„Ta wiadomość nas dobiła”. 36 lat temu Polska zdecydowała o bojkocie igrzysk w Los Angeles

„Ta wiadomość nas dobiła”. 36 lat temu Polska zdecydowała o bojkocie igrzysk w Los Angeles

Szykowali się przez cztery lata. To był okres ciężkiej pracy, wyrzeczeń, treningów i startów. Czekali na igrzyska olimpijskie. Dla jednych miała to być ostatnia wielka impreza, dla innych szansa na zdobycie medalu, a dla pozostałych – debiut na olimpiadzie, na którą tak czekali. Przez odgórną, polityczną decyzję polscy sportowcy nie mogli jednak pojechać do Los Angeles, by walczyć o olimpijskie krążki. Dziś mija 36 lat od jej ogłoszenia. O tym, jak się czuli w tamtej chwili i jak wyglądały zorganizowane w miejsce igrzysk zawody Przyjaźń-84 mówią nam sami zawodnicy.

Decyzja

– Nie można było mieć do nikogo pretensji, naprawdę. Stało się, po prostu. Czasem słyszę, że PKOl się wycofał. Absolutnie nie. To była decyzja państwa, polskiego rządu. Taka, a nie inna, która przyszła w dodatku z Moskwy. Było naprawdę smutno. Powiem tak: dziś smutno jest zawodnikom, że nie polecą teraz do Tokio, że trzeba poczekać kolejny rok. Już jest frustracja, złość, że przygotowania szlag trafi. Ale ci zawodnicy jeszcze mają szansę pojechać. A myśmy tej szansy nie dostali – mówi Zbigniew Raubo, polski bokser.

Wszystko zaczęło się od ZSRR. Olimpijski komitet Związku Radzieckiego wycofał swoich reprezentantów początkiem maja. W oficjalnym oświadczeniu pisano: „Los Angeles jest najbardziej niebezpiecznym miejscem na ziemi: rojącym się od przestępców, ze smogiem, który zagraża zdrowiu i życiu ludzi, a przy tym pełnym ludzi pałających chorobliwą nienawiścią do obywateli Związku Radzieckiego”. Potem wycofywały się kolejne państwa bloku wschodniego. Demoludy odpuszczały igrzyska.

Polski Komitet Olimpijski początkowo czekał. Tadeusz Olszański, znany dziennikarz i członek zarządu komitetu, pisał po latach w książce „Osobista historia Olimpiad”, że: „Dużo zależało od decyzji Węgrów, którzy też długo byli niepewni. Ale gdy okazało się, że na olimpiadę jadą tak nielubiani przez nich Rumuni, to oni stwierdzili, że też Los Angeles bojkotują. Straciliśmy sojusznika i szansę. […] Decyzja o bojkocie przyspieszyła zakończenie karier starszych zawodników, uniemożliwiła rozbłyśnięcie talentem młodych. Do walki nie stanęli wielcy mistrzowie”.

– Mieliśmy już stroje i nominacje – wspomina Andrzej Supron, medalista olimpijski w zapasach z Moskwy. Wcześniej lecieliśmy do ośrodka sportowego pod Rzymem. W samolocie był z nami jakiś ksiądz. Jak się dowiedział, że to polska reprezentacja, to powiedział, że zorganizuje nam spotkanie z Ojcem Świętym. Myśleliśmy, że to tylko jakaś tam gadka, a za trzy dni telefon, że rzeczywiście jest audiencja. Tam też był taki moment, gdy byliśmy pod wrażeniem wszystkiego. Obiecywaliśmy sobie, że zobaczymy ten pierścień, ale gdzie tam! Wszystko nam umknęło. Ja w ostatniej chwili jeszcze, wręczając proporczyk, mówię:

– Ojcze Święty, nazywam się Andrzej Supron.

– Znam – mówi.

Jezu, jak mi się nogi ugięły! Gdzie taki człowiek może takiego robaczka znać? Później mieliśmy się jednak wszyscy okazję dowiedzieć, że był niesamowitym fanem sportu i znał nazwiska. Tym bardziej polskich mistrzów. Ale zmierzam do tego, że on nas jeszcze nas zapytał:

– Co wy tu robicie?

– Jesteśmy na obozie przed igrzyskami olimpijskimi.

– No tak… A wystartujecie? – zapytał.

A myśmy wtedy codziennie już zaglądali do gazet, gdzie pisano o kolejnych krajach, które się wycofują. Na początku był Związek Radziecki, potem Kuba, Bułgaria. Polacy jeszcze nie, Węgrzy jeszcze nie, Rumuni jeszcze nie, Jugosłowianie jeszcze nie. Więc jakaś nadzieja była.

– Jeszcze nie wiemy – odpowiedzieliśmy mu.

– No tak, no tak… – uśmiechnął się tylko, jakby już wiedząc, jaki faktycznie czeka nas los.

Pamiętam, że potem, gdy przyjechaliśmy do Warszawy, było zebranie z przedstawicielami polskich sportowców i władz PKOl. Wtedy dotarło do nas, że Polacy też wycofują się z igrzysk, a zamiast tego będzie ten turniej przyjaźni. Różne dyscypliny rozgrywały się w jego trakcie różnych miejscach. Ja zawsze się zgrywałem, że polecieliśmy do Los Angeles, ale z braku paliwa wylądowaliśmy w Budapeszcie. Prawda jest taka, że nie była to nasza suwerenna decyzja, a zdecydowali o tym politycy.

