Wiele dyscyplin po przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa COVID-19 próbuje stworzyć się na nowo. Boks kobiet radzi sobie z tym zadaniem wyjątkowo dobrze. Właściwie nie ma ostatnio weekendu, by gdzieś na świecie panie nie dały pojedynku, który byłby szeroko dyskutowany. Tym razem na ustach wszystkich znów znalazła się Katie Taylor (16-0) – jedna z twarzy żeńskiej rewolucji w sportach walki.
Szermierka na pięści w wydaniu pań przebyła w ostatnich dekadach naprawdę długą drogę. W 2012 roku w Londynie kobiety po raz pierwszy w historii walczyły na igrzyskach olimpijskich i wreszcie otrzymały medale. Turniej zorganizowano jednak w zaledwie trzech kategoriach, ale złote medalistki tamtych zawodów i tak odegrały wielką rolę w popularyzowaniu dyscypliny w kolejnych latach.
Historia boksu pań jest jednak o wiele bardziej złożona i sięga początków XVIII wieku, kiedy to na ulicach Londynu terror siała Elizabeth Wilkinson. W 1722 roku w walce na gołe pięści okazała się lepsza niż Hannah Hyfield, a ten pojedynek uznaje się za pierwszą oficjalną walkę pań. W kolejnych występach Wilkinson biła inne rywalki, szybko stając się najważniejszą postacią na lokalnej scenie.
To były jednak zupełnie inne czasy i zupełnie inny boks, który z dzisiejszym nie miał zbyt wiele wspólnego. Walczono na gołe pięści, a dopuszczalne techniki obejmowały na przykład… kopanie. W XX wieku pojawiły się inne problemy. Boks pań był jedną z dyscyplin demonstracyjnych już podczas igrzysk w 1904 roku, ale nie przyjął się. Już kilkanaście lat później w Wielkiej Brytanii miał inne problemy.
Walka pań jako „haniebny akt”
Plany zorganizowania walki kobiet storpedowali wówczas politycy rządzącej Partii Konserwatywnej. – Ustawodawca nigdy nie wyobrażał sobie, by tak haniebny akt mógł mieć miejsce w naszym kraju – komentował William Joynson-Hicks, były minister zdrowia. Bulwersujący pomysł walki pań potępiły zgodnie media – taki był po prostu ówczesny klimat.
Opór trwał naprawdę długo. Pierwszą pięściarką z Wysp Brytyjskich z oficjalną licencją została dopiero w 1998 roku Jane Couch. British Boxing Board of Control (BBBoC) – organ nadzorujący krajowy boks – przez lata wydawał decyzje odmowne. Uzasadnienia były kuriozalne – argumentowano, że kobiety nie są na tyle stabilne, by wchodzić do ringu, bo… mają okres.
“Cyrk na kółkach” – tak pierwszą walkę Couch na Wyspach określił Frank Maloney, jeden z najważniejszych ówczesnych promotorów. On również uważał, że kobiety nie powinny obijać sobie mózgów, ale życie dopisało do tych słów przewrotną puentę. Boks kobiet dziś rozkwita, a panie walczą także podczas największych gal sprzedawanych w systemie Pay-Per-View. Maloney za to w 2014 roku poddał się… procesowi chirurgicznej zmiany płci. Dziś jest znany pod żeńskim imieniem Kellie.
– Żałuję, że byłam pionierką. Gdybym mogła cofnąć czas, to dałabym sobie z tym spokój. Wszystko oddałam boksowi… To sprawiło, że pierwszy poważny związek nawiązałam mając 41 lat. Byłam dla siebie największym rywalem i z wszystkimi się kłóciłam. Opór ze strony promotorów – Franka Maloneya i Franka Warrena? Nie bałam się ich i kazałam im się pierdolić – wspominała po latach Jane Couch.
Ostatecznie w jej walce z brytyjskimi zwyczajami pomogły przepisy prawa. Uznano, że odmawianie kobietom prawa do walki to zwyczajna dyskryminacja, która nie powinna mieć miejsca. Za Couch pojawiły się kolejne zawodniczki, ale proces oswajania widzów z boksem pań zajął kilkanaście lat. Tamten okres do dziś budzi zresztą pewne kontrowersje, których echa wybrzmiewają do dziś – także w Polsce.
Kiedyś to było…
Żeńską formę pięściarstwa w zawodowej formule jako pierwsze uprawiały na najwyższym poziomie Iwona Guzowska (9-1, 2 KO) i Agnieszka Rylik (17-1, 11 KO). Mimo to dość nieoczekiwanie w 2016 roku walkę Ewy Piątkowskiej reklamowano jako “starcie o pierwsze żeńskie mistrzostwo świata w polskim boksie”. Sama zawodniczka także dogryzała starszym koleżankom po fachu.
– To, co zdobywały Iwona Guzowska czy Agnieszka Rylik, to były paski małych federacji. Mistrzyniami tych federacji mógł być każdy. Wystarczy sprawdzić, z jakimi rywalkami Polki się mierzyły – argumentowała Piątkowska w rozmowie z serwisem Ringblog. Sprawa szybko przerodziła się w otwarty konflikt w mediach społecznościowych, bo jedna z dawnych mistrzyń nie zignorowała tych uwag.
– Podajesz informacje, które nie są prawdziwe i godzą w nasz wizerunek. Były trzy mistrzynie świata w boksie zawodowym! A Ty możesz być pierwszą w innej federacji. Zasłużyłyśmy sobie na szacunek kibiców dobrym boksem. (…) Zawdzięczasz nam sporo. Nigdy nikt by nie puścił boksu kobiecego w Polsce, gdyby nie nasza robota i mega oglądalność walk – tłumaczyła Rylik.
Kto miał rację w tym sporze? Warto uważnie wysłuchać argumentów zawodniczek sprzed lat. W tamtej epoce liczyły się inne federacje niż obecnie, za co przecież trudne je winić. Konsekwentnie wychodziły do walk o dostępne tytuły – na ich jakość nie miały jednak żadnego wpływu. Choć czasy się zmieniły, a dziś w boksie pań rządzą już te same organizacje co u panów, to warto pamiętać, że nie zawsze tak było.
Pobić córkę Alego
Konflikt nowego pokolenia ze starą gwardią to motyw powracający nie tylko w Polsce. Za oceanem Claressa Shields (10-0, 2 KO) regularnie podszczypuje Lailę Ali (24-0, 21 KO). Zaczęło się od pozornie niewinnej wypowiedzi legendarnej pięściarki, która została zapytana o ewentualny powrót na ring. Córka “Największego” przyznała szczerze, że nie widzi dla siebie żadnych wielkich wyzwań. Na to zareagowała Shields, która dominuje dziś w podobnych rejonach wagowych.
Wymiana zdań szybko przerodziła się w otwarty konflikt. Następnym etapem było rozbieranie CV rywalki na części pierwsze i wojowanie o to, kto bardziej zasługuje na status “najlepszej kobiety w historii” (GWOAT). Shields bez kompleksów określa się tym mianem, choć ma zaledwie 25 lat. Mimo to lista jej sukcesów robi wrażenie – jako jedyna w historii ma na koncie podwójne złoto olimpijskie, a na zawodowstwie zdobywała tytuły mistrzowskie w trzech kategoriach.
Do historii przeszła jako pierwsza bohaterka walki wieczoru, którą pokazała otwarta amerykańska telewizja premium. Współcześnie kobiety dostają coraz więcej takich okazji. Twarze tej żeńskiej rewolucji różnią się w poszczególnych częściach świata. I tak jak w USA rządzi i dzieli Shields, tak na Wyspach Brytyjskich kibice szaleją za Katie Taylor (16-0, 6 KO).
