Mistrz olimpijski z Sydney 2000 Szymon Ziółkowski został trenerem zawodnika Grupy Sportowej ORLEN Pawła Fajdka. Czy czterokrotny mistrz świata potrzebuje trenera, który z batem będzie mu liczył pompki? Czy rekord świata po drodze do Tokio jest realny? Rozmowa z trenerem-praktykiem odbyła się na antenie radia Weszło FM.
Jak się do pana zwracać – trenerze czy pośle?
Kadencja, w której wypełniałem obowiązki parlamentarne, już się skończyła, a tytuł posła nie jest dożywotni, więc „panie Szymonie” byłoby jak najbardziej na miejscu.
Przy okazji chcielibyśmy pogratulować, bo 24 września upłynęło dwadzieścia lat od zdobycia przez pana złotego medalu olimpijskiego w Sydney.
No tak, to już dwadzieścia lat minęło, a wydaje się, że to stało się tak niedawno…
Wyzwanie przed panem nie lada – poprowadzi pan wybitnego polskiego młociarza Pawła Fajdka na drodze do Tokio. Wkracza pan w nieco nowe rewiry trenerskie, nie boi się pan tego wyzwania?
Nie wiem, czy są to nowe rewiry. Mówiąc kolokwialnie „ciepałem” tym żelastwem blisko trzy dekady. Dla mnie to znany teren. Zawodnik musi wykonywać część pracy sam ze sobą i to znajduje się na pograniczu pracy trenerskiej. Trener to element dodany. Ja zawsze ten układ zawodnik-trener plus wszystkie osoby ze sztabu, które wspomagające pracę z zawodnikiem, porównuję – może to dziwnie zabrzmi, ale to obrazowe – do kopania rowu. Oczywiście rów może zawodnik wykopać sam, używając tylko rąk. Będzie to zajmowało trochę więcej czasu, ale zasadniczo teoretycznie da się go wykopać. Może jednak do współpracy wziąć trenera, czyli użyć łopaty i będzie mu znacznie łatwiej. Łopata wbita w ziemię sama nic nie zrobi – jak trener bez zawodnika. To wszystko musi się opierać na synergii i współpracy. Mam nadzieję, że przyniesie to efekty, bo jestem innym szkoleniowcem, niż ci, z którymi Paweł miał okazję dotąd współpracować – bardziej praktykiem niż teoretykiem.
Wygląda na to, że właśnie trener Pawłowi jest potrzebny, bo dotychczasowy wieloletni układ z panią Jolą Kumor się wypalił. A od 1 listopada jest pan oficjalnie trenerem Pawła. Wiem, że musiał pan przejść formalnie kurs instruktorski, aby móc być zatrudnionym przez PZLA.
Taki jest wymóg formalny, że trzeba być minimum instruktorem lekkiej atletyki. Udało mi się ukończyć taki kurs z pozytywnym wynikiem egzaminu końcowego. Zatem sprawy formalne zostały uregulowane. Paweł faktycznie współpracował przez ostatnie cztery lata z Jolą Kumor, dodajmy że z sukcesami. Praktycznie z każdej imprezy wracał ze złotym medalem, poza mistrzostwami Europy w Berlinie w 2018 roku. Stamtąd przywiózł srebro, ale cały czas było to pasmo sukcesów. Paweł to czterokrotny mistrz świata, więc z jednej strony to ogromne wyzwanie, z drugiej to aktualnie prawdopodobnie największy potencjał na zdobycie złotego medalu w Tokio, jaki mamy w całej polskiej reprezentacji.
Czy ma pan konkretny pomysł na Pawła? Trzeba go jakoś przebudować pod względem fizyki rzucania, techniki, czy raczej to zawodnik, który potrzebuje jakiejś obróbki psychologicznej? On słynie z nietuzinkowości…
Wszyscy wybitni zawodnicy są trudni z psychologicznego punktu widzenia. Łatwi w prowadzeniu nie osiągają w sporcie sukcesu. Sport i wyniki wybitne są dla krnąbrnych i trudniejszych charakterów. Właśnie tacy sportowcy sięgają po laury, ja również taki byłem. Znam to od podszewki. Paweł umie rzucać młotem. Trudno powiedzieć, by czterokrotny mistrz świata wymagał poprawy w technice i jakichś zmian. Paweł staje się zawodnikiem coraz bardziej dojrzałym wiekowo – tak to nazwijmy, bo nie chcę powiedzieć, że starszym. Na pewno wymaga pewnych zmian w podejściu do treningu. Nie może być mowy o „husarii” z jaką mieliśmy do czynienia lata wcześniej. To akurat czasy mi najbliższe, bo ja w ten sposób kończyłem karierę sportową. W 2015 roku, kiedy wystartowałem po raz ostatni, miałem 39 lat. Ten okres 30+ pamiętam bardzo dobrze. Wiem, z czym to się jadło. Jestem przekonany, że możemy stworzyć duet, który dowiezie Pawła do złotego medalu igrzysk olimpijskich. W końcu do trzech razy sztuka.
Może być o tyle łatwiej, ze inicjatywa wyszła od Pawła. Można się spodziewać, że skoro jemu na tym zależało, to będzie chciał czerpać wszystko co ma mu pan do zaproponowania.
Nie wyobrażam sobie, by zawodnikowi na jego poziomie ktokolwiek narzucał z kim ma współpracować. Z niewolnika nie będzie pracownika. Rzeczywiście, musi być ochota ze strony zawodnika czy zawodników, żeby taki a nie inny szkoleniowiec prowadził go w przygotowaniach. To nie są lekkie przygotowania. Szczególnie w rzucie młotem. Trening jest monotonny, żmudny, męczący. Do tego związany z ciągłym bólem, a gdybyśmy mieli czekać na dzień, kiedy nic nas nie boli, to byśmy trenowali dwa razy w roku. Zaufanie jest elementem niezbędnym i vice versa, bo trener też musi ufać zawodnikowi.
Kiedy padła propozycja od Pawła, był pan od razu zdecydowany? Czy jednak wymagało to przemyślenia, choćby z racji, że w pewnym sensie jest to nowa rola?
Nie rzuciłem się na ten pomysł od samego początku. Przyznaję, że zaczęliśmy rozmawiać jeszcze w czasie wakacji, choć w sumie do porozumienia doszliśmy relatywnie szybko. Doszedłem jednak do wniosku, że to ciekawe wyzwanie. Być może faktycznie Paweł bardziej potrzebuje trenera-praktyka, choć mam odczucie, że „trenera” to nieprecyzyjne określenie – raczej konsultanta-praktyka, niż po prostu trenera sensu stricte. On doskonale wie co ma robić. Rzuca młotem od lat, więc nie będę miał tutaj zadania by stać z batem i liczyć powtórzenia. Zawodnik musi sam wiedzieć czego chce i do czego dąży. Kilka rozmów ze sobą odbyliśmy i aktualnie przebywamy na pierwszym zgrupowaniu. Ja zawsze zaczynałem przygotowania od gór. Jesteśmy w Karpaczu, a przed nami pierwsze wyzwanie – idziemy na Śnieżkę.
Karpacz robi się ostatnio popularnym kierunkiem wśród polskich lekkoatletów, choćby z racji na pięknie położony, malowniczy stadion. A kiedy pierwsze rzuty?
W Karpaczu będziemy przebywać do 11 listopada. To dziesięciodniowy wstępny obóz służący przygotowaniu kondycyjnemu i siłowemu. Te obozy w niskich górach, bo umówmy się, że Karkonosze to nie są góry wysokie, są dla nas o tyle dobre, że praktycznie bez względu na pogodę możemy w te góry pójść. Zakopane jest o tyle trudniejsze, że kiedy spadnie trochę śniegu, szybko pojawia się zagrożenie lawinowe i powyżej pewnych partii wyjść w góry się nie da. Dlatego wybieramy Karkonosze. W przypadku ludzi o takich gabarytach jak my, samo wciągnięcie czterech liter na szczyt to już jest pewne osiągnięcie. Jeszcze ze swojej kariery pamiętam, że po takim krótkim zgrupowaniu w górach byłem w stanie podchodzić do życiówek na siłowni. Tutaj pracują nogi i dolne partie pleców na tyle, że wystarczało, by ten wstęp trening zrobić. A pierwsze rzuty? 16 listopada, a więc pięć dni po powrocie stąd, meldujemy się w Spale. Tam rozpoczynamy już bezpośredni trening w rzucie młotem pod kątem igrzysk. Do startu w Tokio pozostaje dziewięć miesięcy, więc trzeba się brać za robotę.
Macie rozpisany już cały sezon, krok po kroku?
Nie, mamy rozpisany trening do końca roku. Również po to spotkaliśmy się w Karpaczu, aby ustalić między sobą, jak widzimy tę współpracę. Ze względu na obostrzenia pandemiczne, ten plan musimy ograniczyć w zasadzie tylko do zgrupowań w Polsce. Na razie ciężko wyobrazić sobie, że będziemy mogli skorzystać ze zgrupowań klimatycznych, które, nie ukrywam, zimą bardzo by się przydały. Rzucanie młotem wymaga treningu na dworze. Rzucanie w temperaturach minusowych czy około zera stopni, a rzucanie przy 20 stopniach Celsjusza to zdecydowanie inny trening. Fajnie, gdyby coś takiego się udało, ale wolę zakładać ten bardziej niekorzystny wariant, czyli że zostajemy w kraju. Po to ten cykl przygotowań, aby wypracować sobie plan do maja, czerwca. Po tym dziesięciodniowym obozie będziemy gotowi, by tak zwaną „łączkę” do startu w igrzyskach już przedstawić.
Jak będzie wyglądała wasza ekipa – pracujecie w duecie, czy będzie sparingpartner dla Pawła?
Sparingpartner w przypadku rzutu młotem nie jest do niczego potrzebny. To nie działa tak jak w sportach walki, że trzeba posiadać taką osobę na macie czy ringu. Z tego co wiem Paweł jest samowystarczalny i woli mieć spokój na treningach, niż kogoś kto by go rozpraszał. Na pewno na zgrupowaniach w Spale czy w innych ośrodkach, pewne osoby będą do nas dołączać. Bo trudno tego uniknąć, jeśli będzie więcej osób rzucających. Kołem czasem trzeba się podzielić. Raczej będziemy trenowali indywidualnie. W teamie pojawi się fizjoterapeuta. Będę namawiał Pawła, aby skorzystał w pewnym wymiarze z usług psychologicznych. Na ten temat jednak jeszcze będziemy rozmawiać.
Czy od czasu do czasu panu też się zdarzy „machnąć” młotem?
Rzut młotem to nie jest konkurencja amatorska i aby tym żelastwem rzucać, potrzeba dość dużego i odpowiedniego przygotowania fizycznego. Mam na myśli siłownię i obudowanie kręgosłupa. Obawiam się, że ułańska fantazja, która gdzieś w głowie może się jeszcze tlić, pozwoliłaby mi na to, by chcieć tym młotem rzucać bardzo daleko. Ale wydaje mi się, że mogłoby się okazać, że głowa chce, a nogi już niekoniecznie. Obawiam się, że mógłbym sobie zrobić więcej krzywdy niż to warte. Będę obserwował, jak robi to Paweł i zamierzam się tym napawać. To powinno mi wystarczyć.
Pan uczestniczył w pięciu kampaniach olimpijskich od Atlanty 1996 do Rio 2016. Pańskie złoto to wielki sukces, który pana ukształtował jako zawodnika, do tego poparty złotem Kamili Skolimowskiej. Od tamtego momentu ruszył fenomen polskiego rzutu młotem. Czy na przestrzeni lat rzut młotem się zmienił?
Zmienia się przede wszystkim poziom. U kobiet poziom rośnie, u mężczyzn spada. Porównując choćby wyniki – ja w Sydney wygrałem z odległością 80,02 m. To byłby wtedy 21. wynik w światowych tabelach. W tym roku mamy dwóch młociarzy, którzy przekroczyli 80 metrów. Kamila wygrała wtedy rzucając 71 metrów z kawałkiem. Dziś ten wynik nie dałby jej wejścia do czołowej ósemki. U kobiet wszystko się rozwija, musimy jednak pamiętać, że w Sydney rzut młotem kobiet debiutował w programie igrzysk olimpijskich. Wiadomo więc, że ten poziom będzie szedł do góry.
Rekord świata jest w zasięgu Pawła?
Raczej w tym roku nie będziemy się na tym koncentrować. Najważniejsze by wrócić z Tokio zadowolonym. Dokładanie rekordu świata do presji związanej ze startem w igrzyskach nie jest potrzebne. Jeśli przetrwamy ten sezon w zdrowiu i skończymy go z wynikiem zbliżonym do rekordu życiowego Pawła, będziemy myśleć aby w następnych dwóch latach do rekordu świata się zbliżyć. To wymagałoby jednak modyfikacji treningowych. Pytanie tylko, czy Paweł będzie tego chciał i będzie taka możliwość. To na razie pieśń przyszłości. Dla nas najważniejszy start jest za dziewięć miesięcy w Tokio.
Trzymamy kciuki, bo to również dla pana fajna pętla, powrót do lekkiej atletyki po flircie z polityką.
Dziękuję bardzo i miejmy nadzieję, że po powrocie z Tokio wszyscy będziemy zadowoleni i że będziemy mogli powiedzieć, że złoty medalista z Sydney 2000 przywiózł złotego medalistę z Tokio 2021.
Rozmawiali
DARIUSZ URBANOWICZ
WOJCIECH PIELA