Niedawno świętował zdobycie złota Igrzysk Europejskich i srebrnego medalu mistrzostw świata. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej wyjeżdżał pracować do Anglii, bo z powodu braku stypendium nie miał pieniędzy na życie. Chciał kończyć karierę, ale uratował ją niespodziewany telefon… z Chin. W tym samym czasie walczył z depresją. Ostatni rok z życia Tomasza Kaczora – kajakarza, dwukrotnego olimpijczyka – to, jak sam przyznaje, materiał na dobry film.
SEBASTIAN WARZECHA: Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że niespełna rok temu zakończyłeś karierę?
TOMASZ KACZOR: To prawda. Na przełomie listopada i grudnia byłem jedną nogą na sportowej emeryturze, właściwie podjąłem już decyzję o zakończeniu kariery. Decydował brak pieniędzy, pracowałem w tym czasie w Anglii. Po jednym dniu zadzwoniłem do żony. Rozmawialiśmy, powiedziałem jej, że mam dosyć i to ten czas, by spróbować w życiu czegoś innego. Nie chciałem dłużej uprawiać sportu. Wszystko wywróciło się do góry nogami następnego dnia, gdy dostałem telefon z Chin o szóstej rano. Zwrot akcji jak w filmie.
O tym telefonie za chwilę, jeśli pozwolisz. A na razie zahaczmy o powody decyzji o końcu kariery. Zaczęło się od straconego stypendium…
Właściwie zaczęło się od tego, że na początku roku dałem się zaszczepić przeciwko grypie. Nie wiem, co mnie tknęło, ale to był błąd. Potem przez cały rok chorowałem. Jak nie przeziębienia, to jakieś grypy. Na Puchar Świata do Duisburga jechałem nawet z zapaleniem oskrzeli, o którym nie miałem pojęcia, bo jedynym objawem było to, że „zapychało” mnie w trakcie biegów, nie mogłem oddychać. To spowodowało, że przegrałem w zeszłym roku rywalizację w jedynce na 1000 metrów już w eliminacjach. A to dystans olimpijski, finansowany przez ministerstwo. Stypendium dostaje się za awans do finału. Mi się nie udało. Podobnie na 500 metrów, gdzie tylko medaliści dostają stypendium. Potem pojechałem jeszcze na dwa Superpuchary, organizowane przez federacje. To takie dodatkowe zawody, mające na celu promocję kajakarstwa. Tam zarobiłem jakieś pieniądze, ale to nie były duże oszczędności. Gdybym był sam, to bym się tym nie przejmował. Ale mam dwójkę małych dzieci. A dziecku przecież nie wytłumaczę, że nie mamy co do garnka włożyć, bo tacie nie udało się w tym roku zrobić stypendium. Trzeba było podjąć drastyczne kroki. Wyjechałem, żeby sobie dorobić.
Na fermę indyków. I to do Anglii. Przyznam, że to nie jest pierwsza praca, o której bym pomyślał.
Znajomy tam pracował, zaproponował mi wyjazd. Gdybym dostał inną ofertę, na przykład montowanie stoisk na zagranicznych targach, to też bym skorzystał. W tamtym momencie naprawdę potrzebowaliśmy pieniędzy. Nie patrzyłem na to, jaka to praca. Spakowałem się i pojechałem.
To z perspektywy czasu – jaka to była praca?
Bardzo mocno obciążająca psychicznie, to na pewno. Do tego stopnia, że były momenty, gdy stałem pod prysznicem i leciały mi łzy z oczu. Zadawałem sobie pytanie: „co ja tutaj robię?”. Przecież niedawno reprezentowałem Polskę na igrzyskach olimpijskich czy mistrzostwach świata, a teraz jestem w Anglii na jakiejś fermie indyków i haruję siedem dni w tygodniu po dwanaście godzin. To też jednak pokazało mi, że jestem twardy i nauczony tej ciężkiej pracy. Życie dało mi wtedy w kość, ale gdybym miał jeszcze raz tak zaryzykować i wiedzieć, że to przyniesie mi złoty medal olimpijski, to bym się nie zawahał. To wszystko nauczyło mnie zupełnie inaczej myśleć i podchodzić do pewnych spraw.
Kiedy wyjeżdżałeś czułeś żal do Polskiego Związku Kajakowego?
Tak, jasne. Bardzo duży. Ten żal wciąż gdzieś siedzi. Teraz, po tych wszystkich sukcesach, jest fajnie. Ojców sukcesu jest wielu, ale gdy była porażka, to zostałem ja, moja żona i klubowy trener. Nikogo chętnego do pomocy, wszyscy o mnie zapomnieli, skreślili. A teraz, gdy zdobyłem medale, każdy wypina pierś i sobie je w jakimś stopniu przypina. A ja ten medal zawdzięczam – mówię to głośno – wyjazdowi do Chin. Dzięki propozycji, która stamtąd przyszła, jestem tu, gdzie jestem i osiągnąłem, co osiągnąłem. Mam jednak duży żal o to, że gdy przyjdzie słabszy sezon, człowiek zostaje sam z tym wszystkim, że tak szybko zapomina się o zawodnikach, którzy coś osiągnęli. To jest chore.
To chyba ogólnie problem tych sportów olimpijskich, które nie są medialne?
Dokładnie. Wszyscy sobie o nas przypominają w trakcie igrzysk olimpijskich, bo jesteśmy jedną z nielicznych dyscyplin, która zawsze przywozi z nich medale. Nas to trochę boli, bo poza tym co roku zdobywamy medale na mistrzostwach Europy czy świata. A pamięta się o nas tylko, gdy pojawiają się krążki z igrzysk. Ale co z tego, że wtedy ktoś sobie o nas przypomni, skoro w takim zestawieniu 10 najlepszych sportowców nikogo z nas nie ma. Szkoda, że te mniej popularne sporty tak są u nas traktowane.
Mówiłeś o tym „przypinaniu się” do sukcesu. To widać nawet po twoim Facebooku. W ostatnim miesiącu dodałeś kilka postów o nowych sponsorach.
Tak, przybyło ich. Jeden zaraz po Igrzyskach Europejskich, zresztą pasjonat kajakarstwa. Powiedział mi wprost, że zaczęło mu się lepiej powodzić i chce mi pomóc w spokojnym przygotowaniu się do igrzysk w Tokio. Kolejny sponsor to firma Ani Lewandowskiej. Z Anią znałem się wcześniej, prowadziła mnie pod kątem diety. Po Igrzyskach Europejskich zapytałem się jej, czy byłaby możliwość, by jej firma wsparła mnie w przygotowaniach do Tokio, podsyłając mi produkty. Ania powiedziała, że jasne, nie ma problemu i mam walić do niej śmiało, gdy tylko będę czegoś potrzebować. Jestem jej za to bardzo, bardzo wdzięczny. Pomogła mi i to bezinteresownie. Dla mnie jest wspaniałą osobą. Są też, oczywiście, inni sponsorzy. Te wpisy na fanpage’u i ich oznaczanie to moje podziękowanie dla nich. Chcę, by ludzie wiedzieli, że właśnie oni mnie wspierają.
Z Anią Lewandowską po raz pierwszy skontaktowała cię Monika Pyrek, prawda?
Tak to się zaczęło. Jakieś dwa lata temu jechałem na badania wydolnościowe do Warszawy. Na dworcu kolejowym kupiłem wtedy książkę Roberta Lewandowskiego. Czytałem w pociągu. W niej znalazłem wypowiedź Moniki Pyrek o tym, że Ania jest bardzo dobra w kwestii ustalania diety. Monika mówiła, że odkąd ją stosuje, czuje się świetnie i gdyby trafiła na Anię, będąc jeszcze zawodniczką, na pewno osiągałaby dużo lepsze wyniki. Coś zaświeciło mi w głowie, powiedziałem sobie „spróbuj, Monikę znasz, może Ania zgodzi się poprowadzić i ciebie”. Napisałem do Moniki, czy byłaby szansa, żeby mnie z Anią skontaktowała. Wydawało mi się wtedy, że w treningu zrobiłem już wszystko, by osiągać jak najlepsze wyniki, ale wciąż miałem rezerwy w kwestii żywienia. Odpowiedź od Moniki, że Ania wyraziła chęć współpracy, przyszła jeszcze zanim dojechałem do Warszawy. Dostałem dwa numery – polski oraz niemiecki, miałem zadzwonić po weekendzie. Tak zrobiłem i zaczęliśmy współpracę.
Na mecz Bayernu już zajrzałeś?
Jeszcze nie. Chciałbym bardzo pojechać do Monachium na mecz, ale jestem taką osobą, która nieco wstydzi się wykorzystywać taką znajomość. Nie chcę się narzucać, ale może kiedyś zawezmę się w sobie i zapytam się Ani, czy byłaby szansa, żeby załatwić ze trzy bilety. Bo mój teść jest trenerem piłki, a szwagier był piłkarzem, więc pewnie też chętnie by polecieli.
W Internecie da się wyczytać, że piłka to jedno z twoich hobby. Ale nie tylko, bo też siatkówka czy nawet… narciarstwo biegowe.
Narciarstwo biegowe to kolejna dyscyplina, którą chciałbym trenować, gdybym nie był kajakarzem. Uwielbiam biegać na nartach, zawsze wyczekuję obozów w Szklarskiej Porębie. Tam się czuję jak ryba w wodzie. Kocham to do tego stopnia, że załatwiam sobie narty biegowe od zawodników, żeby mieć jak najlepszy sprzęt. Przyjemność biegania na takich nartach jest zupełnie inna. Ale faktycznie, interesuję się też tą piłką czy siatkówką, o których wspomniałeś. Poza tym bardzo lubię tańczyć. To była jedna z moich miłości. Trenowałem kiedyś taniec towarzyski.
Jak się przechodzi z tańca towarzyskiego do kajaków?
Bardzo fajnie. To ma bardzo dobre przełożenie na stabilizację w łódce, pomaga w utrzymaniu balansu na zawodach. Wiadomo, kajakarstwo to taka dyscyplina, w której pływa się w różnych warunkach. I jak jest fala, i jak woda stoi. Taniec bardzo mi w tym pomógł.
https://www.youtube.com/watch?v=Kfo9JLBtS60
Mówiliśmy o diecie, ale w ostatnim czasie zmian było u ciebie znacznie więcej. Zacząłeś choćby pracę z psychologiem sportowym. Dużo ci to dało?
Cały czas jestem w kontakcie z Magdą Kemnitz-Kaczmarek, byłą wioślarką i olimpijką. Myślę, że będę tę współpracę kontynuować, dużo mi dała. Mam od niej też materiały, które mi pomagają. Nawet nagrała specjalnie dla mnie – na podkładzie muzyki z „Gladiatora” – motywujące hasła, których słucham sobie przed startem. To mnie wycisza, ale też daje mi motywacyjnego kopa. Zazwyczaj słucham tego już po przebraniu w strój startowy, a kończę na jakieś dwie minuty przed zejściem na wodę. Miałem to zresztą nagrać sam, ale nie lubię swojego głosu.
Jak wiele osób.
Tak, dlatego poprosiłem Magdę. Z innych zmian – w tym roku spróbowałem też hipnozy. Gdzieś przeczytałem, że wpływa pozytywnie na zawodników. Byłem ciekaw, nie do końca w to wierzyłem. Przekonałem się jednak o tym na własne oczy, kiedy Sebastian Zachara zahipnotyzował Mateusza Kamińskiego, postawił go na dwóch krzesłach i Mateusz zrobił deskę. Wtedy pomyślałem sobie: „no dobra, ale jak się człowiek zepnie, to da się taką deskę zrobić”. Kiedy jednak prawie stukilowy facet na nim usiadł, a Mateusz nawet nie drgnął, to opadła mi szczęka i już wiedziałem, że chcę tego spróbować, żeby odblokować głowę. Chciałem dojrzeć do tego, by pokonać w końcu trójkę, która zdominowała nasz sport – Sebastiana Brendela, Isaquiasa dos Santosa i Martina Fuksę.
No dobra, ale jak wygląda ta hipnoza? Bo takie standardowe skojarzenie to machanie zegarkiem przed oczami z hasłem „zaśniesz za trzy sekundy”.
Zupełnie inaczej. Na początku mieliśmy ćwiczenia oddechowe, które kończyliśmy pięciominutowym – bo tyle udało nam się z Mateuszem wytrzymać – leżeniem na bezdechu. Sebastian był w szoku, że aż tyle to trwało. On nam tłumaczył, że to powodowało odblokowanie się naszego mózgu i ciała. Wtedy zaczynał wprowadzać nas w hipnozę. Wyglądało to jak ćwiczenie, które można odbyć, leżąc na materacu. Jakbyś wsłuchiwał się w lektora.
Skoro o lektorze, wrócę jeszcze do nagrania z muzyką z „Gladiatora”. Nie wiem, czy wiesz, ale to dość sprawdzony motyw. Pep Guardiola motywował – choć nie samym dźwiękiem, a zmontowanym wideo z przebitkami z tego filmu – piłkarzy Barcelony przed finałem Ligi Mistrzów właśnie w ten sposób.
Ten dobór muzyki zaproponowała Magda, a mi bardzo przypasował. To taki mój mały talizman przedstartowy. Słucham tego, odpręża mnie i pozytywnie nastraja. Chodziło tu też o to, że my, sportowcy, potrafimy się tak nakręcić, że nie musimy słuchać dodatkowej muzyki „nakręcającej”. To potrafi przynieść odwrotny efekt do zamierzonego. Lepiej więc posłuchać czegoś takiego i skoncentrować się na tym jednym biegu, w którym rywalizujemy o medale, włożyć w niego wszystkie siły.
Sporo było tych zmian. Aż ciśnie się na usta pytanie: uważasz, że dopiero teraz jesteś w stu procentach profesjonalistą?
Trudno określić, czy już jestem. To pytanie można by pewnie zadać mojemu trenerowi… Chyba jestem, ale na pewno znajdzie się coś, czego nie robię do końca tak, jak powinienem. Jak każdy sportowiec mam swoje słabości. Na przykład lubię czasem zjeść czekoladę. Ale podejście samo w sobie chyba jest profesjonalne, tak mi się wydaje. Chyba dopiero teraz dojrzałem do tego i zaczęło to wszystko ze sobą współgrać.
Duża w tym pewnie zasługa wyjazdu do Chin, więc zgodnie z zapowiedzią – porozmawiajmy o nim. Telefon, od którego się zaczęło, jak wspominałeś, był kompletnie niespodziewany…
Dokładnie. Trener Marek Ploch zadzwonił pewnego dnia rano i zapytał się mnie – bo chyba widział na Instagramie albo Facebooku, że wyjechałem – „a co ty robisz w tej Anglii? Pojechałeś tam do pracy czy trenujesz i pracujesz równocześnie? Jak to wygląda?”. No to opowiedziałem mu, jak zostałem potraktowany i dlaczego tam jestem. Wtedy on z kolei powiedział, że ma dla mnie propozycję. Miałem zostać zatrudniony w Chinach jako jego asystent. W tym czasie mógłbym normalnie trenować i przygotowywać się do igrzysk, jak najlepszy chiński zawodnik. Do tego dostałbym pełne szkolenie, pensję, którą mógłbym wysyłać do domu, a na miejscu jedzenie, zakwaterowanie i opłacane przeloty.
Jak to usłyszałem, to od razu w głowie zaświeciło mi się światełko i coś mówiło, że mam jechać. Od natychmiastowego powiedzenia „tak” powstrzymywało mnie tylko to, że nie wiedziałem, co powie na to moja żona. Bo miało trwać to długo, aż do października 2020 roku. Zadzwoniłem, przedstawiłem jej całą propozycję. Powiedziała, że potrzebuje czasu do namysłu i musi sobie to poukładać. Wieczorem, po pracy, dostałem od niej telefon, że rozmawiała z rodzicami, którzy jej pomogą. Więc sama mi powiedziała, że mam jechać, bo igrzyska w Tokio to było moje marzenie, że mam po prostu dać sobie szansę, żeby coś jeszcze udowodnić i na stare lata nie żałować, że nie spróbowałem.
To wszystko dziwi tym bardziej, że z trenerem Plochem nie miałeś wcześniej zbyt wiele wspólnego.
Byłem w szoku, że do mnie zadzwonił. Gdy był trenerem reprezentacji Polski, to z nim nie współpracowałem, trenowałem w swoim klubie, Warcie Poznań. Dziwiłem się, że wybrał mnie, a nie któregoś ze swoich byłych zawodników.
W Chinach warunki do treningów były lepsze niż w Polsce?
Zdecydowanie. Do tego treningi same w sobie były bardzo ciężkie. To prawda, co mówi się o Chinach, że tam trzeba bardzo ciężko trenować. Oni są po prostu zamknięci w obozach i zasuwają, żeby osiągnąć sukces. Również jedzenie, porównując je do tego, co dostawaliśmy w ośrodkach treningowych w Polsce, to jak niebo a ziemia. Na korzyść Chin, oczywiście. Dużo więcej wszystkiego: owoców morza, ryb, wołowiny, kurczaka. Byłem w ciężkim szoku, gdy zobaczyłem to jedzenie. Odświeżyłem sobie wtedy artykuły od Ani na temat diety, żeby z tego skorzystać.
Treningi to jedna rzecz, ale jak w tych Chinach się żyło? To przecież zupełnie inna kultura.
Zdecydowanie. Trochę osób ostrzegało mnie przed wyjazdem, że muszę się na to przygotować. Takim pierwszym szokiem było dla mnie wyjście na miasto, w trakcie którego ludzie robili sobie z nami zdjęcia, bo pierwszy raz widzieli kogoś spoza Chin. Drugi taki moment nastąpił, gdy na środku wielkiego targu zobaczyłem siedzącego dentystę, który borował facetowi w zębach maszynką zrobioną w domowy sposób, podłączoną do akumulatora samochodowego. A obok niego siedział facet na krześle, wokół którego biegał fryzjer. Dla mnie to był zupełny absurd. Przykrym doświadczeniem był też widok kilkuletnich dzieciaków, sprzedających psy w klatkach, które zdecydowanie nie były przeznaczone do trzymania w domu.
Trudne do zaakceptowania była też wiara w Chińczyków w to, że nie należy niczego trzymać w sobie, a wszystko trzeba uwolnić. Mówiąc wprost: pierdzą i bekają publicznie. Normalne było też dla nich to, że wszędzie biegały sobie karaluchy. A mi to przeszkadzało. Ale ostatecznie zdołałem się do tego przyzwyczaić. Poza tym nie mogę jednak powiedzieć o nich złego słowa. Ludzie byli bardzo mili, pozytywnie nastawieni i pomocni. Ostatecznie bardzo dobrze mi się tam mieszkało.
Jak można się do tego wszystkiego przyzwyczaić? Gdy o tym opowiadasz to brzmi jak coś, czego po prostu nie byłbym w stanie zaakceptować.
Byłem tam pięć miesięcy, to taki okres, w którym da się to zrobić. Człowiek w pewnym momencie się poddaje i po prostu akceptuje otoczenie. Co by mi dało to, że zwracałbym po raz setny uwagę na to, że ktoś znowu pierdnął czy splunął? Po prostu trzeba było przestać się tym przejmować.
A jak pracowało ci się w roli asystenta? Wcześniej nie miałeś przecież takich doświadczeń.
Tak, takiej pracy spróbowałem tam po raz pierwszy. Ciekawe doświadczenie, wcześniej zawsze byłem po tej drugiej stronie. Pracowało się dobrze. Chińscy zawodnicy po prostu się słuchają. Nie są kapryśni, nie wymyślają, nie komentują, nie dyskutują. Jak im coś powiesz, to to zrobią.
Właśnie, mówienie. Znali angielski?
Nie, wyglądało to trochę komicznie, bo w ogóle nie mówili po angielsku. Był tłumacz i on to wszystko im przekładał na chiński.
Współpraca zakończyła się tak samo, jak się zaczęła – niespodziewanie.
Tak, jeszcze na Pucharze Świata w Poznaniu mówili, że chcą dalej ze mną współpracować, a nawet podnieść mi pensję i zrobić ze mnie mistrza świata. A tydzień później, na PŚ w Duisburgu, tłumacz napisał do mnie na WeeChacie, że nie mogą już ze mną pracować, bo finansowania swojego rywala zabrania im Chiński Komitet Olimpijski.
Ale dlaczego w takim razie zwolnili też trenera Plocha?
Nie zwolnili. On zrezygnował sam, bo zaczęto się wtrącać w jego treningi. Kilka osób rządziło się, wymyślało swoje programy. Trener powiedział, że nie jest w stanie tego zaakceptować, bo jest rozliczany za wynik sportowy. I jakby tego wyniku nie było, to pretensje wszyscy mieliby właśnie do niego. Dlatego wywiesił białą flagę i zrezygnował.
To specjalnie nie zaskakuje. W Chinach bardzo inwestują na przykład w piłkę nożną, mają świetne akademie, znakomite warunki. Tam też sprowadzali trenerów z zagranicy, żeby ich uczyli, wykładali, po czym stwierdzali, że i tak zrobią po swojemu.
Dokładnie, tak samo wyglądało to w kajakach. Trener Marek świetnie wykonał najgorszą robotę, a jak przyszło co do czego ostatecznie i tak zaczęli robić swoje. Uważali się za najmądrzejszych i robili wszystko, jak sami uważali za słuszne.
Już po zakończeniu współpracy z Chinami przyszły Igrzyska Europejskie. Impreza nie najwyższego statusu, ale dla ciebie w tym roku wyjątkowa.
Tak, to młoda impreza. Wszystko zaczyna się rodzić, ludzie zaczynają podchodzić do tego nieco poważniej. Są to jednak zawody takie samej rangi jak Igrzyska Azjatyckie czy Panamerykańskie. Tyle tylko, że tamte rozgrywa się od dłuższego czasu, a u nas to była dopiero druga edycja. Ale już widać znaczną poprawę w stosunku do tych sprzed czterech lat, rozgrywanych w Baku. W Mińsku było to wszystko bardziej profesjonalne, impreza zaczęła być bardziej dostrzegana w różnych środowiskach. Ona tak naprawdę niczym nie odbiega – jeśli mówimy o samej organizacji – od igrzysk olimpijskich. Wymogi są takie same. Dziwię się temu, jak ludzie do niej podchodzą.
W kajakarstwie – w przeciwieństwie do niektórych dyscyplin – przyjechała europejska czołówka.
Tak, u nas zawsze na takie imprezy przyjeżdża czołówka. W innych krajach też nieco inaczej się to wszystko też traktuje. Zawodnicy mają na przykład bardzo dobre pieniądze za występy na tej imprezie. Trzeba też powiedzieć, że w kajakach to Europa jest najmocniejsza. Czasem trudniej zdobyć medal na mistrzostwach Europy czy Igrzyskach Europejskich niż na mistrzostwach świata.
I rywalizując z tą czołówką zdobyłeś złoto, którego… mogło nie być. Bo do składu zostałeś przecież dowołany.
To prawda. W pierwotnej wersji składu nie byłem brany pod uwagę. Był bardzo duży problem z tym, żebym pojechał na tę imprezę. Wystartowałem wyłącznie dzięki uprzejmości Białorusinów, którzy wyrazili zgodę na to, by można mnie zgłosić.
Cofnijmy się na moment o jeszcze kilka miesięcy. Po sukcesie mówiłeś, że pod koniec zeszłego roku zacząłeś wpadać w depresję…
Tak było. Dały mi do myślenia artykuły, które przeczytałem, odnośnie Justyny Kowalczyk czy Magdy Fularczyk-Kozłowskiej. Zaobserwowałem, że ze mną dzieje się od dłuższego czasu coś podobnego. Miałem takie momenty, że w nocy nie mogłem spać, a rano nie chciało mi się wstać na trening. A jak już wstałem i poszedłem, to brakowało mi motywacji – po prostu stałem i zastanawiałem się, co ja tam robię.
Dlatego poszedłem do psychologa. Otworzyłem się przed Magdą, zacząłem opowiadać o tym, co mnie boli, jakie są moje odczucia i co się ze mną dzieje. Ona również stwierdziła, że to może być początek choroby. Zaczęliśmy pracować, powoli mnie z tego wyprowadzała. Na razie idzie to wszystko ku dobremu. Odzyskałem radość z trenowania, pasję do tego, co robię. Teraz, stojąc na starcie, nie wmawiam sobie, że muszę zdobyć medal. Nic nie muszę. Po prostu chcę dobrze popłynąć i być zadowolonym ze startu. Nie myślę o medalach. Kiedyś zdzierało mnie to od środka. Nastawiałem się na to, że „muszę mieć medal”, bo inaczej „co to będzie, jak go nie zdobędę?”. Teraz myślę inaczej. Nie będzie medalu to co? Nic. Świat się nie zawali.
Powiedziałeś, że „idzie” to wszystko ku dobremu, a nie że „doszło”. To cały czas trwa?
Nie, teraz jest okej, wróciłem na dobre tory. Na trening idę chętnie i tak samo go wykonuję. Wróciła motywacja, zawziętość, chcę coś osiągnąć. A wcześniej po prostu nie chciało mi się tego robić. Myślałem o końcu kariery. Każdy trening, który miałem wykonać, był dla mnie udręką. Nie chciałem się męczyć, pracować i ścigać. Rozmyślałem nad tym jak popłynąć, żeby się nie zmęczyć. Teraz nie kalkuluję, w trakcie startu daję z siebie wszystko.
Ronnie O’Sullivan, jeden z najlepszych snookerzystów na świecie, swoją depresję opisywał w autobiografii jako „szympansa”, który często się pojawiał w złych chwilach i wmawiał mu, że jest niczym, nie ma po co iść na trening, bo i tak nic nie osiągnie. Też tak miałeś?
Było podobnie. To wszystko się nakładało przez lata. Często do medalu wielkich imprez brakowało mi sekundy albo nawet mniej. Zawsze byłem blisko. To wszystko we mnie rosło, kumulowało się. Zazdrościłem innym zawodnikom, którzy zdobywali medale. Niby pozytywnie, bo cieszyłem się ich sukcesem, ale w środku było mi źle. Bo znowu nie zdobyłem medalu, a tyle dla tego poświęcałem: rodzinę, codzienne życie, niemal wszystko. To sprawiło, że doszedłem do tego punktu krytycznego.
Ze trzy lata wcześniej, na przykład w okolicach igrzysk w Rio, spodziewałbyś się, że może przytrafić ci się taki okres?
Nie, zupełnie. To zresztą zaczęło się właśnie po nieudanych igrzyskach w Rio. Tam wiedziałem, że byłem dobrze przygotowany, a do finału nie awansowałem przez pecha. A wyniki pokazały, że byłem gotowy i powinienem zdobyć medal. Wtedy zaczęło się to wszystko zbierać we mnie, aż w końcu pękło. W zeszłym roku ze łzami w oczach powiedziałem trenerowi, że jestem w takim stanie, w którym nic mi się nie chce. Nie chce mi się pracować, startować, trenować, nawet jeść. Rzygałem już tym sportem, wiecznym udowadnianiem czegoś wszystkim i samemu sobie. To życie zaczynało mnie męczyć. Trener też powiedział, że powinienem udać się do specjalisty. Więc poszedłem.
Takie wsparcie osób bliskich, w tym trenera, jest ważne?
Tak, współpracuję z tym trenerem od… 2002 roku. Już 17 lat. Jest mi bardzo blisko, czasem zastępuje mi ojca. Radzę się go tak, jakbym poradził się swojego świętej pamięci taty. Bardzo mu za to dziękuję, że przy mnie jest i mogę na niego liczyć.
Kończąc ten wątek: zapewne każdemu zawodnikowi, który powiedziałby ci, że czuje się tak, jak ty się czułeś, poleciłbyś natychmiast udanie się do specjalisty?
Rekomendowałbym nawet, żeby w każdym związku sportowym zatrudniona była taka osoba, psycholog, który jeździ z zawodnikami. Ale to musi być ktoś, kto czuje ten temat. Żeby na przykład nie poleciał do trenera i nie nadawał mu, co dany zawodnik powiedział. Bo z czymś takim też się spotkałem na kadrze. Niby mieliśmy psychologa, a jak powiedzieliśmy mu, co nam się nie podobało czy co nas dręczy, to trener o wszystkim od razu wiedział. O ile to mądry trener, to jeszcze zrobi z tego jakiś użytek. A jak wręcz przeciwnie, to wychodzą z tego niepotrzebne kwasy, a człowiek traci zaufanie. A odpowiadając na twoje pytanie – tak, uważam, że jak coś takiego się dzieje, to zawodnik powinien od razu udać się do specjalisty. Problem w tym, że sportowcy często wstydzą się mówić o swoich słabościach. Trzeba to jakoś przełamać, żeby odważyli się mówić.
Sam się przekonałeś, jak ważne to jest. Bo gdyby Justyna Kowalczyk o tym nie opowiedziała, to i ty mógłbyś nie zasięgnąć pomocy.
Dokładnie. To jest bardzo ważne. Przez Justynę Kowalczyk uświadomiłem sobie, że mogę mieć taki problem i trzeba coś z tym zrobić. Bo Justyna to przecież sportowiec z samego topu. Medalistka olimpijska. Wydawało mi się, że wszystko ma, jej życie jest usłane różami, a okazało się, ze są tam też ukryte kolce. W tamtym tekście się odsłoniła, pokazała, co ją dręczy.
Jeszcze na początku tego roku walczyłeś z depresją. W czerwcu zdobyłeś wspomniane złoto Igrzysk Europejskich. Podróż z wielkiego dołka na sam szczyt?
Tak. Dlatego na podium płynęły mi łzy. Po prostu wszystko puściło, ta cała droga, jaką przebyłem do tego złota. A potem też do srebra mistrzostw świata. Jak sobie przypomnę, jak to wyglądało od listopada do czerwca, to faktycznie to była droga z piekła do nieba.
Powiedziałeś o srebrze mistrzostw świata. Ono jest tym cenniejsze, że dało też kwalifikację olimpijską.
Tak, choć jesteśmy trochę źli na MKOl, że tak nam to wszystko obcina i tylko pięciu może skorzystać z kwalifikacji. Idzie to w kierunku zabicia dyscypliny.
Pięciu może skorzystać i to niekoniecznie ci, którzy kwalifikacje wywalczyli. Bo nie są imienne, a przyznawane kadrze.
Zgadza się, nie zamierzam nikogo innego wpuścić do tej jedynki na 1000 metrów. Będę robić wszystko, żebym to ja pojechał na te igrzyska olimpijskie.
Nie jest to pewnie zbyt przyjemne, gdy udaje ci się wywalczyć kwalifikację olimpijską, a dalej nie wiesz, czy na te igrzyska pojedziesz?
To po prostu niesprawiedliwe. Trenujemy bardzo ciężko, zdobywamy tę kwalifikację i to moment, w którym powinniśmy już móc ustawiać trening tak, by szczyt formy wypadł na igrzyska. A nie możemy tego zrobić, bo musimy mieć drugi szczyt na eliminacje, żeby to wywalczone miejsce obronić. Bo może się zdarzyć tak, jak to było trzy lata temu w przypadku dwójek – jedna zrobiła kwalifikację, a druga pojechała do Rio.
To będą twoje trzecie igrzyska. Wspominałeś już wcześniej o tym Rio, że tam zadecydował pech i… niewiedza. Można to tak ująć, prawda?
Tak. Mam lekki żal do naszego team leadera, który był z nami w Rio. Nie poinformował nas, że jest zmiana w kwalifikacjach. Gdybym wiedział, że skrócono tam przerwę między przedbiegami a półfinałami do 40 minut, to zupełnie inaczej popłynąłbym w przedbiegu i zostawił więcej siły na półfinał. Skończyło się tak, że zabrakło mi kilku dziesiątych do wejścia do finału. Przez to nie mam medalu, na który byłem przygotowany.
Teraz czas na Tokio 2020.
Przed trwającym sezonem zakładałem sobie, że chcę zdobyć trzy najważniejsze medale w swojej karierze: Igrzysk Europejskich, mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Dwa pierwsze już mam, został jeden. Mam nadzieję, że w przyszłym roku odhaczę i ten medal, najważniejszy. Wtedy będę spełnionym sportowcem. Jeśli stanąłbym w Tokio na podium – nie mówiąc już o złocie – to niczego więcej nie będę chcieć. To już jest sportowy szczyt. Można wtedy skończyć trenować i iść na sportową emeryturę. Chociaż z tą emeryturą, to zobaczymy jak będzie…
Jakby z medalem się nie udało, będziesz startować do kolejnych igrzysk?
Nie mówię nie. Choć na ten moment w mojej głowie są tylko igrzyska w Tokio. Nie wiem, co się po nich narodzi. Może zrobię sobie dłuższą przerwę, a potem wrócę i spróbuję w Paryżu? Życie pisze różne scenariusze, nie zamykam sobie drzwi. Przez ten rok chcę się jeszcze poświęcić w stu procentach i zrobić wszystko, by zdobyć medal w Tokio. Już rozmawiałem o tym z żoną.
Przez ostatni rok pracowałeś najpierw w Anglii na fermie indyków, potem jako asystent w Chinach, teraz już jesteś wyłącznie kajakarzem-zawodnikiem, a w międzyczasie byłeś też prezesem Warty Poznań. Dużo tego. Myślałeś o tym, co będziesz robić po opcjonalnym zakończeniu kariery?
Na razie nie. Ale skończyłem studia magisterskie pod kątem zarządzania nieruchomościami, a w zeszłym roku, jeszcze przed wyjazdem do Anglii, obroniłem pracę dyplomową z BHP. Jest kilka opcji, których mógłbym w życiu spróbować.
Uważasz, że ta cała twoja historia – szczególnie, gdyby zwieńczyć ją medalem na igrzyskach – nadawałaby się na film?
Myślę, że tak. Jest to jakiś scenariusz na film, a gdyby skończyć go medalem olimpijskim, to nawet dobry. Pierwsza o tym wspomniała nasza brązowa medalistka olimpijska z Pekinu, Agnieszka Wieszczek-Kordus. Ona powiedziała, że jeśli zdobędę medal olimpijski, to zrobi wszystko i napisze do każdego z reżyserów, żeby tę historię zekranizowano. Więc chyba faktycznie się to nadaje. Taki film o sportowcu, który może nie jest najlepszy – bo przecież dopiero teraz osiągnąłem świetne wyniki – nie uprawia też dyscypliny popularnej, a jakoś musi sobie radzić. Można by pokazać, jak to wszystko wygląda od kuchni. Wielu myśli przecież, że nasze życie jest usłane różami. A tak nie jest.
Kto powinien w takim razie zagrać ciebie, a kto wyreżyserować ten film?
Wyreżyserować? Patryk Vega. Myślę, że on by to dobrze ujął. Kto zagrać – nie wiem. Ale Vega pewnie by kogoś znalazł.
Rozmawiał
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix