– Kiedyś obawiałem się, że ktoś odbierze mi ten rekord. Byłem o niego zazdrosny, nie chciałem go stracić. Z biegiem lat jednak oswoiłem się z tym, bo rekord Polski nie jest moją własnością. Owszem, pobiłem go, ale ja przecież nie zabiorę go ze sobą na zawsze. Wszystko jest teraz w głowach i nogach młodszych zawodników. Szczerze im tego życzę – mówi Tomasz Czubak, którego rekord kraju na 400 metrów 44,62 obchodzi w tym miesiącu już dwadzieścia lat.Z członkiem słynnej sztafety 4×400 rozmawiamy jednak nie tylko o pamiętnym biegu z Sewilli. Pogadaliśmy też o igrzyskach olimpijskich, które nigdy go nie lubiły, kontuzjach, popularności, roli pierwszego żartownisia w reprezentacji oraz pracy w straży pożarnej.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI: Kiedy kończył pan karierę, “Gazeta Wyborcza” napisała: “Odważny, walczący do końca, dobry duch drużyny i przekleństwo tych, którzy stali się ofiarami jego niezliczonych żartów”. To co było specjalnością zakładu?
TOMASZ CZUBAK: Powiem tak: nie przechodziłem obojętnie obok żadnej sytuacji, kiedy ktoś podał się jak na tacy. A okazji było sporo, bo nie miałem jednej ofiary, na obozy jeździliśmy w sześciu-ośmiu. Podpuszczałem jednak nie tylko kolegów. Pamiętam, jak kiedyś na treningu trener Józef Lisowski rzucił do mnie tekst, że coś było za wolno. Powiedziałem: “Tak? Ciekawe, jakby trener pobiegł tę 150-tkę”. I za trzy dni cały stadion czekał, aż trener Lisowski będzie biegał 150 metrów. Cóż, poczuł niestety, jak to jest naciągnąć dwugłowego…
Jeden z lepszych tekstów rzuciłem, kiedy chłopaki lecieli na igrzyska olimpijskie do Sydney. Robert Maćkowiak nie miał wtedy jeszcze złamanych 45 sekund, dlatego przed samym odlotem mówię do niego:
– Maciek, wiesz ile masz pobiec, nie?
– Co, co, co…
– 45.01. Zobaczysz, że wrócisz z Sydney z tym wynikiem.
I pobiegł dokładnie 45,01! Przepowiedziałem mu. Ale rok później w Edmonton miał już na szczęście na liczniku 44,84.
Czyli był pan nie tylko od szybkiego biegania, ale też – jak to się mówi – gościem od atmosfery?
Zawsze próbowałem pokazywać, że nasza sztafeta jest jednością. Kiedy jechaliśmy na pierwsze mistrzostwa Europy, to chyba dwie trzecie mojej torby zajmowała wielka flaga, która potem wisiała na naszym sektorze. Byliśmy zgrani, wiedzieliśmy, że nikt nas nie rozwali złym słowem czy czynem.
Bywało, że mieliście starcia z innymi sztafetami nie tylko na bieżni?
Z Amerykanami żyliśmy akurat dobrze. Gorzej było z Jamajczykami, którzy patrzyli na nas lekko z góry. W zasadzie chyba nigdy z nimi nie rozmawialiśmy. Wszystko zaczęło się na Igrzyskach Dobrej Woli w Nowym Jorku, gdzie w 1998 r. pobiegliśmy 2:58.00. Amerykanie cieszyli się tam z rekordu świata, my z rekordu Polski, a Jamajczycy zszokowani nie wiedzieli nawet gdzie byli. Z zawodnikami USA przybijaliśmy normalnie piątki, a oni nie potrafili nawet podejść i pogratulować. To zostało na kolejne lata, bo na mistrzostwach świata w Sewilli czy na innych imprezach Jamajka zachowywała się względem nas podobnie. Z kolei z Anglikami generalnie żyliśmy dobrze, ale zawsze trafił się tam jakiś gościu, który rzucił krzywy tekst. Ale nas to tylko mobilizowało, żeby pobiec jeszcze mocniej.
Jednym z tych wrednych gości był może Mark Richardson?
On akurat był okej. Co ciekawe, pierwszym raz biegałem z nim już w 1991 r. On był wicemistrzem Europy juniorów, ja byłem szósty.
