Tomala, czyli ostatni taki mistrz. W Paryżu na 50 kilometrów już nie pójdą

Tomala, czyli ostatni taki mistrz. W Paryżu na 50 kilometrów już nie pójdą

Pięćdziesiąt kilometrów pokonywanych na rundach liczących sobie po jeden czy dwa kilometry. Wszystko to w czasie dobijającym nawet do czterech godzin. Chód na najdłuższym z dystansów to dyscyplina wybitnie nietelewizyjna. Między innymi dlatego od 2024 roku nie będzie go w programie igrzysk olimpijskich. Dawid Tomala został więc ostatnim królem tego dystansu. A jakie są i były pomysły na ożywienie chodu?

W chodzie olimpijskim to tylko nuda…

Przyznajmy szczerze – mało komu chciałoby się siedzieć przed telewizorem przez cztery godziny, żeby patrzyć, jak grupa facetów chodzi po ulicy i to w dziwny sposób. Chód sportowy dla przeciętnego Kowalskiego to ta dyscyplina olimpijska, której oglądanie ten odpuści. Zresztą nawet sam Dawid Tomala mówił, że jego ten chód to właściwie… nudzi. A patrząc z szerszej perspektywy – nawet w czasach sukcesów Roberta Korzeniowskiego sport ten właściwie nie istniał medialnie poza największymi imprezami – igrzyskami olimpijskimi czy mistrzostwami świata w lekkiej atletyce. A i z tym drugim bywało różnie.

– Żyjemy w świecie mediów, które mają nowych konsumentów. Konsumentów chcących mieć szybkie rozstrzygnięcia, konkurencje do oglądania w klipach. Przykładem jest chociażby piłka nożna, w której zastanawiają się nad skracaniem meczów. Więc konkurencja rozgrywana przez trzy i pół godziny trwa za długo. Lepiej było po­szukać krótszych dystansów, które będą się mieścić w nowoczesnych mediach. Były dyskusje, że lekkoatletyka jest integralna i nikt nie może zmieniać jej struktury. To puste słowa. Lekkoatletyka jest zawsze na miarę czasów i zmieniających się oczekiwań nowych pokoleń kibiców – mówił nam sam Korzeniowski w wywiadzie dla magazynu „Orły”.

Chód dla typowych kibiców ma naprawdę mało zalet, a wiele wad. Wśród tych drugich można wymienić na przykład taką, że bywa po prostu niezrozumiały. Choćby dlatego, że zawodnicy są czasem ściągani z trasy przez sędziów i nagle okazuje się, że gościa, który szedł w czołówce, nigdzie nie widać. Tak było ze wspomnianym Korzeniowskim w Barcelonie – polska ekipa na stadionie, gdzie chodziarze kończyli rywalizację, nie rozumiała, co się stało. Bo miał być medal, a nagle Polaka zabrakło w ogóle. Zresztą dyskwalifikacje to też kwestia dyskusyjna. Bywa do dziś, że są kontrowersyjne. A to też potrafi zirytować fanów.

Inna sprawa, że to się w najbliższym czasie akurat nie zmieni (co najwyżej sposób monitorowania tego, ale o tym później). Bo chód bez zasad dotyczących stawiania stóp, to już nie chód. Co więc postanowiono odmienić?

Na łatwiznę

Odpowiadając na wszystkie problemy, jakie dostrzeżono, World Athletics i MKOl powiedziały sobie wzajemnie: „słuchajcie, to nie może tak dalej działać, coś trzeba zrobić”. Zorganizowano więc burzę mózgów i coś zrobiono – w Paryżu zamiast chodu na 50 kilometrów pojawić ma się taki na 35, choć były też propozycje, by zorganizować zawody na dystansach, które są już znane w świecie lekkiej atletyki – czyli na przykład chodowy maraton i półmaraton, co przy okazji pozwoliłoby też porównać chód z bieganiem.

– Nie byłem za tym [35 km] rozwiązaniem. Ale przyjąłem je ze zrozumieniem, bo wiedzia­łem, że na dłuższą metę obrona mojego „królewskiego” dystansu nie będzie możliwa i wiązać się będzie z ryzykiem eliminacji chodu jako konkurencji olimpijskiej. Igrzyska olimpijskie – kiedy prześledzimy sobie ich historię – nie są monumentem. Dyscypliny wchodzą i wychodzą, są modyfikowane. Ale ważne, że zostają. Dzisiaj bardzo się cieszę, że chód w formule jednego dystansu zostaje. […] Chciałem uniknąć tego, żeby kibic w ogóle nie miał szansy obejrzeć chodu sportowego! Bez tej zmiany media wyeliminowałyby nas wcześniej. W for­mule kółka, powtarzanego dwadzieścia pięć razy, dyscyplina trwająca grubo po­nad trzy i pół godziny nie ma dziś wielkiej szansy na obronę – mówił Korzeniowski.

Jasne, to faktycznie pójście na łatwiznę, ale trzeba oddać rządzącym lekką atletyką i igrzyskami, że przynajmniej próbują coś zrobić. Bo przecież mogliby powiedzieć, że po prostu chód usuwają i na tym zakończyć temat. A jednak zdecydowali się postawić na eksperyment. Może najprostszy, jaki tylko dało się wymyślić, ale jednak eksperyment.

Propozycji, które można by wykorzystać, było zresztą całe mnóstwo. Korzeniowski wspominał na przykład o chodowych sztafetach mieszanych (konkurencja mieszana zresztą ma się pojawić w Paryżu, ale jeszcze nie wiadomo, w jakiej formie), w których można by rozgrywać chód na przykład na dystansie cztery razy 5000 metrów. Inni proponowali krótsze dystanse indywidualne – na przykład 10 kilometrów. Albo chód, w trakcie którego po każdej dwukilometrowej pętli odpada kilku najwolniejszych zawodników. Aż zostanie tylko jeden.

I może byłoby to faktycznie ciekawsze. Pytanie, czy cokolwiek by zmieniło. Bo problem zdaje się być też inny.

A może zmienić… wkładki do butów i otoczenie?

Wiecie jaka jest główna przewaga maratonu nad chodem? Nawet jeśli ten pierwszy rozgrywany jest na rundach, to mimo wszystko są one dużo dłuższe niż te maratońskie. I nie przebiegają na idealnie prostym oraz płaskim fragmencie drogi. Krajobraz się zmienia, dookoła biegaczy czy też biegaczek stale coś się dzieje. Kibice stoją w różnych miejscach, dopingują, zbierają się przy mecie (to akurat, oczywiście, w niepandemicznych warunkach).

Pokonywanie kilkudziesięciu pętli po jeden lub dwa kilometry każda jest za to cholernie nudne. Zwłaszcza gdy trwa tak długo. Po prostu. I widzi to nawet Robert Korzeniowski, który przecież na takich trasach zdobywał cztery złota olimpijskie. W tym trzy na dłuższym z dystansów.

– Trasy maratońskie rzeczywiście są robione w lepszych miejscach. To wynika z przepi­sów o sędziowaniu. Wprowadzenie wkładek, które analizowałaby kontakt z podłożem, pozwoliłoby na otwarcie się właśnie na dystans maratonu czy półmaratonu na ot­wartych pętlach – takich, na których można promować miasta i regiony. To dodaje bie­gom wartości komercyjnej. Powiedzmy so­bie szczerze – biegów na wynik jest bardzo niewiele, ale liczy się masowy udział i dobra zabawa. Nawet na dystansie maratońskim. Kiedyś z żoną brałem udział w Marathon du Medoc. To jest wielka promocja walorów turystycznych winnic z regionu Bordeaux. Tego typu kontekstowe chody mogą być organizowane. Dziś mamy mocno skostniały system zamkniętej pętli, o najdłuższym dystansie dwa i pół kilometra, a rekomendowanym – kilometrowym. Ona jest powtarzana. Biorąc pod uwagę przeciętnego kibica sportu, a nie fana chodu – jest to dosyć nużące – mówił nam nasz mistrz olimpijski.

Wspomniane wkładki faktycznie mogłyby pomóc – nie tylko na igrzyskach, ale w promocji chodu jako sportu masowego. Chodzi o to, że badałyby one nacisk i przekazywały informację o nim do zegarka samego chodziarza-amatora, zawodnika czy też do sędziów, mogących wtedy zupełnie obiektywnie rozdawać ostrzeżenia. To pozwoliłoby oceniać naruszenie przepisów w inny sposób, niż po prostu obserwując zawodników, bo wiadomo, że ludzkie oko bywa zawodne, sporo da się przegapić, a czasem można podjąć złą decyzję. Przede wszystkim jednak – dzięki temu nie trzeba byłoby organizować chodu na zamkniętej pętli, a można by wyjść z nim w miasto i zaprosić kibiców na trasę.

Bez tego za kilkanaście lat może się okazać, że skrócenie dystansu ostatecznie nie pomoże. A wtedy wróci dyskusja o tym, czy chód w ogóle na igrzyskach jest potrzebny. Na razie uznano, że nie był ten na 50 kilometrów. Z naszej perspektywy – trochę szkoda. Ale równocześnie trzeba przyznać, że przez jego usunięcie Polacy przeszli do historii.

Królowie pięćdziesiątki

Robert Korzeniowski jako trzykrotny mistrz jest najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii najdłuższego z chodziarskich dystansów. Nikt inny nie pokusił się nawet o dwa złota, on wygrywał trzy razy z rzędu – od Atlanty, poprzez Sydney, aż do Aten. Dawid Tomala do historii przejdzie w zupełnie inny sposób – jako ostatni mistrz (o ile kiedyś konkurencja nie powróci do programu igrzysk, co jest mało prawdopodobne) na pięćdziesiątce.

Jego złoto ma też inną konsekwencję – choć ogółem nie mamy najwięcej zdobytych medali na tym dystansie, to w klasyfikacji medalowej jesteśmy najlepsi. Polska jest bowiem jedynym krajem, którego zawodnicy zdobyli aż cztery złota na 50 kilometrów. Nie ma drugiej takiej nacji – Niemcy i Brytyjczycy mają po trzy medale, inni mniej. Z jednej strony wydaje się więc, że możemy żałować usunięcia tej konkurencji z programu olimpijskiego, bo potrafimy osiągać w niej sukcesy. Z drugiej – złota zawdzięczamy jednej, fenomenalnej postaci oraz drugiej, która została kompletnie niespodziewanym mistrzem olimpijskim, zaliczając zawody życia.

Może więc lepiej będzie przejść do historii w taki właśnie sposób, będąc pewnym, że nazwiska Roberta Korzeniowskiego i Dawida Tomali pozostaną niezapomniane w lekkoatletycznym świecie? A kto wie – możliwe, że i w nowych konkurencjach chodowych pokażemy się z dobrej strony.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
jakub
jakub
2 lat temu

a moze by tak
miec wywalone na zdanie millenialsow i zjebow generacji z??? to nie nasz problem ze nie umieja utrzymac koncentracji dluzej niz 5 min….

Aktualności

Kalendarz imprez