Jeszcze przed decyzją o bojkocie PKOl zachęcał sportowców do walki o medale. „Przegląd Sportowy” w tym samym czasie informował o kolejnych sukcesach naszych zawodników i przedstawiał historię występów Polaków na igrzyskach oraz nasze szanse medalowe. 17 maja wszystko się zmieniło. W gazecie ukazała się m.in. depesza PAP, w której przeczytać można było, że: „w atmosferze pogróżek nie można startować”. Komitet olimpijski trzymał się takiej samej linii – w oświadczeniu pisał o dywersji Amerykanów, którzy nie chcą dopuścić do udziału w igrzyskach krajów socjalistycznych, chcą werbować uciekinierów i mają już przyszykowane prowokacyjne akcje. Do tego informowano, że w Los Angeles nie będzie bezpiecznie.

– Kiedy dowiedziałem się o decyzji? Było to na zgrupowaniu w Wałczu, które mieliśmy przed wyjazdem – mówi Andrzej Krzepiński, były wioślarz. – Faktem jest, że byliśmy jedną z ostatnich federacji, która zdecydowała się nie jechać. Z tą wiadomością przyjechał do nas Teodor Kocerka, wybitny wioślarz, który zawsze był blisko z władzami komunistycznymi. Od niego usłyszeliśmy, że jest trudna sytuacja i ze względu na bezpieczeństwo nie pojedziemy. Akurat ja miałem możliwość zweryfikowania tego, bo jako jedyny polski wioślarz wyjechałem rok wcześniej na próbę przedolimpijską do Los Angeles. Tego typu tłumaczenie w ogóle do mnie nie docierało, bo byłem tam i widziałem, jak to wygląda. Argumenty Kocerki trafiały tu jak kulą w płot. Podzieliłem się zresztą tą uwagą, że byłem, widziałem, pamiętam i tak nie jest.

Andrzej Krzepiński. Fot. Newspix

Nie było jednak dyskusji. Na posiedzeniu Zarządu PKOl nie zarządzono nawet głosowania. Przewodniczący, Marian Renke – którego sportowcy zresztą bardzo lubili – po prostu odczytał oświadczenie. Dłuższy czas panowała po tym cisza. W końcu wstał Janusz Peciak, pięcioboista, który głośno zaprotestował. – Po wielu politycznych przemówieniach i propagandowych wystąpieniach naszych szefów byłem zdziwiony, że nikt się nie sprzeciwił całej tej absurdalnej ideologii. Wreszcie nie wytrzymałem i powiedziałem: „Ja nie jestem politykiem, lecz sportowcem, i nie po to trenowałem tyle lat, żeby teraz bojkotować igrzyska”. Dosyć długa cisza, aż w końcu  Irena Szewińska jako jedyna w sali publicznie mnie poparła, twierdząc, że czuje to samo. Oprócz niej nikt – wspominał na łamach „Rzeczypospolitej”.

Peciak miał przez to problemy z władzami. Choć równocześnie dwa dni później Renke zaprosił go na prywatną rozmowę, w trakcie której powiedział, że się z nim zgadza, ale nie jest w stanie nic z tym zrobić. Ot, polityka. By udobruchać Polonię, która uwielbiała Peciaka, mianował go zresztą wiceprzewodniczącym PKOl. Nasz pięcioboista pełnił tę funkcję przez dwa lata. Potem wyjechał do Stanów, gdzie został trenerem. Jak wspominał – miał w tamtym momencie po prostu dość ojczystego kraju.

Ale przeciwko politycznej decyzji, jak się ostatecznie okazało, nie protestował sam. Dołączali się prezesi kolejnych związków. Choćby Stefan Monikowski ze Związku Piłki Ręcznej w Polsce. Wciąż walczyła też Irena Szewińska. Starsi, legendarni już lekkoatleci, jak Jacek Wszoła czy Władysław Kozakiewicz, myśleli o wyjeździe na igrzyska na własną rękę. Maria Maleszewska, przedstawicielka olimpijczyków, też wyrażała niezadowolenie z faktu łącznie sportu z polityką.

Przez chwilę wydawało się więc, że może jednak decyzję tę da się zmienić, jeśli sportowcy zgodnie się jej sprzeciwią. Tym bardziej, że jeszcze 24 maja Juan Antonio Samaranch, przewodniczący MKOl, próbował w Pradze negocjować występ socjalistycznych państwa na igrzyskach. A dwa dni później w Warszawie zjawił się Vasquez Rana, przewodniczący Stowarzyszenia Narodowych Komitetów Olimpijskich. Niczego nie udało się jednak wskórać ani jednemu, ani drugiemu. Z całego bloku wschodniego w Los Angeles pojawili się jedynie Rumuni, którzy wykruszyli się z bojkotu.

Polacy tego nie zrobili. A cierpieli przez to ci, którzy na decyzję nie mieli wpływu – sportowcy.

Bezradność

– Co czułem? Bezradność. Co, miałem być na trenerów Gmitruka, Rutkowskiego czy Kaczyńskiego zły? To przecież nie była ich decyzja czy wola – mówi Raubo. – Spodziewaliśmy się tego po wycofaniu się ZSRR i NRD, a mimo tego pamiętam, że się popłakałem. Bo naprawdę było mi szkoda. Cztery lata wcześniej przegrałem rywalizację o igrzyska z Heniem Średnickim. Nie byle kim, bo mistrzem świata – żaden to wstyd przegrać z takim zawodnikiem. Później człowiek miał jednak te aspiracje, żeby pojechać. Jeszcze na dodatek do Los Angeles.

Decyzja była ogłoszona w trakcie mistrzostw Polski w Słupsku. Poinformowano nas o tym po walkach ćwierćfinałowych. Wielu zawodnikom zgasł wówczas zapał do tego wszystkiego. Mistrzostwa Polski były wtedy jedną z głównych kwalifikacji olimpijskich. Sam płakałem, ale na drugi dzień miałem półfinał i finał. Musiałem się pozbierać. Swoją drogą mistrzostwa wypadały w tym samym czasie, gdy były matury. A że prawie cała drużyna Legii chodziła do technikum mechanicznego i byliśmy w trzeciej klasie, to trener powiedział mi: „Mnie twoja piątka z matematyki nie interesuje. Jak nie będziesz mistrzem Polski, to nie jedziesz na igrzyska”. Zrezygnowałem więc z matury, zdobyłem mistrzostwo Polski, ale na igrzyska i tak nie pojechałem. A maturę zrobiłem dwadzieścia lat później.

Wielu polskich sportowców mówiło po latach, że tak naprawdę odechciało im się trenować, gdy usłyszeli o decyzji rządzących. Spora część lekkoatletów faktycznie zakończyła sezon, uznając, że w takiej sytuacji nie ma to już sensu. Inni startowali w mityngach, ale już bardziej rekreacyjnie, dla siebie i utrzymania formy. Nie na wynik. Nawet w grupie siatkarzy, przyzwyczajonych do ciężkiej harówki pod okiem Huberta Wagnera, nagle nikomu nie chciało się wysilać.

– Dowiedzieliśmy się o bojkocie na obozie w Pirenejach, gdzie szlifowaliśmy formę – mówi Ireneusz Kłos, były reprezentant Polski w siatkówce. – Byliśmy w niezłym sztychu. Ta wiadomość nas dobiła. Liczyliśmy na medal olimpijski. Igrzyska miały się odbyć w Los Angeles, fajnym mieście. Myśmy już to sobie planowali. Oczywiście, walka była o miejsce w dwunastce, bo na obozie było nas chyba osiemnastu zawodników, dość szeroka kadra. Uważam, że byliśmy w niezłej dyspozycji i mogliśmy zdobyć ten medal. Każdy marzył o złocie, ale jak rozmawialiśmy ze sobą, to wzięlibyśmy obojętnie jaki. Czy odechciało nam się trenować? Oczywiście, że tak. 

Bogdan Wenta w rozmowie z magazynem „Maleman” wspominał kiedyś, że na wieść o bojkocie „dorośli twardzi faceci siedzieli w milczeniu i płakali”. Nasi szczypiorniści liczyli wtedy na medal, byli trzecią drużyną mistrzostw świata i mieli spore możliwości. Ale to nie tylko ich krążek potencjalnie straciliśmy. Takich było dużo więcej. Weźmy Bogusława Mamińskiego, który rządził wówczas w światowej stawce w biegu na 3 kilometry z przeszkodami. Był wicemistrzem świata, miał najlepszy wynik w tamtym roku i mógł liczyć nawet na złoto.

– Nie miałem możliwości więcej wystartować na igrzyskach. Przed Los Angeles byłem jednym z faworytów. Wydawało mi się, że w takiej sytuacji nic się nie stanie i za cztery lata będę mógł powalczyć o medal. Ale czterolecie to długi okres. Czułem się oszukany. Tym bardziej, że dowiedzieliśmy się o tym 17 maja. Późno, już po całym okresie przygotowawczym. A wiadomo, jak ten jest ważny. Nie zrezygnowałem jednak z kontynuowania startów. Wielu wybitnych i zasłużonych zawodników to zrobiło, nie wchodząc w drugą część sezonu. Ja natomiast chciałem pokazać tym, którzy pojechali do Los Angeles, że to niesprawiedliwe. Nawet na jednym z pierwszych mityngów po igrzyskach zbliżyłem się bardzo do rekordu Polski Bronisława Malinowskiego. Zabrakło mi kilku setnych sekundy. Świadczyło to o tym, że byłem przygotowany do imprezy docelowej. Bardzo żałuję medalu, który mogłem wywalczyć w USA – mówił niedawno na antenie Weszło FM.

Bogusław Mamiński. Fot. Newspix

Podobnie Ryszard Dawidowicz, kolarz torowy, który świetnie radził sobie wtedy w wyścigu na 4 kilometry na dochodzenie, krótko był nawet rekordzistą świata. W tamtym czasie miał właściwie jednego rywala – Ginautasa Umarasa, Litwina reprezentującego ZSRR. Obaj nie pojechali na tamte igrzyska. Na imprezie zastępczej spotkali się w półfinale, minimalnie lepszy był Litwin. W rywalizacji drużynowej do Dawidowicza dołączali jeszcze Marian Turowski, Andrzej Sikorski i Andrzej Stępniewski. Razem byli kandydatami do złota. Czy by je zdobyli, nigdy się nie dowiedzą.

Podobnie jak inni. Jerzy Skarżyński mógłby powalczyć w maratonie, świetnie wtedy biegał, należał do ścisłej światowej czołówki. Zdzisław Hoffmann w 1984 roku w trójskoku latał dalej niż złoty medalista igrzysk w Los Angeles, był też aktualnym mistrzem świata. – Kiedy usłyszałem wyniki z Los Angeles, to jeszcze spotęgowało moją niechęć do treningów. Trzeci wynik to było 16,85 m. Pierwszy 17,26 m. To było wszystko w moim zasięgu – mówił po latach Onetowi. Załamał się tym wszystkim tak bardzo, że odbiło się to na całej jego późniejszej karierze. Nigdy już nie wrócił do tak znakomitej dyspozycji.

Na sto metrów znakomicie radził sobie w tamtym czasie Marian Woronin. Niedługo przed igrzyskami – ale już po ogłoszeniu bojkotu – przebiegł setkę w równe 10 sekund. Do dziś jest to rekord Polski. Na igrzyskach szybszy był tylko Carl Lewis – 9,99. Drugi Sam Graddy miał czas 10,19. Woronin bez problemu mógłby zdobyć medal. Zresztą rok później pokonał Lewisa w bezpośredniej rywalizacji. Złoto, biorąc pod uwagę wynik z imprezy Przyjaźń-84, w Los Angeles miałby też Robert Skolimowski. W dwuboju ciężarowym osiągnął wówczas 415 kilogramów. A taki Lech Piasecki, dwukrotny mistrz świata amatorów w kolarstwie, na igrzyskach nigdy się nie pojawił. Dwa lata po tych w Los Angeles przeszedł na zawodowstwo.

To, oczywiście, tylko część przykładów. Medali w Los Angeles mogliśmy zdobyć znacznie więcej. Nie mieliśmy żadnego. Cierpieli wszyscy – fani, trenerzy, nawet działacze. Przede wszystkim jednak sportowcy. Choć nie wszystkich ten bojkot dotknął równie mocno. Niektórzy trzymali się myśli, że jeszcze wiele przed nimi i w ten sposób radzili sobie z rozczarowaniem.

– Miałem wtedy 21 lat i bardzo liczyłem na ten wyjazd – mówi Krzepiński. – Tym bardziej, że jako dwudziestolatek pojechałem do Los Angeles. To były przecież czasy szarzyzny w Polsce. Pierwszy taki wyjazd za ocean, do Stanów, zrobił na mnie ogromne wrażenie i bardzo liczyłem na to, że pojadę tam też na swoje pierwsze igrzyska. Miałem okazję startować z Kajetanem Broniewskim, byliśmy dobrą dwójką podwójną. Liczyliśmy na niezły wynik. To był dla nas ogromny zawód. Tak naprawdę zastanawialiśmy się na sensem wyjazdu do Moskwy na zastępcze zawody. Ale ta decyzja nie należała do nas – decydował związek. Nie straciłem jednak motywacji, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że kariera wciąż przede mną. Musiałem uzbroić się w cierpliwość i poczekać na następną szansę. Gdybym był starszym zawodnikiem i miała to być moja ostatnia impreza, to inaczej bym do tego podchodził. Ale wszystko wciąż miałem przed sobą. Dobre występy dawały mi nadzieję, że w przyszłości powalczę. Nie czułem takiego zawodu, który kazałby mi zawiesić wiosła i chodzić przez tydzień obrażonym.

Co innego ci, którzy swoje już w życiu osiągnęli, a chcieli dopisać do tego jeszcze jedną kartę. Część, jak już wspomniano, myślała o wyjeździe na własną rękę i starcie pod flagą barwy olimpijskiej. Hoffmann miał nawet opłacony przelot, ale nie było na to zgody MKOl. Innych, jak wspomina Andrzej Supron, blokowano już na miejscu. – Paradoks polegał na tym, że powiedziano tak: jeżeli ktoś chce lecieć indywidualnie, to bardzo proszę. Tylko skąd wziąć paszport, jak wtedy były biura paszportowe i paszporty leżały właśnie tam? Jedynymi Polakami, którzy byli na igrzyskach, byli sędziowie. Od nas, z zapasów, też był jeden. Ale zawodnicy nie. Dziwię się, że się na to zgodzono i sędziowie z tych krajów faktycznie tam polecieli. Cała ta sytuacja była przykra, bo tam zwyciężali tacy zawodnicy, że normalnie człowiek opierał się o nich jedną ręką, a drugą przyciskał ich do maty – mówi.

Najgorsze, według wielu naszych sportowców, było to, że byli już na ten wyjazd gotowi. Składali ślubowania, pakowali się, mieli dostarczony sprzęt, robiono im sesje zdjęciowe. Właściwie myśleli już wyłącznie o igrzyskach. A nagle okazało się, że tych nie będzie. Całe to napięcie, podniecenie mijało. W zamian pojawiała się pustka.

Tę pustkę spróbowano zapełnić inną imprezą.

Przyjaźń

Komunistyczne władze postanowiły zorganizować cykl zawodów pod hasłem „Przyjaźń-84”. Trwały one od początku lipca do połowy września tamtego roku, z wyliczoną przerwą na igrzyska olimpijskie, bo taki warunek postawił MKOl. Konkurencje rozgrywano w dziewięciu krajach – ZSRR, NRD, Czechosłowacji, Węgrzech, Mongolii, Korei Północnej, Kubie, Bułgarii i Polsce. Wielu naszych sportowców właśnie w tej imprezie wzięło ostatecznie udział.

Jako pierwszy decyzję o powstaniu tych „igrzysk” potwierdził Antonin Himl, prezydent Czeskiego Komitetu Olimpijskiego. Zdominowane zostały one, oczywiście, przez zawodników z ZSRR. Wygrali oni 126 na 242 rozegrane konkurencje i zdobyli 282 medale oraz pobili 20 rekordów świata. Łącznie w trakcie „Przyjaźni” pobito 48 takich najlepszych wyników. W wielu konkurencjach poziom był znacznie lepszy niż na igrzyskach, bo były one specjalnością reprezentantów bloku wschodniego.

– W zapasach poziom był zdecydowanie wyższy, bo Wschód dominował. Jak zabrakło go na igrzyskach, to w Los Angeles wygrywali kelnerzy – mówi Supron. – W niektórych sytuacjach byli to nawet zawodnicy, którzy nigdy nie bywali w pierwszej dziesiątce, a co dopiero mówić o zdobyciu medalu. Było tak jak wcześniej w Moskwie, gdzie wielu sportowcom udało się zdobyć medale, bo zabrakło rywali. Lekka atletyka bez Stanów to też przecież co najwyżej jedna trzecia normalnego poziomu.

Polscy sportowcy często nie mieli wyboru – na zawody musieli jechać. Bo decydowano za nich. Innym wybór dawano, choć ci mieli z tyłu głowy świadomość, że jeśli nie pojadą, to może to mieć swoje konsekwencje. Ale niektórzy naprawdę chętnie wybierali się rywalizować. Bo, owszem, stracili igrzyska, a Przyjaźń była tylko miernym zamiennikiem, ale jednak można było sprawdzić się z najlepszymi na świecie.

– Część zawodników faktycznie potem zrezygnowała, bo byli już kiedyś na igrzyskach i nie chcieli  przez to jechać na Przyjaźń – mówi Zbigniew Raubo. – W momencie, gdy rząd ogłaszał, że nie jedziemy do Los Angeles, to nikt nie wiedział, że będzie turniej. W ogóle nie było o tym mowy! To był temat nieco późniejszy. Przypominam sobie, że akurat przyjechał do mnie do domu trener Kaczyński, że jest ten turniej i trzeba startować, bo to jakby nasza olimpiada. Ja tylko spytałem:

– Gdzie jest?

– Na Kubie.

– Kurczę, trener, to jadę!

Bo na Kubie byłem osiem lat wcześniej na innym turnieju. Podobało mi się tam, mimo że dostałem wtedy lanie. Więc się nawet nie zastanawiałem.

Zbigniew Raubo przed igrzyskami w Rio de Janeiro, na które pojechał jako trener. Fot. Newspix

Zawody w różnych częściach świata były różnie opakowane. Na Kubie – festyn. Oprawa świetna, do tego fetowani kubańscy pięściarze, którzy zdobyli 11 na 12 możliwych złotych medali (ten ostatni był srebrny). Jasne, warunki były kiepskie. Siatkarze pamiętają, że w wielkich upałach trenowali w nieklimatyzowanej sali i po takich przejściach na nic nie mieli siły. Ale Karaiby, piękny krajobraz i atmosfera robiły swoje. Nawet Fidel Castro starał się, by wszystko wypadło jak najlepiej.

– Wystarczy sobie sprawdzić listę startujących na tym turnieju. Tam była plejada gwiazd. Na każdym turnieju, gdzie startują Kuba i Związek Radziecki, a do nich dojdą Mongolia, Korea, NRD czy Bułgaria, to naprawdę są to mocno obsadzone zawody. Przed wyjazdem zostaliśmy wszyscy ubrani tak, jakbyśmy jechali na olimpiadę. Pożegnani tak samo. Każdy otrzymał nominację olimpijską, wręczał je szef komitetu olimpijskiego. Zorganizowano to na zasadzie: „nie martwcie się, jakoś to będzie”. Mało tego – powiedziano nam, że za medal będzie nagroda w dolarach. Jak przyjechałem na Kubę, to też wszystko robiono z wielką pompą. Fidel Castro był na otwarciu i wszystkich zawodach. Dwoił się i troił, bo chciał być, wszędzie gdzie startowali Kubańczycy. W boksie mnóstwo było wielkich nazwisk. Robiło to wrażenie. To nie był turniej podwórkowy, a mega zawody. Aczkolwiek co byśmy robili, to nie była to olimpiada – wspomina Raubo.

Co do nagród, wypadałoby jednak dodać jedną rzecz – sportowcy faktycznie je otrzymali. Tyle że w rublach transferowych, wartych zdecydowanie mniej od dolara. Zgadzała się liczba, waluta już nie. Do tego Kuba to ciekawy wyjątek. W pozostałych miejscach oprawa była znacznie mniej imponująca.

Pojechaliśmy do Moskwy, gdzie co roku udawaliśmy się na obowiązkowe zawody. Nie miało to niczego wspólnego z atmosferą igrzysk – mówi Krzepiński. – Skoszarowani byliśmy w hotelu Rossija przy Placu Czerwonym, którego dziś już nie ma. Cały budynek został przeznaczony dla federacji, które startowały w Moskwie. W trakcie imprezy żyliśmy po prostu w hotelu i realizowaliśmy takie regaty, jakie co roku się tam odbywały. Nie czuć było atmosfery święta. W zawodach uczestniczyła przecież tylko część federacji, brakowało więc rywalizacji na najwyższym poziomie. Trudno to opisać. Nie udało się – a pewnie nawet nikt się nie starał – zbudować tej atmosfery. Po prostu wyznaczono te zawody jako alternatywę dla igrzysk i się odbyły. Brakowało też gwiazd. A nawet jeśli jakieś były, to tylko z demoludów.

Ja tam miałem jeszcze zresztą swoją przygodę, bo nabawiłem się kontuzji tuż po przyjeździe. Zerwałem bark, w ogóle nie powinienem był startować. Sam go sobie nastawiłem i musiałem z tym płynąć. Jak wiosłowaliśmy, to prawą rękę miałem niemal zupełnie bezwładną, tak bolała. Musiałem walczyć z bólem, żeby w ogóle wiosłować i to w sumie najlepiej pamiętam z całych tych zawodów. Ale mimo wszystko udało się brązowy medal zdobyć, jakiś sukces to był. Choć nigdy nie odnosiłem tego jak do wyniku olimpijskiego. Po prostu był to medal z regat.

Wielu taka atmosfera jednak w żaden sposób jednak nie przeszkadzała. Chcieli po prostu rywalizować, mieć przed sobą jakiś cel. Nieważne, jakie zawody, ważne, że w ogóle są – tak do tego podchodzili. – Niektórzy się wycofywali. Ja uwielbiałem rywalizację, kochałem walczyć – mówił Andrzej Supron, który startował na Węgrzech. – Dla mnie każda taka okazja była czymś ważnym. Wiadomo, że medal olimpijski i udział w igrzyskach jest nieporównywalny z czymkolwiek. To jest największe święto sportowe. Co prawda poziom w tych zawodach przyjaźni był znakomity – przy ośmiu zawodnikach w mojej wadze, każdy był medalistą mistrzostw świata, Europy czy igrzysk olimpijskich. Pierwszą walkę od razu stoczyłem z mistrzem olimpijskim i gospodarzem tego turnieju. Ale co z tego? Kto będzie się potem rozpisywał, że na igrzyskach w Los Angeles nie było Polaków, Rosjan czy Bułgarów?

Inni podchodzili do tej sytuacji jeszcze inaczej – pojechali, ale tylko dlatego, żeby nie narazić się na konsekwencje związane z odmową startu. Zdzisław Hoffmann wystartował kompletnie nieprzygotowany, bez treningów. Skończył dwunasty. Władysław Kozakiewicz skoczył raz i zrezygnował z dalszego udziału w konkursie, który nazywał potem farsą. Jacek Wszoła pierwotnie chciał nawet rywalizować i powalczyć o zwycięstwo, ale potem zmieniły się okoliczności.

Dziwny to był konkurs. Po rozgrzewce i próbnych skokach na stadion wprowadzono grupę ludzi w ponchach, Pigmejów czy Bóg wie kogo… jak z bajki o karłach, dosłownie. To było tak śmieszne, że ręce nam, najlepszym, opadły. No i tamci zaczęli skakać od metra trzydzieści (!), żeby pokazać, że „świat jest z nami”. Skakali godzinę, więc po tak długiej przerwie chcieliśmy oddać chociaż po jednym próbnym skoku. „Nie nada” – orzekli sędziowie. Tymczasem nad stadion nadeszła chmura, zaczęły walić pioruny i lunęło. Skaczący przede mną Rosjanin Walerij Sierieda, mój najgroźniejszy konkurent, przewrócił się podczas kolejnego skoku i złamał rękę. Żeby nie ryzykować, udałem, że też się poślizgnąłem, i efektownie wjechałem pod zeskok. Napędziłem strachu żonie, bo od jednego z trenerów, oglądającego wszystko w czechosłowackiej telewizji, dowiedziała się przez telefon, że „jest źle, Jacek leży na bieżni i zaraz go wyniosą na noszach”. Udawałem do końca i wstałem dopiero w bramie stadionu. Popalaliśmy fajeczki z chłopakami z karetki – mówił „Rzeczpospolitej”. A niedługo po tym, gdy w Los Angeles rywalizowano o medale olimpijskie, on przechodził testy w Sopocie. I z krótkiego rozbiegu skakał tak wysoko, jak brązowy medalista w USA z długiego.

W trakcie trwania Przyjaźni, regularnie przewijała się gdzieś w kuluarach jeszcze jedna kwestia – uczciwość. A może, by ująć to lepiej, wypadałoby napisać: jej brak. Władysław Kozakiewicz mówił kiedyś, że to była „ohydna impreza”. Związek Radziecki chciał królować, NRD też miało zamiar się pokazać. Każdy gospodarz starał się wspomóc swoich sportowców. Stosowano brudne triki, doping również był na porządku dziennym. Zachowanie organizatorów sprzed czterech lat, kiedy w Moskwie odbywały się faktyczne igrzyska, było przy tym drobnostką. Polakom też się przez to obrywało. Dobrze pamięta o tym Andrzej Supron.

– W finale zostałem załatwiony przez sędziów. Nie dawali mi punktów za dobrze wykonane rzuty. To jeden przykład. A drugi to zawodnik z NRD, którego na turnieju przed igrzyskami „wytrzepałem” 12:0, a w Budapeszcie pokazał się jak taki napakowany brojler. Jak się musiałem namęczyć, żeby go udusić, to było coś niesamowitego. Tam poluzowali wszystko, więc zawodnicy faszerowali się czym popadnie. A sędziowie jak to sędziowie – wiadomo było już wtedy, że nie pojadą na igrzyska. W sportach niewymiernych takie sytuacje są bardzo znamienne i częste. Niestety, taka jest prawda. Pamiętam, że rozmawiałem potem z CNN i byłem wzywany w różne miejsca z pytaniem dlaczego udzielam takich wywiadów. A ja mówiłem, że to dlatego, że znam angielski. (śmiech) Pogrożono mi palcem. Mówiłem: „Ale co ja mogłem powiedzieć? Przecież powiedziałem prawdę!”. Oficjele byli z tego powodu niezadowoleni, rozgoryczeni. Zresztą tak jak i my.

Andrzej Supron (na górze) w czasach zawodniczych. Fot. Newspix

Na tym turnieju przyjaźni zdobyliśmy brązowy medal, ale uważam, że oszukano nas w półfinałowym meczu z Kubą – dodaje Ireneusz Kłos. – Powinniśmy byli tam wygrać 3:0 albo 3:1, a przegrywaliśmy kolejne sety na przewagi przez decyzje sędziów. Fatalnie to wspominam. Mieliśmy potem duże szanse powalczyć z Rosjanami, którzy rozbili Kubańczyków w finale. Nie mówię, że wygrać, ale powalczyć – tak. Wygrała polityka. Niestety. Tak było też w 1980 roku, gdy kraje zachodnie nie przyleciały do Moskwy. To samo stało się cztery lata później, gdy demoludy – za namową ZSRR – zrobiły to samo z igrzyskami w Los Angeles. Straciliśmy przez to wyjazd na olimpiadę. Niemile wspominam tamten okres, choć jestem bardzo zadowolony z tego, że nasz brązowy medal liczy się jak olimpijski.

Bo właśnie – małym pocieszeniem dla tych, którzy faktycznie wzięli udział w tamtych igrzyskach, pozostaje to, co stało się w 2007 roku. O tym niech już jednak opowiedzą sami bohaterowie.

Wynagrodzenie

Supron: – Wiem, że niektórzy się wycofali i nie pojechali na Przyjaźń. Choć myślę, że żałowali, bo – jak się potem okazało – ówczesny prezydent Polski, pan Lech Kaczyński, zatwierdził świadczenie olimpijskie dla medalistów tych zawodów, uznając, że to nie była nasza decyzja, a polityczna, która skrzywdziła sportowców i nie możemy być z tego powodu skrzywdzeni również w ten sposób [brakiem emerytur olimpijskich].

Krzepiński: – Miałem na to nawet dość istotny wpływ. To była inicjatywa Jana Falandysa, zapaśnika, który też zdobył tam medal. Kiedyś zorganizowano zebranie, spotkaliśmy się w Hotelu Grand na Kruczej. Trwała tam dyskusja czy my, jako zawodnicy, którzy zdobyli wtedy medale, nie powinniśmy wystąpić do władz państwa, żeby uzyskać to samo świadczenie. Szczerze powiedziawszy nie byłem do końca przekonany do tej idei, ale zaangażowałem się w to.

Raubo: – Pytaliśmy: czemu mamy być gorsi od medalistów olimpijskich? Nam jechać nie pozwoliło przecież państwo. Obiecywano nam wtedy profity, które mieliśmy dostać, a nic z tego nie było. Wybrano komitet, w którym też byłem. Janek dowiedział się gdzieś, że w archiwum jest dokumentacja tego odwołania i nie wysłania nas na igrzyska, i że zapisano w niej, że mamy mieć jakieś korzyści. Wysłano tam mnie, poszedłem, zapłaciłem za dokumenty, które skserowano. Okazało się, że jest tam fajny zapis, że „wszyscy, którzy zakwalifikowali się na igrzyska, a brali udział w turnieju przyjaźni, mają otrzymać wszystkie rekompensaty za straty moralne i finansowe”. To był ważny punkt.

Krzepiński: – W pewnym momencie już właściwie tylko ja i Janek chodziliśmy na spotkania z politykami. Janek był głową tego wszystkiego, a ja go reprezentowałem. Bo on był taki mały, niepozorny, więc ciągał mnie, żebym to ja prowadził te rozmowy i argumentował zgodnie z tym, co przyjęliśmy wcześniej.

Raubo: – Zajęło nam to kilka lat, ale udało się sprawić, żeby rząd przyznał nam te emerytury. I do dziś, gdy rozmawiam z innymi osobami, wszyscy są bardzo szczęśliwi z tego powodu.

Kłos: – W 1984 na świecie liczyli się jeszcze Brazylijczycy i Amerykanie. Poza nimi ekipy Demoludów. Wydaje mi się, że mieliśmy olbrzymie szanse, by znaleźć się w tej czwórce walczącej o medale olimpijskie. Tak się, niestety, nie stało i musieliśmy walczyć w tym zamienniku. Z medalu jestem w sumie zadowolony, ale to nie było to, co na igrzyskach. Ważne jest jednak to, że dzięki niemu otrzymuję to olimpijskie świadczenie. Przez to teraz, na emeryturze, godnie żyję. Szczerze to przyznaję. Wielu sportowcom nie zostało to dane. Są mistrzowie świata, którzy nie mają medalu igrzysk i tych pieniędzy nie otrzymują. Cieszę się, że nam to zagwarantowano. Bo przecież do Stanów nie pojechaliśmy nie z naszej winy, a przez polityków.

Krzepiński: – Gdy decyzja została już podjęta, miałem okazję wystąpić na komisji sejmowej w imieniu tych wszystkich ponad 60 osób, które dzięki temu otrzymały świadczenie. Mogłem za to podziękować komisji. Po zakończeniu walki, gdy już nam te świadczenia przyznano, wystąpiłem z takim apelem do tych osób, które znałem, by podziękować też w jakiś sposób Jankowi za to, że on szedł do celu jak taran. Wielokrotnie, gdy ja już zwątpiłem, to mówił: „Andrzej, nie poddajemy się”. Wydzwaniał do mnie dosłownie co drugi dzień. Chciałem, żeby dostał od nas jakieś środki, które pozwolą mu choćby wyjechać na urlop. Zaproponowałem, że wszyscy powinniśmy pierwsze świadczenie, które otrzymamy, wpłacić częściowo lub w całości na rzecz Janka. Zrobiłem to ja, zrobiło też parę innych osób, ale większość nie podjęła tematu. Janek w końcu wyjechał, chyba do Turcji. Ale większość ludzi, z którymi rozmawiałem i do których się zwracałem, nie zrobiło tego.

Raubo: – Oczywiście, wolałbym mieć emeryturę olimpijską za medal z Los Angeles. Wiem, że sporo osób mówi dziś, że tego turnieju nie powinno być i tych świadczeń też. Ale ja przecież nie miałem wiele do powiedzenia. Dla Legii to był przecież punkt honoru, żeby ktoś tam się udał. Ostatecznie pojechaliśmy tam ja oraz Heniu Petrich. Gdybym postawił się wtedy trenerowi Gmitrukowi, to nie miałbym gwarancji, czy nie wyrzucono by mnie na przykład z wojska. Choć w tamtych czasach nie odbierałem tego tak. Wiem, że inni zawodnicy za odmowę mieli problemy. Ale ja to wziąłem na żywioł – trzeba jechać, to jadę. Lubiłem się boksować, lubiłem, jak coś się działo. I dziś jestem mega szczęśliwym emerytem olimpijskim.

*****

Andrzej Supron medalistą olimpijskim był już wcześniej, w Moskwie zdobył srebro. Jak się okazało – przez bojkot igrzysk start w Rosji był jego ostatnim olimpijskim. Ireneusz Kłos za sprawą tej decyzji nigdy nie pojechał na olimpiadę, podobnie jak Zbigniew Raubo, który pojawił się na igrzyskach dopiero jako trener w Rio de Janeiro. Andrzej Krzepiński jest jedynym z tej czwórki, który na igrzyska jeszcze – zgodnie ze swoimi przewidywaniami – się wybrał. Był obecny w Seulu i Barcelonie. Bez sukcesów, ale, jak mówi, tak naprawdę nie tylko to się liczyło.

– Jak się już dostaje to nominację, to człowiek wpisuje się do historii jako olimpijczyk. Sam udział jest ogromnie ważny. Do tego jest szansa, że człowiek osiągnie jakiś sukces, a to przecież najważniejsza impreza – wszystkie mistrzostwa świata są przygotowaniem właśnie do niej. Reszta jest nieważna, liczą się tylko igrzyska. Wspaniałe są te przeżycia z nich, choćby wejście na stadion w tej grupie. Choć w Seulu było to na przykład męczące, czekaliśmy tam kilka godzin w ogromnym upale. Ale poza tym – przeżycia są niesamowite. Siedzi się na stołówce, ogląda mecz zawodników NBA w koszykówce, a 20 minut później dokładnie ci zawodnicy wchodzą na salę i siadają przy stoliku obok – to robi ogromne wrażenie, obecność tych gwiazd. Bo to interdyscyplinarne przeżycie. Ogląda się najlepszych, a po chwili można im pogratulować.

Niestety, wielu sportowców – nie tylko polskich – w 1984 roku nie mogło tego przeżyć. Polityka wygrała wtedy z igrzyskami. Andrzej Supron w trakcie naszej rozmowy powiedział jedno szczególne zdanie, odnoszące się do tamtych lat. – Często żartuję, że kiedyś na czas igrzysk wstrzymywano wojny, a teraz żeby wszcząć wojnę, wykorzystuje się igrzyska.

Problem w tym, że o ile Supron dziś już żartował, o tyle 36 lat temu nikomu spośród naszych zawodników i zawodniczek do śmiechu nie było. Bo faktycznie tak to wyglądało.

SEBASTIAN WARZECHA

Zdjęcie główne: Wikimedia


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez