednak co świętować. To był dopiero drugi tytuł reprezentanta USA w najcięższej kategorii i pierwszy od blisko pięćdziesięciu lat. Nic zatem dziwnego, że pięściarza przyjęto w ojczyźnie z honorami. W Los Angeles na jego część zorganizowano nawet paradę, ale Sanders jeszcze przez wiele długich miesięcy nie mógł myśleć o zawodowstwie, bo wciąż był związany z wojskiem.
Mógł za to kontynuować karierę amatorską, a tam w 1953 roku spotkał się z innym przyszłym gigantem zawodowych ringów. Sonny Liston z ringu schodził zwycięski, ale pojedynek był zacięty. Kontrowersje budziły nieprzepisowe zagrywki przyszłego mistrza świata, a Sanders kolejny raz utwierdził się w przekonaniu, że teraz pora na zawodowstwo. Amatorski etap kariery zakończył ze znakomitym bilansem 43 zwycięstw przy zaledwie czterech porażkach.
Tragedia, która wisiała w powietrzu
W gronie zawodowców “Big Ed” zadebiutował w 1954 roku. Od początku niewiele szło jednak zgodnie z planem. Sandersowi doradzali szemrani panowie pokroju Sama Silvermana i Frankiego Carbo, którym zarzucano związki z półświatkiem przestępczym. Złoty medalista igrzysk przegrał już w trzeciej walce – Willie Wilson (19-1) okazał się lepszy na nietypowym dystansie pięciu rund, skróconym ze względu na wymagania telewizji.
Tę wpadkę udało się pomścić, ale na dłuższą metę problemów nie dało się zamieść pod dywan. W listach do żony Sanders żalił się na słaby poziom sparingpartnerów i ogólny bałagan organizacyjny. Karierę zainaugurował w marcu, a do końca października zdążył zaliczyć osiem walk i uzbierać bilans 6-1-1 (3 KO), gdzie porażkę i remis udało się pomścić. Zdarzało się jednak, że wychodził do ringu co kilka dni, po drodze zdobywając jeszcze kolejne szlify podczas ciężkich sparingów.
Ostatnia w 1954 roku walka miała się odbyć 11 grudnia. Niby Sanders dostał 5 tygodni wolnego po ostatnim występie, ale w październik stoczył w sumie dwa pojedynki na dystansie dziesięciu rund. W obu przyjął sporo mocnych ciosów. Do tego doszły też wyniszczające sesje treningowe, po których pięściarz narzekał na ból głowy i zmęczenie. W ringu miał się jednak spotkać z Williem Jamesem (18-5-1) – przeciwnikiem, którego doskonale znał ze sparingów i którego niespecjalnie się obawiał.
Faworyt był wyraźny, ale szybko okazało się, że ta walka nie będzie łatwą robotą. James odgryzał się i z czasem zaczął przełamywać Sandersa. Ambicja nie pozwoliła złotemu medaliście igrzysk na poddanie. Po raz pierwszy wyszedł poza dziesiątą rundę, ale w jedenastej ciężko padł na deski. Długo nie wstawał i wymagał pomocy medycznej. Trafił do szpitala, ale nie udało się odzyskać z nim kontaktu. Lekarze całą noc walczyli z opuchlizną mózgu, ale pacjenta nie udało się uratować. Ed Sanders zmarł o 16:30 następnego dnia.
Kariera bez planu
Szok to mało powiedziane. Oczywiście pięściarze ginęli w ringu wcześniej i później, ale okoliczności ringowej tragedii z udziałem nadziei wagi ciężkiej były wyjątkowe. Przeprowadzono śledztwo, które udowodniło rażący brak profesjonalizmu w otoczeniu Sandersa. To była kariera budowana na wariackich papierach, a nikt z otoczenia pięściarza specjalnie nie przejmował się jego zdrowiem. Potwierdziła to zresztą autopsja.
– Przepraszam, przepraszam – powtarzał załamany Willie James. – Nie wiem jak to możliwe, bo nie biłem jakoś mocno. Najmocniejszy cios doszedł do celu w 10. rundzie, ale Ed nie wydawał się zraniony. Kiedy padł na deski byłem zdziwiony i myślałem, że zaraz wstanie – opowiadał zwycięzca feralnej walki. Lekarze orzekli, że praprzyczyną tragedii były dwa krwotoki mózgu odniesione w październikowych walkach, które nie doczekały się leczenia.
Złoty medalista igrzysk w Helsinkach zostawił żonę i 17-miesięcznego synka. Po latach Russell Sanders próbował odtworzyć ostatnie tygodnie z życia ojca, który zostawił między innymi 30 stron osobistych notatek. Wnioski udało się potwierdzić – kariery nowej nadziei wagi ciężkiej nie pilotował nikt. – Był człowiekiem ze stali i jedwabiu jednocześnie – wspominał Stan Sanders, młodszy brat.
W kolejnych latach wagę ciężką zdominowali dobrzy znajomi Eda. Po zakończeniu kariery przez Rocky’ego Marciano (49-0) kolejnym wielkim mistrzem został Floyd Patterson – inny złoty medalista igrzysk w Helsinkach, ale z niższej kategorii. Jego pierwszym pogromcą został z kolei… Ingemar Johansson. Potem nastała era Sonny’ego Listona, który przeszedł na zawodowstwo w tym samym momencie co Sanders.
Śladami Stevensona
Czterdzieści lat po olimpijskim sukcesie Amerykanina w Barcelonie karty rozdawał reprezentant Kuby. Na pierwszy rzut oka wyglądał niepozornie – mierzył zaledwie 183 cm i ważył około 100 kilogramów. W krainie gigantów jego atutami były szybkość, dynamika i wybitna ringowa inteligencja. Roberto Balado po prostu wziął tamte igrzyska szturmem, zdobywając Puchar Vala Barkera dla najbardziej zaawansowanego technicznie zawodnika imprezy.
Na wielkiej scenie zameldował się niewiele wcześniej – jako 20-latek, kiedy to w Moskwie sięgnął po złoto mistrzostw świata. Jego występu musiał wtedy bronić Alcides Sagarra – twórca potęgi kubańskiego boksu. Patrząc na Balado działacze nie wierzyli, że widzą kogoś, kto będzie wygrywał z największymi. Miało się okazać, że Roberto – wspólnie z Feliksem Savonem – kontynuował piękne kubańskie tradycje w najcięższych kategoriach, które zapoczątkował wielki Teofilo Stevenson.
Ogółem Balado trzy razy sięgał po złoto mistrzostw świata – wygrywał za każdym razem, gdy tylko startował. W jego bogatym dorobku porażki zdarzały się rzadko, więc tym bardziej warto docenić to, co w 1988 roku zrobił Andrzej Gołota. W bułgarskiej Sofii w finale Pucharu Strandży Polak wygrał 3-2, by kilka miesięcy później sięgnąć po brąz igrzysk.
Balado jednak dopiero się rozkręcał. W późniejszych latach zapisał na koncie kilka cennych zwycięstw, pokonując między innymi Arnolda Vanderlyde i Olega Maskajewa. Ten pierwszy był zawodnikiem o potężnej posturze i trzykrotnie sięgał po medale igrzysk. Ten drugi został z kolei mistrzem świata w gronie profesjonalistów.
Wszystko wskazuje na to, że w 1994 roku Balado raczej nie myślał o gonieniu za milionami dolarów na zawodowych ringach. Miał dopiero 25 lat i był uznawany za faworyta zbliżających się igrzysk panamerykańskich oraz murowanego kandydata do złota w Atlancie. Mimo to w Kubie wrzało. Kraj pogrążał się w kryzysie, a w tym roku zanotowano rekordową liczbę ucieczek.
Oślepiony na przejeździe…
2 lipca 1994 roku Balado skupiał się o kolejnych startach. W tamtym momencie mógł się pochwalić niesamowitą serią 56 zwycięstw. Od ponad dwóch lat nie przegrał międzynarodowej walki. Zaledwie kilka tygodni wcześniej wrócił z Tajlandii, gdzie znów nie znalazł kogoś na swoim poziomie. Tego feralnego dnia podrzucił na trening Ariela Hernandeza – najbliższego kumpla i innego złotego medalistę igrzysk w Barcelonie (w kategorii średniej). – Niedługo wracam, czekaj na mnie – rzucił przelotnie i pojechał coś załatwić na mieście.
W drodze powrotnej doszło do tragedii. Na przejeździe kolejowym samochód pędzącego Balado został pokiereszowany przez pociąg. Wszyscy byli zdziwieni absurdem całej sytuacji – pięściarz doskonale znał ten przejazd, mijał go regularnie od kilku lat. Być może jego czujność uśpiło to, że w tym feralnym miejscu rzadko kiedy można było zetknąć się z jakimś pociągiem.
Gdy doszło do wypadku, Hernandez akurat brał prysznic. Kiedy dobiegł na miejsce, Balado odjeżdżał w karetce. Był mocno pokiereszowany, ale przytomny. Kolega z kadry błyskawicznie pojechał po jego żonę, a w szpitalu oboje wysłuchali jeszcze relacji rannego. Roberto tłumaczył, że oślepił go jadący z naprzeciwka autobus.
Pierwsza diagnoza mówiła o sześciu złamanych żebrach, ale jedno z nich przebiło płuco. Balado przekonywał żonę, że w każdej chwili może wracać do domu, ale jego stan szybko zaczął się pogarszać. Mimo to kiedy trzeba było trafić na nosze… pięściarz sam się na nich ułożył, bo medycy mieli problem z kimś takich gabarytów. – Słyszałam w jego głosie, że coś jest nie tak. Nie mógł złapać oddechu – wspominała jego żona Dulce.
Walki o życie mistrza olimpijskiego nie udało się wygrać. W uroczystej ceremonii pogrzebowej udział wzięli najważniejsi oficjele, a także Alberto Juantorena i Teofilo Stevenson – legendy kubańskiego sportu. Dla załamanej małżonki był to kolejny potężny cios przyjęty od życia. – To była katastrofa. Trzy lata wcześniej poroniłam, a teraz straciłam jego… W tym okresie znowu wydawało mi się, że byłam w ciąży i mogłam stracić kolejne dziecko… Roberto był nie tylko mężem, ale też przyjacielem i wspaniałym człowiekiem – opowiadała.
O skromnym i zdyscyplinowanym charakterze Balado krążą legendy. Ariel Hernandez zdradził, że kolega zaraził go pasją do boksu i odciągnął od imprezowania. Błyskawicznie skracał dystans nie tylko w ringu, ale też poza nim. Nie miał wrogów i chętnie pomagał młodszym kolegom. W połączeniu z niesamowitą etyką pracy dysponował wszystkim, by zostać jedną z największych legend ringów olimpijskich i sięgnąć nawet po złoty olimpijski hat-trick. Miejsce w historii obok Stevensona i Savona ma i bez tego. O wiele bardziej fascynujące rozważania można snuć o tym, jak Balado mógł się odnaleźć w tamtym okresie w ostatniej złotej erze wagi ciężkiej wśród zawodowców…
KACPER BARTOSIAK
Fot. YouTube.com