Obie mają jednak diametralnie różne charaktery. Irlandka przemawiać woli w ringu i nie angażuje się w słowne wojenki. Skromność i pokora sprawiają, że stale otwierają się przed nią kolejne wrota. Z Shields łączy ją olimpijskie złoto z 2012 roku. Wtedy w pierwszym bokserskim turnieju olimpijskim stawkę historycznych triumfatorek uzupełniła jeszcze Nicola Adams.
Plan był taki, by powtórzyć to osiągnięcie cztery lata później w Rio. Taylor nieoczekiwanie odpadła jednak już w pierwszej rundzie, a potem szybko odnalazła się na zawodowstwie. Jako amatorka pięciokrotnie zostawała mistrzynią świata, a do tego sześciokrotnie udowadniała swoją wyższość podczas mistrzostw Europy. W Irlandii nie przegrała żadnego pojedynku, zbliżając się bilansem do magicznego 50-0.
Z boiska do ringu
Kibice za nią szaleli – podczas igrzysk w Londynie rekordowe poziomy hałasu odnotowano właśnie podczas walk Katie. O olimpijskim marzeniu zdolna sportsmenka opowiadała jeszcze jako nastolatka, ale… mogło się to ziścić w zupełnie innej dyscyplinie. Przed zdominowaniem boksu Taylor była obiecującą piłkarką – zagrała nawet 11 meczów w kadrze Irlandii!
Dziś jest królową kategorii lekkiej – w sobotę wieczorem w prestiżowym rewanżu pokonała Delfine Persoon (44-3). Belgijka to jedna z przedstawicielek “starej gwardii” kobiecego boksu, które rządziły do czasu pojawienia się nowej generacji z olimpijskimi sukcesami. Jej pierwsze starcie z Taylor było dużym wydarzeniem – doszło do niego w nowojorskiej Madison Square Garden tuż przed pamiętną porażką Anthony’ego Joshuy (23-1) z Andym Ruizem (33-2).
Tamten werdykt był jednak długo komentowany. Dwóch sędziów wskazało na minimalną wygraną Irlandki (96:94), trzeci orzekł remis. Wielu obserwatorów widziało jednak inną walkę – taką, w której minimalnie lepsza okazała się Persoon. Taylor faktycznie miała problemy z nieustępliwym stylem przeciwniczki, która cały czas wywierała presję i zasypywała ją gradem uderzeń w różnych płaszczyznach.
W mediach pojawił się nacisk na rewanż, ale pod tym względem żeński boks wcale nie różni się od męskiego. Niekwestionowana mistrzyni świata kategorii lekkiej zamiast obrony tytułów taktycznie wybrała się na moment do wyższej wagi, by powiększyć gablotę trofeów. Ta sztuka się udała, ale Taylor nigdy nie oddała pasów odebranych Belgijce w ringu. Po pandemii pojawiły się idealne okoliczności, by ten rewanż jednak zorganizować. Promotorzy Persoon mieli sporo wątpliwości…
“W pierwszej walce zostaliśmy skrzywdzeni, a teraz mamy walczyć dosłownie w ogródku Eddiego Hearna, który prowadzi karierę Taylor” – argumentowali. Druga strona próbowała przedstawić ten fakt w formie argumentu na korzyść rywalki! Brytyjski promotor tłumaczył, że w pierwszym pojedynku spory wpływ na sędziów mogły wywrzeć żywiołowe reakcje irlandzkiej publiczności. Rewanż zorganizowano jednak bez kibiców, co miało w jakimś sensie wyrównać szanse.
Jak przyjąć porażkę z klasą?
Zakulisowe negocjacje nie trwały jednak długo. Zdecydowały brutalne realia boksu – 35-letnia Persoon nie jest w pozycji, by dyktować warunki. Ostatecznie przystała na ofertę, a drugi pojedynek również obfitował w dramatyczne zwroty akcji. Lepiej zaczęła Irlandka – po lewym sierpowym na twarzy przeciwniczki pojawiła się opuchlizna. Im dłużej trwała walka, tym bardziej do głosu dochodził wyjątkowo sprawny “silnik” Belgijki.
W końcówce Taylor wróciła do gry. Po dziesięciu rundach dwóch sędziów znów punktowało 96:94 na jej korzyść. Jednak trzeci arbiter widział w tej walce 98:93 na korzyść faworytki gospodarzy, co należy już uznać za grube nieporozumienie. Mimo to Persoon z klasą zareagowała na ten wynik.
– Tym razem uznaję rezultat. Miałam problem z wagą – nie czułam już, że mam wystarczającą siłę, by tym razem ją zranić. Próbowałam ważyć nieco więcej, ale nie pomogło mi to w zrealizowaniu planu. A jeśli nie zranisz Katie, to jej świetna technika i poruszanie mogą sprawić ci problemy. Moja siła nie była wystarczająca, dlatego nie mam problemu z tą decyzją. Szanuję Katie Taylor – przyznała pobita Belgijka.
A Persoon mogła przecież mieć pretensje do całego świata i wskazywać na to, że rewanżowy pojedynek sędziował komplet brytyjskich sędziów, co faktycznie zakrawa na absurd. Uznanie wyższości rywalki to coś, z czym tydzień wcześniej nie miała problemu także Cecilia Braekhus (36-1), która straciła szansę na wyrównanie historycznego rekordu.
Norweżka jest znana jako “Pierwsza Dama” i od 2014 roku była niekwestionowaną mistrzynią kategorii półśredniej. Jako pierwsza kobieta w historii wystąpiła w walce wieczoru na gali pokazywanej przez HBO. Tak się zresztą złożyło, że była to jednocześnie… ostatnia impreza pokazana przez amerykańskiego giganta przed wycofaniem się z boksu.
Jeszcze kilkanaście dni temu mogło się wydawać, że najlepsze dopiero czeka na 38-latkę. Coraz śmielej patrzyły w jej stronę Taylor i Shields – ta pierwsza musiałaby pójść w górę z wagą, druga z kolei trochę zrzucić. Gra była warta świeczki, bo w każdym wypadku byłby potencjalnie największy pojedynek w historii kobiecego boksu.
Wpadka w drodze po rekord
Breakhus w oczekiwaniu na rozwój sytuacji wzięła pojedynek z Jessicą McCaskill (9-2) – niedocenianą zawodniczką z niższej kategorii, którą zresztą Taylor zdążyła kilka lat wcześniej pokonać. Walka wieczoru na gali DAZN zakończyła się jednak sensacyjnym rozstrzygnięciem. Mistrzyni była na ścieżce do pobicia rekordu wielkiego Joego Louisa (66-3), który zaliczył 26 udanych obron tytułu z rzędu. Bokserskie środowisko krzywi się na takie porównania. Tych światów nie da się zestawić – największy problem z kobiecym boksem polega na tym, że w poszczególnych kategoriach brakuje zawodniczek odpowiedniej klasy.
Amanda Serrano (38-1-1, 28 KO) sięgała po pasy w siedmiu kategoriach wagowych. Jeśli pięściarz pokonuje taką drogę, to zazwyczaj wynika to z rozwoju. Zawodnicy z wiekiem stają się więksi i startują w wyższych limitach – idealnym potwierdzeniem tej tezy jest Manny Pacquiao (62-7-2, 39 KO). U kobiet jest inaczej. Większość czołowych zawodniczek czeka na okazje i jest otwarta na podróże między kategoriami. Serrano we wrześniu 2018 roku zdobyła tytuł w wadze superlekkiej (limit – 63,5 kg), by po kilku miesiącach spróbować sił w kategorii supermuszej (limit – 52,1 kg). U panów takich skoków nie ma, nie było i raczej nie będzie.
Braekhus zachowywała się inaczej – pilnowała tytułów w swojej kategorii. Była w stanie zgodzić się na pojedynek w umownym limicie z którąś z wielkich mistrzyń, ale temat nie zdążył się zmaterializować. Przed tygodniem Norweżka nieoczekiwanie przegrała z McCaskill i była to porażka z gatunku mocno dyskusyjnych. Polemizowali wszyscy wokół, ale nie sama zainteresowana.
– Jessica zadawała więcej ciosów i bardziej chciała tej wygranej. (…) Chcę jej pogratulować i mam nadzieję, że dobrze zaopiekuje się tymi pasami. Całe życie poświęciłam na ich kolekcjonowanie! (…) Nie wiem, co będzie dalej z moją karierą, ale jestem strasznie dumna z miejsca, w którym jest obecnie boks kobiet. Byłam częścią zjawiska, które do tego doprowadziło – to moje największe osiągnięcie – komentowała Breakhus.
Polki czekają na szansę
Współczesny boks pań ma wiele twarzy. Najważniejsze, że pojawia się coraz więcej ciekawie boksujących zawodniczek. Żeńska odmiana szermierki na pięści na dobre rozgościła się na igrzyskach i tam również trzyma się coraz lepiej. W Tokio zobaczymy zmagania już w pięciu kategoriach – muszej (51 kg), piórkowej (57 kg), lekkiej (60 kg), półśredniej (69 kg) i średniej (75 kg).
Ten mechanizm może pomóc potem w dalszym rozwoju zawodowej odmiany. Nas najbardziej cieszy, że w tym wszystkim coraz więcej do powiedzenia mają Polki. Na zawodowstwie na wielką walkę czeka Ewa Brodnicka (19-0, 2 KO) – mistrzyni świata federacji WBO w kategorii superpiórkowej. Niedawno podpisała kontrakt z prowadzoną przez Eddiego Hearna grupą Matchroom, ale na drodze pojawił się kłopot. Federacja wyznaczyła do walki z “Kleo” niepokonaną Mikaelę Mayer (13-0, 5 KO). Pojedynek ma się odbyć jesienią w USA i z pewnością będzie szeroko komentowany.
Na rozdrożu znalazła się za to Ewa Piątkowska (14-1, 4 KO). Poza ringiem straciła pas mistrzyni świata federacji WBC w kategorii junior średniej. Po długich perypetiach niedawno wróciła na ring, ale perspektyw na naprawdę wielkie walki na razie niestety nie widać. Duże aspiracje ma także Sasha Sidorenko (9-0), która po przerwie macierzyńskiej najpierw chce odzyskać tytuł mistrzyni Europy w kategorii lekkiej, by potem powalczyć o mistrzostwo świata.
Wśród pięściarek nowej generacji warto zwrócić uwagę na Laurę Grzyb (3-0, 3 KO). We wrześniu 25-latka ma skrzyżować rękawice z doświadczoną Monicą Gentili (6-11), która jest dużo lepszą zawodniczką niż mógłby to sugerować jej bilans. Włoszka ma na koncie twarde boje nie tylko z Brodnicką i Sidorenko, ale także z Delfine Persoon. Na ten etap kariery taka przeciwniczka wydaje się wartościowym testem.
Na ringach olimpijskich Polki również radzą sobie coraz lepiej. Realną szansę na olimpijską przepustkę mają we wszystkich kategoriach. W przerwanym niedawno turnieju kwalifikacyjnym w Londynie walki wygrywały Sandra Drabik (kategoria musza), Sandra Kruk (piórkowa), Aneta Rygielska (lekka) i Karolina Koszewska (półśrednia). Może się zatem okazać, że na kolejnych igrzyskach żeńska reprezentacja będzie liczniejsza od męskiej i to właśnie panie będą miały większą szansę na przełamanie olimpijskiej klątwy w boksie, która trwa od 1992 roku…
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl