W 1940 roku miały odbyć się igrzyska olimpijskie w Helsinkach. Przeszkodziła im II wojna światowa. Po berlińskiej olimpiadzie – z roku 1936 – na następną czekano więc 12 lat. Ilu mielibyśmy medalistów olimpijskich w Finlandii? Nie sposób dociec. Pewne jest jednak, że swoją szansę przez działania wojenne stracili i mistrzowie, i utalentowani zawodnicy, którzy marzyli o sukcesach. Wielu z nich zresztą straciło znacznie więcej – życie.
Postanowiliśmy przypomnieć część z nich i zastanowić się, co byłoby, gdyby tylko wojna nie wybuchła. Kto mógłby zdobyć dla nas medale? Kto byłby wielką nadzieją na sukces? Którzy starzy mistrzowie pokazaliby wolę walki i wskoczyli na podium po raz ostatni? Ale przede wszystkim – jak wyglądałby właściwie nasz sport?
Wojna!
Często powtarza się, że w trakcie II wojny światowej straciliśmy nasze najlepsze pokolenie. Ludzi wychowanych w patriotycznym duchu, inteligentnych, obytych, którzy mogliby zbudować wspaniały kraj. Tyczy się to też sportu. Wielu olimpijczyków w 1939 roku ruszyło na front. Dla części z nich było to naturalne – choćby jeźdźców, z których każdy służył w armii w stopniu oficera. Inni zaciągali się jako ochotnicy. Co starsi z nich – mający kariery sportowe już za sobą – byli zresztą weteranami, czy to I wojny światowej, czy wojny polsko-bolszewickiej.
Profesor Ryszard Wryk ustalił, że na ponad 300 żyjących w momencie wybuchu II wojny światowej polskich olimpijczyków, do wojska trafiło 124. Ale sportowców w Polsce w tamtym czasie było, oczywiście, dużo więcej – nawet kilkaset tysięcy. Wielu z nich zapewne walczyłoby o wyjazd na kolejne igrzyska – zarówno te w 1944, jak i te w 1948 roku. Ilu młodych ludzi poległo na wojnie? Trudno ustalić. Pomyślmy jednak o wszystkich dzieciach czy nastolatkach, którzy całe sportowe życie mieli dopiero przed sobą.
Sportowcy na wojnie ginęli od pierwszego dnia. Życie 1 września stracił m.in. wioślarz Kazimierz Jurasz. W kampanii wrześniowej polegli kolejni – choćby medaliści turniejów szermierczych z Amsterdamu i Los Angeles – Leszek Lubicz-Nycz oraz Aleksander Małecki. Losy olimpijczyków były niesamowicie różne. Część z nich brała udział w działaniach wojennych na terenie kraju. Część działała w konspiracji. Część nigdy do wojska nie trafiła. Inni – jak na przykład Henryk Dobrzański, czyli “Hubal” – walczyli w partyzantce. Michał Gutowski, kolejny z naszych kawalerzystów i olimpijczyk z Berlina, najpierw walczył w Polsce, a potem u generała Maczka na obczyźnie. Odznaczono go orderem Virtuti Militari.
– Wszyscy olimpijczycy II Rzeczpospolitej to zbiorowość licząca 327 osób. 65 nie przeżyło wojny, 58 zginęło w różnych okolicznościach, 7 zmarło śmiercią naturalną, ale oczywiście wpływ na to miały okropne warunki okupacyjne. 48 olimpijczyków to ofiary zbrodni niemieckiej, 12 – zbrodni sowieckiej. Pięciu zginęło w mundurach Wehrmachtu – mówił profesor Wryk „Przeglądowi Sportowemu”. Bogdan Tuszyński w „Księdze sportowców polskich ofiar II wojny światowej 1939-1945” ustalił za to przypadki ponad 1400 zawodników, którzy polegli w trakcie sześciu lat trwania konfliktu. Sam jednak przyznawał, że mogło ich być więcej.
Bo sportowcy walczyli i ginęli wtedy w najróżniejszych okolicznościach, zapisując się na kartach historii. Zdzisław Kawecki, jeździec, srebrny medalista z Berlina w drużynie, został zastrzelony przez NKWD. Henryk Leliwa-Roycewicz, kawalerzysta i inny z członków tamtej drużyny, kierował przejęciem budynku Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej w trakcie Powstania Warszawskiego. Podczas bombardowania został w nim zasypany, ale przeżył. Dożył 92 lat. W przeciwieństwie do Henryka Szlązaka, znakomitego zapaśnika, olimpijczyka z 1936 roku, który zginął przy przeprawie na prawy brzeg Wisły.
Wielu innych – których zliczyć zapewne jeszcze trudniej – wojnę przeżyło. Ale do sportu czy wysokiej formy nie wróciło już nigdy. Tylko część nadal próbowała. Jednym udawało się wywalczyć kolejne laury do kolekcji, inni musieli skapitulować, bo najlepsze lata zabrała im walka z okupantem. Zanim przywołamy ich nazwiska, warto zadać sobie jednak jeszcze jedno pytanie.
Jak mogłoby być?
Przed wojną mieliśmy kilka dyscyplin, które uznać można było za nasze specjalności. Lekka atletyka to oczywistość. Do tego wioślarstwo, które świetnie się wówczas u nas rozwijało, piłka nożna, gdzie zaczęliśmy odnosić pierwsze sukcesy (m.in. czwarte miejsce na igrzyskach w Berlinie), szermierka, jeździectwo czy boks. Tuż po zakończeniu konfliktu na jakiekolwiek sukcesy mogliśmy liczyć tak naprawdę co najwyżej w pierwszej i ostatniej z nich. Rozwój wioślarstwa na wiele lat u nas wyhamował, choć Teodor Kocerka był wyjątkiem, zdobywając brązowy medale na igrzyskach w 1952 i 1960 roku. Do jeździeckiej klasy sprzed wojny nigdy już nie wróciliśmy. W szermierce wkrótce byliśmy znakomici, ale trzeba było na to mniej więcej dekady treningów. A piłka nożna? Wiadomo – dopiero w 1972 roku wskoczyliśmy na najwyższy poziom.
Czy gdyby nie było wojny, stałoby się inaczej? Oczywista odpowiedź brzmi: tak. Nie wiadomo, czy konkretnie w tych samych dyscyplinach, jednak z całą pewnością nasz sport miałby się w latach 40. czy 50. znacznie lepiej. Nie byłby odbudowywany – jak cały kraj – na zgliszczach, a systematycznie by się rozwijał. Tak samo jak rozwijaliby się sportowcy, którzy pojechaliby na igrzyska w Helsinkach, a potem na kolejne – w 1944 roku, prawdopodobnie do Londynu.
Przygotowania do olimpiady w Finlandii zaczęły się na początku 1939 roku, równocześnie z obozami zimowych olimpijczyków, którzy pierwotnie startować mieli w Sankt Moritz. Lekkoatleci już w dniach 2-8 stycznia trenowali w Toruniu, a potem – wiosną – w Poznaniu i Warszawie. Ich koleżanki po fachu na pierwszy obóz wybrały się na przełomie kwietnia i maja, gdy zjechały się do stolicy. Znały już wtedy minima olimpijskie, ustalone przez PZLA pod koniec stycznia. Część sportowców szybko je zresztą osiągnęła.
Przygotowywali się też przedstawiciele innych dyscyplin – Polski Związek Szermierczy zatrudnił nawet na niespełna pół roku Janosa Keveya, znakomitego węgierskiego fechmistrza. Kadra bokserska liczyła sobie za to kilkunastu zawodników, z których każdy marzył o wyjeździe do Finlandii. Prowadził ich, oczywiście, Feliks Stamm. Trenowali też m.in. kajakarze, jeźdźcy, pływacy, wioślarze czy pięcioboiści.
Polski Komitet Olimpijski w tym samym czasie gromadził środki na wyjazd polskiej reprezentacji do Helsinek. Zorganizowano też konkurs na hasło olimpijskie. Wygrało: „Zwycięstwo olimpijskie – Ambicją każdego Polaka”. Trafne. Bo każdy ze sportowców, który trenował z myślą o igrzyskach, celował właśnie w złoto. Wszyscy mieli też nadzieję, że igrzyska się odbędą, choć wyraźnie było widać oznaki zbliżającej się wojny. Pisano o niej w prasie, prowadzono działania mobilizacyjne, część sportowców powoływano do wojska. Inni starali się wesprzeć Fundusz Obrony Narodowej – Janusz Kusociński podarował w tym celu swój sygnet olimpijski. Wielu stawiło się na zawodach zorganizowanych w celu zyskania środków. Niektórzy oddawali też wywalczone na przestrzeni lat trofea i medale.

Janusz Kusociński na treningu. Fot. Wikimedia
Mimo tego przygotowania do igrzysk trwały. Sportowcy brali udział w obozach i turniejach. Jeszcze w dniach 7-11 sierpnia w Polsce odbyły się żeglarskie mistrzostwa Europy. Startowaliśmy w nich, ale bez sukcesów. Wcześniej, w dniach 6-8 czerwca, swoją sesję odbył Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Zdecydowano, że z programu igrzysk w Helsinkach zostaną wykreślone sporty zespołowe – koszykówka, piłka ręczna i hokej na trawie – oraz gimnastyka kobiet. To wtedy też zmieniono organizatora zimowych igrzysk, którym – w miejsce Sankt Moritz – zostało Garmich-Partenkirchen. Przyszłość pokazała, że nie miało to większego znaczenia. Podobnie jak wybór Londynu na miejsce rozegrania olimpiady w 1944 roku.
Wtedy jednak jeszcze pewności co do wybuchu wojny nie było. Więc sportowcy nie tylko trenowali, ale i ślubowali. Część z nich zdążyła bowiem zrobić to już w 1939 roku, choć do igrzysk zostawało jeszcze wiele miesięcy. Dokładnie 16 maja w kilku polskich miastach ślubowanie olimpijskie złożyło ponad 130 osób, które startować miały na letnich i zimowych igrzyskach. Główna uroczystość odbyła się w Warszawie. Kazimierz Globisz, przewodniczący PKOl, mówił wtedy:
– Dziwnym i lekkomyślnym poniekąd wydawać się może, że mimo naprężonej sytuacji międzynarodowej, mimo złowróżbnego szczęku oręża, rozlegającego się na całym świecie, myślimy o największym święcie pokoju, tak jeszcze odległym, i do niego się przygotowujemy. […] Ponieważ jednak nie mamy pewności, czy do tej dziejowej rozprawy dojdzie w najbliższym czasie, musimy, wystawiwszy czujki i warty na granicach, równocześnie sposobić się do czekających nas zadań pokojowych, m.in. do bezkrwawej walki na arenach olimpijskich […]. Czeka was okres, wymagający samozaparcia wielkiego, sumienności i rzetelnego oddania sprawie. Wstępujecie do surowego zakonu. Pamiętajcie, że niemal tylko na arenie olimpijskiej można udowodnić, że Polak potrafi być pierwszym, najlepszym na świecie […]. Spotyka was zaszczytne wyróżnienie, tym większe, że prócz przywileju niesie ciężkie obowiązki. Albowiem by zostać polskim olimpijczykiem nie wystarczy osiągać wyniki na poziomie olimpijskim. Trzeba ponadto wykazać się wartościami prawdziwego sportsmena i dobrego Polaka.
Po zakończonej przemowie złożono właściwe ślubowanie. Potem odegrano hymn. Liczono z pewnością, że Polacy usłyszą go też, stojąc na podium w Helsinkach. Zwłaszcza po igrzyskach w Berlinie, skąd, owszem, przywieźliśmy sześć medali, ale ani jednego złotego. A podstawy, by wierzyć w sukcesy, mieliśmy spore.
Bo weźmy na przykład bokserów. Na rozgrywanych przed wojną mistrzostwach Europy radziliśmy sobie znakomicie. W 1937 roku przywieźliśmy z nich dwa złote i dwa srebrne medale. Dwa lata później, tuż przed wojną, Polacy wywalczyli złoto, trzy srebra i brąz. Kadra Feliksa Stamma była równa, mocna i głodna sukcesu. Nie wypadało w nią nie wierzyć. Oczywiście, w Helsinkach zjawiliby się też pięściarze zza oceanu. Jednak nadzieje kibiców mogły być rozbudzone.
Znakomitych mieliśmy też lekkoatletów. W 1938 roku, gdy rozegrano mistrzostwa Europy, wróciliśmy z nich z dwoma złotymi, trzema srebrnymi i brązowym medalem. A było jeszcze kilku zawodników, którzy tam sukcesu nie osiągnęli, jednak wynikami z okresu przedwojennego imponowali. Choćby Janusz Kusociński, walczący o swój ostatni wielki moment. – W roku 1939 rozpocząłem na nowo i od początku życie zawodnicze. Życie człowieka lekkoatlety, który już tyle doświadczył. W wyniku tych doświadczeń postanowiłem raz jeszcze popracować nad sobą i do igrzysk w Helsinkach przygotować się tak samo jak do olimpiady w Los Angeles przed siedmiu laty. To jest mój cel, jeśli chodzi o karierę zawodniczą – mówił „Kusy”. I dodawał, że na bieżni w stolicy Finlandii, którą miał okazję sprawdzić, biegało mu się świetnie.
Medale przywoziliśmy też z innych imprez. Na mistrzostwach świata w 1938 roku drużynowy brąz zdobyły na przykład nasze gimnastyczki. Srebro w kajakarstwie wywalczył za to Czesław Sobieraj, gwiazda tamtego okresu, nasz pierwszy wielki kajakarz. O naszych znakomitych jeźdźcach wspominaliśmy już kilkukrotnie – w okresie międzywojennym byli znani niemal na całym świecie. Gdzie tylko pojechali, tam podbijali kolejne zawody. Czarnymi końmi igrzysk z naszej strony mogli za to zostać rozwijający się świetnie wioślarze czy szermierze. A kilka groszy do tego wszystkiego chcieliby też pewnie dołożyć piłkarze.
Ile więc mogliśmy zdobyć medali? Zaryzykowalibyśmy stwierdzenie, że siedem – co byłoby powtórką z Los Angeles w 1932 roku – z pewnością było w naszym zasięgu, a gdyby wszystko ułożyło się znakomicie, moglibyśmy pobić ten rekordowy wynik i wywalczyć nawet dziesięć krążków. Z pewnością mieliśmy na to możliwości i odpowiednich ludzi. Zamiast tego nie wywalczyliśmy żadnego, bo igrzysk po prostu nie było. A na pierwszych powojennych zgarnęliśmy jeden, brązowy, wywalczony przez Aleksego Antkiewicza. Cztery lata później zgarnęliśmy cztery medale. W 1956 roku – dziewięć. I dopiero wraz z początkiem lat 60., zaczął się złoty okres polskiego sportu. Możliwe, że gdyby nie wojna, nastąpiłoby to szybciej.
Niestety, konflikt pociągnął za sobą wielkie straty. Nie tylko w świecie sportu. Ale i ten dotknął dotkliwie. Jak już wspomniano – wielu sportowców straciło życie, a ci, którzy przeżyli, często nie mieli już szansy na osiągnięcie sukcesu. O kim myślimy, gdy to piszemy? Zacznijmy od tych, którzy zdążyli pokazać się światu już wcześniej.
Mistrzowie
W Helsinkach walczyliby o medale, może nawet złote. Część z nich pewnie dotrwałaby nawet do 1944 roku i tam spróbowała swoich sił. Każdy z nich mógł zdobyć złoto. Byli bowiem najlepszymi z najlepszych w polskim sporcie międzywojennym. Na pierwszy ogień – Janusz Kusociński. Już o nim wspomnieliśmy, wiecie więc, że Helsinki miały być jego ostatnim wielkim momentem. Tak to planował. Choć tak naprawdę nie musiał – już był wielki. W Los Angeles, w roku 1932, wygrał przecież bieg na 10000 metrów i zdobył olimpijskie złoto. Fani go kochali.
Ale chciał powalczyć, wierzył w swoje szanse. Zresztą nie bez powodów. Wciąż był w znakomitej formie, ustanawiał nowe rekordy Polski, wygrywał zawody. Do dziś znany jest jako jeden z twórców treningowej metody interwałowej, która pozwalała mu na odnoszenie najważniejszych triumfów. Jego największym rywalem w tamtym okresie był Józef Noji. Również znakomity biegacz, któremu drogę do kariery otworzyły Biegi Narodowe na Przełaj, organizowane rokrocznie. W 1934 wygrał je właśnie on, wówczas zupełnie nieznany biegacz. Szybko wyrósł na jednego z najlepszych długodystansowców w kraju. Miał zostać następcą Kusocińskiego.
Nie został. Choć powinien był. Wygrywał przecież nawet ze znakomitym Volmarem Iso-Hollo, dwukrotnym mistrzem olimpijskim. Nierzadko wyprzedzał też Kusocińskiego, ale równocześnie się z nim przyjaźnił. W czerwcu 1939 obaj pobiegli… w sztafecie. Jeden przekazał pałeczkę drugiemu, a fotografia z tego wydarzenia obiegła kraj. Niestety, nie była to pałeczka olimpijskich sukcesów. Wielki mistrz zginął bowiem w czerwcu 1940, rozstrzelany przez Niemców na Palmirach. A ten, który miał zostać jego następcą, podzielił jego los trzy lata później – pod ścianą straceń w Auschwitz.
Wojnę przeżyła za to Maria Kwaśniewska, inna gwiazda lekkiej atletyki. Utalentowana miotaczka, do 1952 dzierżyła rekord polski w rzucie oszczepem. Trenowała też pięciobój, skok w dal i koszykówkę. Ale to oszczep był jej specjalnością i to w nim zdobyła brązowy medal igrzysk olimpijskich w Berlinie, gdzie rzuciła zresztą – jak na siebie – stosunkowo słabo. Gdy odbierała gratulacje od Adolfa Hitlera, ten nazwał ją „małą Polką”. Ona, niespeszona, odrzekła: „Pan też nie jest wysoki”. A potem Niemcy głowili się, jak uratować tę sytuację wizerunkowo.
Kwaśniewska dożyła sędziwego wieku – zmarła dopiero w 2007 roku. Wojna zabrała jej jednak te lata kariery, w których mogłaby odnieść wielkie sukcesy. Choć swoich sił próbowała i tuż po niej. W 1946 roku, na mistrzostwach Europy, była szósta w rzucie oszczepem i siódma w pchnięciu kulą. Gdyby igrzyska sześć lat wcześniej się odbyły, pewnie walczyłaby o medale. Możliwe, że podobnie jak jej kolega po fachu – Eugeniusz Lokajski. Jemu już przed wojną doskwierały co prawda problemy zdrowotne, ale kto wie, może chciałby powetować niepowodzenie z 1936 roku?
Wtedy był wielkim faworytem. Właściwie już przed igrzyskami zawieszano mu na szyi złoto. Tyle że na treningu dla mediów doznał kontuzji barku, która w trakcie konkursu pozwoliła mu na oddanie zaledwie dwóch rzutów. Ból był zbyt mocny, by próbować dalej. Zajął więc zaledwie siódme miejsce. W trakcie wojny brał udział w powstaniu warszawskim. Poległ pięć dni przed jego zakończeniem. Był fotografem, miał swój zakład, robił setki zdjęć. Wiele z tych, które dziś pozwalają nam odtworzyć tamte wydarzenia, są właśnie jego autorstwa. Zginął zresztą częściowo przez nie. W książce „Igrzyska życia i śmierci” o ostatnich chwilach Lokajskiego opowiadał Jan Gozdawa-Gołębiowski: – Janek, idę naprzeciwko, tam mogą być filmy – powiedział „Brok”. Ja nie podniosłem się, bo nie miałem sił. Pobiegł sam. I chwilę potem nastąpił wybuch. Pocisk uderzył właśnie w dom przy Marszałkowskiej 129. Wybiegliśmy. Olbrzymia kamienica, chyba pięciopiętrowa, została do piwnic zburzona.
Ciało Lokajskiego spod gruzów wydobyto dopiero 15 maja 1945 roku. Los oszczepnika, choć nie w powstaniu, podzielili też wspomniani już znakomici szermierze – Leszek Lubicz-Nycz i Aleksander Małecki.

Eugeniusz Lokajski w trakcie powstania warszawskiego. Fot. Wikimedia
Obaj przez lata stanowili o sile polskiej szermierki, choć na karku, gdy zaczynała się wojna, mieli odpowiednio 40 i 38 lat. Większe sukcesy odnosił młodszy z nich, choć karierę skończył szybciej. W Amsterdamie został brązowym medalistą olimpijskim w turnieju drużynowym. Walczył w szabli i szpadzie, w obu odnosił sukcesy. Lubicz-Nycz sięgał z kolei po szablę i floret. Odegrał sporą rolę w kształtowaniu polskiej szermierki, albowiem poza startami w zawodach trudnił się też instruktorstwem. Zginął w trakcie kampanii wrześniowej w bitwie pod Łomiankami. Dokładnej daty oraz miejsca śmierci jego młodszego kolegi do dziś nie znamy.
Przez wojnę najlepsze lata stracił też Roger Verey, znakomity wioślarz, brązowy medalista igrzysk w Berlinie, który siedmiokrotnie stał też na podium mistrzostw Europy (w tym trzy razy na najwyższym miejscu). W 1935 roku wygrał plebiscyt „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski. Cztery lata później, jeszcze przed wojną, był drugi w rywalizacji jedynek w Królewskich Regatach w Henley-on-Thames o „Diamentowe Wiosła”. W Helsinkach byłby zdecydowanie faworytem do medalu albo nawet medali – bo znakomicie radził sobie też w dwójkach podwójnych (to zresztą w tej konkurencji stał na podium w Berlinie). Tyle że do igrzysk nie doszło. Po wojnie nadal startował.Lecz w 1947 i 1949 roku na mistrzostwach Europy odpadał w repasażach.
Szansę na kolejne sukcesy stracili też inni. Witold Gerutto, znakomity wieloboista, wicemistrz Europy z 1938 roku, przeżył wojnę i pojechał na igrzyska do Londynu, ale medalu nie zdobył. Ba, był od niego bardzo daleko – skończył dziewiętnasty. Potem zrobił jednak coś może nawet ważniejszego od zdobycia krążka igrzysk – najpierw stał się jednym z twórców lekkoatletycznego Wunderteamu, a potem był też prezesem PZLA. Blisko dokonania niesłychanego była za to Jadwiga Wajsówna, która na igrzyskach startowała już w 1932 (brązowy medal) i 1936 roku (srebro). Znakomita dyskobolka przeżyła wojnę i w wieku 36 lat udała się do Londynu na kolejne igrzyska. Rzuciła świetnie, ale jednak nieco za krótko. Nieco, bo była czwarta, tuż za podium. Dwa lata wcześniej, na mistrzostwach Europy w Oslo, wywalczyła brąz. Gdyby igrzyska w 1940 i 1944 roku się odbyły, byłaby wielką faworytką do medali.
Ucierpieli i inni. Świetny bokser, Szapsel Rotholc, nigdy nie wystartował na igrzyskach. W 1936 roku doznał przed nimi kontuzji ręki, a po wojennych perypetiach – był m.in. funkcjonariuszem w getcie, z którego potem uciekł, przebywał w obozie, wywieziono go do Niemiec, a potem wrócił do Polski – już nie wrócił do uprawiania pięściarstwa. Tomasz Stankiewicz, który już nie startował, ale był jednym ze zdobywców pierwszego w historii Polski medalu olimpijskiego. Niemcy zamordowali go w Palmirach w ramach akcji AB. Rozpadła się też reprezentacja piłkarzy, mająca spore szanse na zdobycie medalu.
Tak mocno, że już się nie podniosło, ucierpiało nasze jeździectwo. Wspominaliśmy już Zdzisława Kaweckiego, który startował na igrzyskach w Berlinie, a został haniebnie zastrzelony przez Rosjan w Katyniu. Inny członek srebrnej drużyny ze stolicy Niemiec, Henryk Leliwa-Roycewicz wojnę przeżył, ale w 1949 roku został skazany na sześć lat więzienia. Seweryn Kulesza, ostatni z wicemistrzów olimpijskich, po zakończeniu działań zbrojnych został na Zachodzie. I tak rozpadła się znakomita drużyna.
Do szermierzy, innej poszkodowanej grupy, doliczmy za to Romana Kantora, który w 1936 roku zaznaczył swą obecność w szerokiej czołówce szpadzistów, a w Helsinkach miał wejść do tej wąskiej, złożył już nawet olimpijskie ślubowanie. Nigdy nie było mu to dane. Grono strzelców pomniejszyło się za to o Władysława Karasia, brązowego medalistę z Berlina. Rozstrzelano go w masowej egzekucji w Magdalence.
Nazwisk jest, oczywiście dużo więcej. Wielu mieliśmy przed wojną znakomitych zawodników, którzy w Helsinkach mogli walczyć o medale. Albo mistrzów, którzy już skończyli karierę, jednak mogliby przekazać swą wiedzę i pomóc w rozwoju sportu. Mieliśmy też takich, dla których fińskie igrzyska miały stać się szansą na przejście do historii. Młodych, pełnych ambicji. Napiszmy więc też o nich.
Aspirujący
Ile talentów straciliśmy przez niespełna sześć lat wojny? Nie sposób ocenić. Jak już wspomniano – wielu z nich nigdy nie było nam po prostu dane poznać. Inni już jakoś zapisali się w annałach polskiego sportu, ale nie mieli okazji zaprezentować się na igrzyskach. Weźmy bokserów. Choć po wojnie odnosiliśmy w tym sporcie wielkie sukcesy, to przez jej wybuch straciliśmy wielu znakomitych zawodników, którzy mogli stanowić złote pokolenie pięściarstwa w Polsce.
Pierwszy z brzegu – Antoni Kolczyński. W wieku zaledwie 21 lat został wybrany drugim najlepszym sportowcem Polski w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. W meczu bokserskim Europa-Stany Zjednoczone był najlepszym z zawodników. Tuż przed wojną, w 1939 roku, został mistrzem Europy. Miał niesamowity talent, który demonstrować zaczął bardzo szybko. Tyle że we wrześniu Niemcy wkroczyli do Polski. I wszystko wzięło w łeb.
Okupacja mocno odcisnęła się na jego życiu. Nie był w stanie wrócić do formy, jaką imponował fanom. Przeżył, owszem, wystartował nawet na igrzyskach w Londynie w 1948 roku, ale bez sukcesów. Wciąż był w stanie dawać za to wielkie walki – z Laszlo Pappem, jednym z największych bokserów w historii, przegrał co prawda trzykrotnie, ale fani zawsze dostawali niesamowite widowisko. Z Juliusem Tormą, innym mistrzem olimpijskim, walczył za to dwukrotnie, z czego raz wygrał. To były jednak pojedyncze wyskoki. Na wielkich turniejach po prostu już sobie nie radził.
Dwaj inni, młodzi zawodnicy, też stracili swoje szanse. Mowa tu o Alfredzie Jasińskim i Zbigniewie Kowalskim. Pierwszy był rówieśnikiem Kolczyńskiego, drugi był od obu o rok starszy. Jasiński sensacyjnie wziął przed wojną udział w mistrzostwach Europy, zastępując faworyta do złota – Szapsela Rotholca. Zaprezentował się tam z niezłej strony i widać było, że ma potencjał. W 1938 i 1939 roku zostawał zresztą mistrzem Polski w wadze muszej. Kowalski z kolei uważany był już wówczas za podporę naszej drużyny. Zresztą słusznie – na mistrzostwach Europy zdobył brąz. Obaj, zgodnie z informacjami, które można znaleźć, przetrwali wojnę. Ale po niej walczyli już co najwyżej sporadycznie.
Do igrzysk w 1948 roku dotarł za to Franciszek Szymura, dwukrotny wicemistrz Europy w wadze półciężkiej. Londyn był jego jedynym startem olimpijskim, szansę na więcej zabrała mu wojna. Przegrał tam w ćwierćfinale, zresztą z późniejszym mistrzem. Talent miał jednak ogromny i często go demonstrował. Gdyby w 1940 roku przeprowadzono igrzyska, pewnie byłby faworytem do medalu, miałby wtedy przecież tylko 27 lat i był w pełni sił. W Londynie nie wystąpił za to Antoni Czortek, choć po wojnie nadal walczył. Wspaniały był to bokser, wicemistrz Europy z 1939 roku. Najważniejsze walki toczył jednak nieoficjalnie – w Auschwitz, pojedynkując się między innymi o własne życie. Te pojedynki wygrał. A to sukces cenniejszy niż olimpijski medal.

Antoni Kolczyński. Fot. Wikimedia
Inni? Oczywiście, są. Wśród bokserów wymienić moglibyśmy m.in. Edmunda Sobkowiaka, Aleksandra Polusa, Stanisława Woźniakiewicza czy Józefa Pisarskiego. Naprawdę, mieliśmy wspaniałe pokolenie, pełne gwiazd europejskiego i światowego pięściarstwa amatorskiego. Każdy z tej czwórki miał w swym dorobku medal mistrzostw Europy. Ostatni zdążył już nawet złożyć ślubowanie olimpijskie. Każdy przetrwał też wojnę, ale żaden nie osiągał już po niej sukcesów. Stracili swoje najlepsze lata, a fani – radość z ich dokonań w ringu.
Były też stracone talenty w lekkiej atletyce. Wacław Gąssowski – przetrwał obronę Warszawy i późniejsze powstanie – przed wojną (która wybuchła zresztą w jego 22. urodziny) zaczął się pokazywać jako znakomity biegacz. Próbował swych sił właściwie na wszystkich dystansach od setki do tysiac metrów, w tym w sztafetach. Choć najczęściej biegał na jedno lub dwa okrążenia stadionu. Z roku na rok poprawiał swoje wyniki. Miał potencjał nawet na to, by dobić do ścisłej europejskiej czołówki. Ale nigdy nie było mu to dane. Odbił to sobie po wojnie w inny sposób – został jednym z najważniejszych szkoleniowców Wunderteamu.
Na 800 metrów biegał też Jan Staniszewski. Tyle że do tego dokładał 1500 metrów. Widziano w nim kogoś, kto mógłby nawiązać – choć na nieco krótszych dystansach – do sukcesów Kusocińskiego i Nojego, z którym zresztą często rywalizował. Marzył o ustanowieniu rekordu Polski na 1500 m, ale przeszkodziła mu wojna. To ona też zablokowała jego start na igrzyskach w Helsinkach, gdzie chciał powalczyć o sukces. Wrócił co prawda do startów już po niej, ale bez większych sukcesów, nie licząc tych odnoszonych na krajowym podwórku. Zresztą nic dziwnego – był już wtedy po trzydziestce i trudno było oczekiwać, że po wojennych przeżyciach poradzi sobie z europejską czy światową czołówką.
Wśród lekkoatletów wypadałoby też wymienić Wandę Flakowicz, która na mistrzostwach Europy w 1938 roku zdobyła brąz w pchnięciu kulą. Miała wtedy zaledwie 21 lat i wielką przyszłość przed sobą. W tym samym roku została zresztą rekordzistką Polski. A potem przyszła wojna i przerwała karierę oraz nadzieje na medal w Helsinkach. Po wojnie wróciła do startów, wciąż należała do krajowej czołówki, ale świat już jej uciekł. Lekkoatletykę uprawiała niemal do końca lat pięćdziesiątych, tyle że już bardziej dla siebie. Marzenia o sukcesach zostały pogrzebane w latach 1939-1945.
A poza lekką atletyką i boksem? Też mieliśmy talenty. Wielkim był na przykład Zbigniew Szajewski, świetny zapaśnik. Igrzyska zaliczył dwukrotnie – w 1936 i… 1952 roku. Wystąpił więc w Helsinkach, choć 12 lat po tym, jak miał to zrobić pierwotnie. W pierwszym przypadku był młody (miał 22 lata) i zajął siódme miejsce. W drugim – jako 38-latek – odpadł w eliminacjach. Zabrakło mu tych imprez pośrodku, gdzie mógłby pokazać swoją klasę. Wtedy bowiem połączyłby przecież znakomitą sprawność fizyczną z nabranym doświadczeniem. A tak raz zabrakło mu pierwszego, a raz drugiego.
Był też Marian Kozłowski. Na igrzyskach w 1940 roku miałby 25 lat. Doświadczenie olimpijskie już miał – wraz z Antonim Bazaniakiem przeszedł zresztą do historii. W wyścigu K-2 na 10 000 metrów zajęli co prawda 11. miejsce, ale zostali pierwszymi polskimi kajakarzami, którzy wystartowali na igrzyskach. W Helsinkach pewnie walczyłby o poprawienie tego wyniku. Ale igrzysk nie było, a jego wywieziono na przymusowe roboty do Niemiec. Zginął w alianckim bombardowaniu.
Losy wszystkich tu wymienionych podzielili i inni. Nie sposób ocenić ilu. Jedni zginęli. Inni nie zdołali nawet rozpocząć sportowej kariery, choć przeżyli. Jeszcze innym ta kariera została przerwana i – zamiast rywalizować na stadionach, pływalniach czy w ringu – walczyli o życie. Jedni tę walkę wygrywali, inni nie. A gdy już zakończyła się wojna, o życie walczył też polski sport. Nieśmiałymi krokami wracał na międzynarodowe imprezy. Pojawiały się pierwsze medale. Mistrzostw Europy, świata i igrzysk olimpijskich. Najpierw mało, pojedyncze przypadki, potem coraz więcej. Choć to już temat na inną opowieść.
Jesteśmy jednak przekonani co do jednego – gdyby nie II wojna światowa, mielibyśmy tych medali zdobytych po 1939 roku o wiele więcej. I choć część z nich zdobyliby ludzie, których nazwiska przywołano w tym tekście. Każdy z nich był bowiem w stanie tego dokonać.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Wikimedia
Dzięki! Wartościowy materiał.