Pytam o niego, bo połączyło was przecież pamiętne zdjęcie z mistrzostw Europy w Budapeszcie z 1998 r.
To był półfinał. Bieg rozegrałem dobrze taktycznie i już na 300 metrach mogłem sobie spokojnie patrzeć, kto jest po lewej i po prawej. Na finiszu był luz, dlatego wbiegając na metę “strzeliłem” ręką do kamery, która nagrywała nas z prawej strony jadąc na szynie. Do finału wchodziła pierwsza czwórka, a Richardson kontrolował swoją pozycję. Biegł za mną, ale ujęcie z przodu wyszło takie, jakby on patrzył prosto na mnie, a ja strzelał mu z liścia. Zupełny przypadek, bo to było złudzenie. Tamto zdjęcie zostało nawet uznane za fotografię sportową roku w jakimś konkursie. Nie pamiętam już dokładnie jaki był podpis, ale chyba coś w stylu “Teraz ja” lub “Wypad stąd!” (śmiech).
Jaki był 25-letni wówczas Tomasz Czubak?
Miałem trochę rogatą duszę, jak zresztą wszyscy z tamtej sztafety. Tak jak mówił zawsze trener Lisowski: on nie chciał robić z nas ministrantów, tylko facetów, którzy szybko biegają 400 metrów. Dlatego czasami mój język i zachowanie dało się odczuć. Będąc kilka lat na obozach, zawodach, badaniach, testach, w zasadzie dwie trzecie roku spędzaliśmy ze sobą. Byliśmy razem więcej czasu niż z żonami czy dziewczynami, dlatego czasami w męskim towarzystwie to ciśnienie skakało. Były kłótnie, ale na drugi dzień jeden drugiemu przybijał piątkę, bo mieliśmy wspólny cel. Wiedzieliśmy, że bez siebie nie będziemy tak wartościowi.
Podobnie było w relacjach z trenerem Lisowskim. Potrafił powiedzieć czasami słowa, których nie chciałeś usłyszeć, ale w drugą stronę też to działało. Zawsze miałem tak, że mówiłem to co myślałem, ale to wynikało również z tego, że to była ciężka robota, a stres i agresja musiały gdzieś uchodzić. Wydaje mi się, że najwięcej tej agresji zostawialiśmy jednak na zawodach.
Od rekordu Polski, czyli 44.62 z mistrzostw świata w Sewilli, mija w tym miesiącu już dwadzieścia lat. Pana rekordowy wynik ma więc już tyle lat co pierwsza część „Matriksa” i tyle, ile Polska jest w NATO. Szmat czasu.
„Matriksa” oglądałem, ale nigdy nie porównywałem obu tych zdarzeń. Chociaż fakt, trochę szaleństwa w tym było.
Tamten bieg też miał w sobie coś z science fiction.
Można tak powiedzieć, bo od wielu lat pracowaliśmy głównie nad sztafetą. To właśnie zdobywanie z drużyną jak najlepszych wyników pozostawało dla nas najważniejszym celem, złamanie 45 sekund indywidualnie było tylko pochodną tego wszystkiego. Do tej granicy najbliżej mieliśmy z Robertem Maćkowiakiem. Rekord Polski miałem już rok wcześniej, bo na mistrzostwach Europy w Budapeszcie pobiegłem 45.22 robiąc w zasadzie przebieżkę. Tyle tylko, że mój rekord przeżył może piętnaście minut, bo za chwilę poprawił go Maćkowiak (45.08 – red.). Tak właśnie zbliżaliśmy się do granicy 45 sekund. Ta pękła potem właśnie w Sewilli i to dosyć mocno.
Była między wami mocna rywalizacja o to, który pierwszy będzie miał z przodu 44 sekundy?
Byliśmy przyjaciółmi zarówno na obozach, jak i poza treningami, chociaż pewnie gdzieś w podświadomości każdy z nas chciał być tym pierwszym. Czasami rzucaliśmy sobie śmieszne, krzywe teksty, ale ta rywalizacja nie miała ciemnych stron, nie było żadnej złośliwości. Kiedy ustanawiałem w Sewilli rekord Polski, Robert siedział już na trybunach, bo odpadł w ćwierćfinale. Nie mieliśmy nawet okazji pogadać na gorąco, bo zostałem jeszcze na kontroli antydopingowej i późno wróciłem do hotelu. Kiedy jednak spotkaliśmy się na drugi dzień, było normalne życie. Chociaż Robert pewnie myślał, że musi jeszcze bardziej wziąć się do roboty.
Może to głupie pytanie, ale czy w taki dzień jak wtedy w Hiszpanii człowiek już wstając rano z łóżka czuje, że jest w sztosie i coś może z tego być?
Już jadąc na tamte mistrzostwa chciałem walczyć o finał, a to mogło wiązać się z moim marzeniem, czyli złamaniem 45 sekund. Chociaż kiedy wszedłem do półfinału, miałem różne myśli. Pamiętam, jak po powrocie do hotelu zacząłem sprawdzać, kto biegnie w poszczególnych seriach. Patrząc na pierwszą serię i szukając tych najlepszych stwierdziłem: „Kurczę, gdzie oni są...”. Potem okazało się, że wszyscy najlepsi byli w moim biegu. Patrząc na wyniki rywali martwiłem się, że mogę nie dać rady zawalczyć w takim składzie o finał, ale minęła chwila i było ostre postanowienie, że trzeba po prostu zaiwaniać dalej.
Tamten półfinał był piekielnie szybki. Pana rekordowe 44.62 dało dopiero szóste miejsce, pierwszy Michael Johnson uzyskał 43.95.
Patrząc na historię imprez mistrzowskich, mój czas kręcił się bardzo blisko medalu, a czasami go dawał. Dwa lata później w Paryżu 44.64 dawało przecież mistrzostwo świata. To najlepiej pokazuje, jaki wtedy w Sewilli był poziom 400 metrów.
Potrafi pan po tylu latach odtworzyć jeszcze cały tamten bieg w głowie?
Myślę, że tak. 400 metrów uczysz się przez całe życie, a my byliśmy już doświadczonymi zawodnikami. Tamten bieg był wypadkową wielu poprzednich w mojej karierze. Jedną ze składowych rekordu 44,62 były wspomniane już wydarzenia z Budapesztu rok wcześniej. W eliminacjach pobiegłem 45.22 robiąc przebieżkę, a stojąc w blokach w finale trochę poszalałem. Chciałem zdobyć złoto mistrzostw Europy, a przebiegłem czwarty. Gdzieś popełniłem błędy taktyczne, bo jednak strategia jest ważna. Nie da się przebiec 400 metrów – jak my to mówimy – na pełnym pędzlu.
Gdyby nie to, że w Sewilli miał pan takiego zająca jak Michael Johnson, rekordu mogłoby nie być? Musieliście strasznie za nim gnać.
Myślę, że i tak pobiegłbym poniżej 45 sekund, tylko może nie aż tak wyraźnie. Tam była jednak walka o każdy centymetr, bo nie tylko Johnson pobiegł świetnie. W tamtym biegu padł przecież też rekord Ameryki Południowej i rekord Meksyku, więc to był jeden z szybszych biegów w tamtych czasach. To duża sztuka, żeby zabrać się z takim wachlarzem i ścigać się po dobry wynik.
W Sewilli dużą rolę odegrała też panująca pogoda. Była zabójcza szczególnie po biegu, bo było pod 40 stopni. Kiedy człowiek kończył start, czuł się, jakby dostał młotkiem w łeb. Tylko że dla mnie w trakcie samego biegu taka pogoda nie była aż takim problemem, bo lubiłem biegać w wysokiej temperaturze. Największe zmęczenie miałem po biegu eliminacyjnym. Pobiegłem spokojnie, ale po wszystkim leżałem na betonie pod trybunami i tylko prosiłem stewardów, żeby donosili mi zimną wodę. Leżąc po prostu polewałem się przez pół godziny, żeby wrócić do siebie.
Marcin Urbaś pokazał mi kiedyś zdjęcia z tych samych mistrzostw. W Hiszpanii pierwszy raz w życiu musiał po biegu wskoczyć do beczki z lodem.
Pamiętam to, tylko problem był taki, że beczki stały na stadionie rozgrzewkowym i trzeba było trochę do nich dojść z linii mety. A po 400 metrach tak szybko nie dasz rady. Generalnie, mój organizm dość standardowo reagował na 400 metrów: leżenie godzinę po biegu, rzyganie, jęczenie. Zawsze powtarzam, że 400 metrów albo się nienawidzi, albo się je kocha. W tamtej ekipie wszyscy kochali, dlatego biegali tak szybko.
W którym momencie zorientował się pan, że pobiegł na nowy rekord Polski?
To ciekawe, bo dopiero od jednego z redaktorów. W pierwszej chwili wiedziałem oczywiście, że nie wszedłem do finału, dlatego kiedy sfrustrowany wszedłem do call roomu, nie patrzyłem nawet, jaki wynik uzyskałem na piąte czy szóste miejsce. Zaczepił mnie jednak ten dziennikarz:
– Jak się pan czuje po biegu na 44.62?
– Nie interesuje mnie, ile złapałeś na zegarku, bo nie jestem w finale.
– Ale przecież tyle pobiegłeś!
I pokazał mi wynik na ekranie. Kiedy to zobaczyłem, to powiedziałem tylko “o kurwa…” i sobie poszedłem. Byłem mocno zdziwiony, że taki wynik nie dał mi finału. Byłem zły, aczkolwiek później taki rezultat na pewno osłodził porażkę.
W Sewilli był czas na świętowanie?
Kiedy przyszedłem do pokoju po kontroli antydopingowej, chłopaki już spali. Nie było więc żadnego świętowania, poza tym za dwa-trzy dni były już eliminacje sztafet, a to był nasz główny cel. Dopiero kiedy wróciłem do Słupska, pierwsze piwko wypiłem ze swoim trenerem klubowym Edwardem Antczakiem.
To prawda, że trener przepowiadał panu tamten rekord?
Do mnie wprost tego nie mówił, ale kiedy później rozmawiałem z różnymi ludźmi, trener Antczak był ponoć pewny, że zejdę poniżej 45 sekund. To było widać także po ostatnich zajęciach w Słupsku, gdzie w spokojnym treningu biegałem mocne wyniki na 150 czy 300 metrów, bo mierzyliśmy takie odcinki. Trener był spokojny, chociaż też nie liczył na aż taki wynik. Spodziewaliśmy się może 44.80, ale że wyjdzie prawie 0.2 szybciej?
Rekordziści często powtarzają regułkę, że życzą innym pobicia ich wieloletnich rekordów, ale jakoś nie zawsze w to wierzę. Przecież sport to także pościg za rekordami, każdy chce je mieć.
Kiedyś faktycznie obawiałem się, że ktoś odbierze mi ten rekord. Byłem o niego zazdrosny, nie chciałem go stracić. Z biegiem lat jednak oswoiłem się z tym, bo rekord Polski nie jest moją własnością. Owszem, pobiłem go, ale ja przecież nie zabiorę go ze sobą na zawsze. Wszystko jest teraz w głowach i nogach młodszych zawodników, szczerze im tego życzę. Jeśli znajdzie się Polak biegający 44.50, będzie to oznaczało, że mamy czterystumetrowca na światowym poziomie.
Po mistrzostwach świata, gdzie oprócz rekordu Polski zdobył pan srebrny medal w sztafecie (dziesięć lat później po dyskwalifikacji Amerykanów Polacy zostali mistrzami świata), pana popularność w kraju mocno skoczyła?
To nie były jeszcze internetowe czasy, dopiero to wszystko zaczynało się rozkręcać. Chociaż na pewno dało się to odczuć. Pamiętajmy, że to był jedyny polski medal na tamtych mistrzostwach, gdzie dziś zginąłby on w worku innych krążków. Dlatego też ludzie zaczepiali nas na mieście, rozpoznawali nazwisko. Chociaż w Słupsku, który przecież nie jest wielkim miastem, ludzie zawsze mnie znali i nie widziałem tu specjalnej różnicy.
Ostatnio miałem dość ciekawą sytuację, która pokazuje, że byliśmy też rozpoznawalni nie tylko w Polsce. Kuzyn wysłał mi link do aukcji na eBay’u, gdzie ktoś wystawił moje zdjęcie z autografem. Skojarzyłem tę fotografię, bo została zrobiona właśnie w okolicach mistrzostw w Sewilli. Gość zrobił zdjęcie, potem spotkał mnie na następnym mityngu, gdzie poprosił o autograf. A teraz jest to na eBay’u. Wtedy, dwadzieścia lat temu, bardziej niż bycie gwiazdą, interesował nas jednak medal olimpijski. To miał być nasz kolejny krok.
Był pan na szczycie, a chwilę przed igrzyskami w Sydney wszystko się posypało.
Igrzyska olimpijskie to chyba nie był mój temat w życiu. Czy to przed Atlantą, czy przed Sydney, zawsze coś mi się rwało.
Jak było z tym ścięgnem Achillesa?
Po Sewilli ciężko pracowałem przez cały rok. Zawodnicy, sztab, wszyscy myśleliśmy o tym medalu olimpijskim w sztafecie, bo ten naprawdę był bardzo blisko. Nawet złoty. Niestety, na ostatnim obozie przed sezonem zaczął swędzieć mnie Achilles. Start sezonu miałem jeszcze niezły, bo 46.56 zapowiadało, że może być dobrze, ale w połowie sezonu już nie mogłem startować.
Musiałem podjąć decyzję: nie jadę do Sydney, ale poddaję się zabiegowi i mam w perspektywie dalszą karierę lub jadę na igrzyska jako rezerwowy, bo świętej pamięci prezes Stefan Paszczyk dał mi taką szansę. Postanowiłem jednak, że poddam się zabiegowi. Chociaż dziś z perspektywy czasu podjąłbym inną decyzję i poleciał jednak do Sydney.
Bo ostatecznie nie było ani igrzysk, ani dalszej kariery.
Achilles zaczął coraz bardziej psuć się z roku na rok.
Oglądał pan w telewizji finał sztafety w Sydney? Niejeden w takich okolicznościach nie chciałby już się katować.
Byłem akurat w studiu TVP. Kiedy Robert Maćkowiak zaliczył wywrotkę, wiedziałem już, że w tej sekundzie jest po szansach na medal. To był kosztowny błąd, ale błędy po prostu się zdarzają. Przytrafiło się akurat Robertowi, ale chłopaki podeszli do tego z twardą głową, bo dalej jesteśmy przyjaciółmi. W czwórce nigdy nie rozróżnialiśmy, że ktoś jest lepszy, a ktoś jest gorszy. Ten, który przecinał linię mety, był wypadkową wszystkich czterech biegów. Dlatego obojętnie kto z nas by wtedy zepsuł, miałby wsparcie grupy. Chociaż wiadomo jak to między facetami – kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy po jego wywrotce, został rzucony jakiś tekst żartem. Robert musi z tym żyć, ale da radę.
A co działo się z panem po Sydney?
Igrzyska były we wrześniu, a ja już w sierpniu miałem czyszczonego Achillesa. Wróciłem normalnie do treningów, ale podczas jednego z pierwszych startów w 2001 r. doszło do zerwania mięśnia płaszczkowatego łydki i w zasadzie od razu było wiadomo, że jest po sezonie. Znów przeszedłem rehabilitację, wznowiłem treningi jesienią, wszystko szło dobrze, ale na ostatnim obozie we Włoszech na zwykłej przebieżce strzelił mi Achilles. Sezon 2002 również miałem już z głowy.
Jakie to uczucie, kiedy zrywa się Achillesa?
O bólu chyba wtedy nie myślałem. Pamiętajmy, że praca lekkoatlety to nie tylko rok przed sukcesem. Trenujemy kilkanaście lat, żeby dojść do tego poziomu i następnie go utrzymywać. Dlatego bardziej niż ból, w ciągu jednej sekundy przeleciała mi przez głowę myśl, że cała praca włożona w marzenia strzeliła razem z tym Achillesem. Że znowu jest źle.
Potem próbowałem jeszcze wrócić, ale w zasadzie po trzech sezonach bez startów było mi bardzo ciężko wejść w mocny trening. W końcu stwierdziliśmy z trenerem, że bieganie na poziomie 46 sekund to nie jest nasz cel, bo my chcieliśmy biegać poniżej 45 sekund. Jeżeli byłem w przeszłości medalistą mistrzostw świata, co dałby mi finał mistrzostw Polski? Uznaliśmy więc, że kończymy. Ale mimo to jestem szczęśliwym człowiekiem, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Jaki miał pan plan po zakończeniu kariery w wieku zaledwie 30 lat?
Kiedy zdrowie zaczęło się już sypać na dobre, trzeba było zająć się innymi sprawami. Niestety, to były jeszcze czasy, gdzie nawet będąc na wysokim poziomie sportowym, człowiek zostawał potem sam. Straż pożarna wyszła trochę przypadkowo. Myślałem wprawdzie o mundurze, ale bardziej o policyjnym. Nie udało się, więc trafiłem do straży, ale myślę, że to był dobry wybór.
Pierwszy dzień w pracy. Do budynku straży wchodzi członek sztafety, rekordzista Polski i co się dzieje…
Jednego czy dwóch kolegów znałem już wcześniej, dlatego podchodzili do mnie normalnie. Ale byli też tacy, którzy pracowali w straży wiele lat i uznali, że skoro przyszła gwiazdeczka, to trzeba ją sprawdzić. Nie poddawałem się, robiłem swoje, bo wiedziałem, że gwiazdorzyć to mogłem sobie na stadionie, ale nie w remizie. Czasami wyjazdów było tyle, że nie zdążyło się nawet kawy zaparzyć, albo nawet nie zjeżdżało się do jednostki, tylko od razu jechało na kolejne zdarzenie.
Jak wyglądał pierwszy wyjazd na akcję?
Wypadek drogowy, samochód zawinął się na drzewie. Niestety, kierowca i pasażer zginęli na miejscu. Moim zadaniem było odcięcie pedałów u kierowcy, gdzie pierwszy raz spotkałem się tak blisko ze śmiercią. Wszedłem do środka samochodu, zrobiłem to, ale wracają do jednostki głowa była cały czas za oknem. Musiałem złapać parę głębszych oddechów.
Koledzy celowo wytypowali pana wtedy do tej czynności, żeby sprawdzić, jak sobie poradzi?
Nie, to była po prostu moja robota. Chociaż na pewno dowódcy i reszta chłopaków patrzyli jak się zachowuję, czy mocno się stresuję.
Człowiek nie chce w takich momentach rzucić roboty w cholerę?
Większość z nas próbuje nie brać tej pracy do domu. Pracujemy w jednostce i tam zostawiamy też wszystkie myśli. Widzimy różne ludzkie tragedie, ale – mówiąc brzydko – to nie są nasze tragedie. Chodzi mi o to, że nie możemy zbierać tych wszystkich ziarenek do kupy, brać tego do głowy, bo później może to się źle dla nas skończyć.
A zdarzyło się, że ratowana ofiara poznała mistrza świata i rekordzistę Polski?
Tak, ale nie przy poważnym zdarzeniu, bo jednak w takich chwilach dużo się dzieje i ludzie nie zwracają na takie rzeczy uwagi. Ale kilka razy bywało, że gdy przy prostszej interwencji ściągnęło się hełm i było lepiej widać twarz, to ktoś rozpoznał.
Wkurza, kiedy ludzie dzwonią, żeby ściągnąć kota z drzewa?
Nie ma głupich wezwań. Nawet jeśli jest to drobna pomoc, każdy wyjazd ma swoją wartość. Bywa czasami śmiesznie, ale jest to chyba w dobrej wierze. Chociaż na pewno jest coraz więcej „głupich” monitoringów, gdzie czujki same się włączają, a my musimy bardzo szybko pojawić się w danym miejscu. To ryzykowne, bo zawsze może zdarzyć się tak, że w danym momencie będziemy potrzebni w miejscu prawdziwego wypadku.
Do niedawna był pan też radnym Słupska, ale przegrał ostatnie wybory.
Byłem radnym dwie kadencje. Na pewno nowe doświadczenie, szczególnie na początku, kiedy trzeba było nauczyć się pracy w samorządzie. Oczywiście zawsze chciałem działać przede wszystkim w sferze sportu oraz bezpieczeństwa, z racji tego, że pracuję w państwowej straży pożarnej. Chyba dawałem radę.
Czy ja wiem, czy przegrałem wybory? Zdobyłem najwięcej głosów spośród wszystkich moich startów, ale taka jest po prostu specyfika ordynacji wyborczej, że się nie dostałem. Liczba głosów nie stawia mnie jednak na przegranej pozycji. Chociaż nie ma mnie w radzie, w dalszym ciągu wspieram różne lokalne inicjatywy sportowe. Jestem też trenerem młodzieży.
A kto był najbardziej rozpolitykowany w waszej sztafecie?
Oprócz trenera Lisowskiego, który z racji wieku bardziej wgłębiał się w te tematy, nie było u nas polityki. Dla nas jedyna polityka polegała na tym, z kim się będziemy ścigać i kogo pokonamy.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl