Dźwigać wielkie ciężary zaczął bardzo późno i to zupełnym przypadkiem. Ale kiedy już to zrobił, błyskawicznie się okazało, że jest prawdziwym fenomenem i bez cienia przesady jednym z najsilniejszych ludzi na ziemi. Zdobył dwa złote medale olimpijskie i był faworytem do trzeciego, ale przegrał z kontuzją i skończył na najgorszym dla sportowca czwartym miejscu. Dramaty z pomostu były jednak niczym w porównaniu z tym, czego Waldemar Baszanowski doświadczył poza nim. Kolejne tragedie go jednak nie załamały. Ci, którzy go znali osobiście, powtarzają zgodnie, że do końca życia pozostał złotym człowiekiem i to zdecydowanie nie tylko z powodu triumfów na igrzyskach w Tokio ’64 i Meksyku ’68.
Nauczyciel w Ferdydurke tłucze uczniom do głów, że „Słowacki wielkim poetą był”. My zaczniemy od stwierdzenia, że „Baszanowski wielkim sztangistą był”. Co więcej, w przypadku wieszcza można się przecież spierać: jednym jego styl pasuje, innym nie, jedni wyżej postawią Mickiewicza, jeszcze inni będą przekonywali, że prawdziwa poezja to tylko ta nowoczesna, i tak dalej. W przypadku Baszanowskiego dyskusji nie ma. Wielkim sztangistą był i kropka. Jednym z największych w historii całej dyscypliny. Dość powiedzieć, że w rankingu wszech czasów, stworzonym przez magazyn „World Weightlifting” został sklasyfikowany na trzecim miejscu. Wyobrażacie to sobie? Ponad sto lat rozgrywania międzynarodowych zawodów, wiele kategorii wagowych, mnóstwo złotych medalistów olimpijskich, zwycięzców największych zawodów, rekordzistów świata, zawodników, przekraczających granice ludzkich możliwości. I w tym panteonie, w gronie najlepszych z najlepszych i najwybitniejszych z wybitnych, przez niezależnych ekspertów Polak został postawiony na podium! Ciekawe, czy jest jakakolwiek inna poważna dyscyplina sportu, w której moglibyśmy znaleźć tak wysoko notowanego rodaka? A najbardziej szokujące w tej całej historii jest to, że… zaczęła się od rozkazu, który młody gimnastyk, szeregowy Waldek Baszanowski dostał swojego dowódcy porucznika Igora Wójtowicza. Gdyby nie ten zbieg okoliczności, prawdopodobnie by nie było dwóch złotych medali olimpijskich, pięciu tytułów mistrza świata, sześciu mistrza Europy, dziewięciu mistrza Polski i dwudziestu czterech (!) rekordów świata. A było tak…
Z technikum do wojska, z wojska na pomost
Przyszły mistrz sztangi urodził się w Grudziądzu, niemal równo cztery lata przed wybuchem II wojny światowej, w rodzinie podoficera artylerii Jana Baszanowskiego. Kiedy po wojnie poszedł do szkoły, szybko złapał sportowego bakcyla. Co ciekawe, ciągnęło go jednak do biegania i gimnastyki. W międzyczasie skończył Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Kwidzynie, ale potem nigdy w życiu z żadną mechanizacją do czynienia nie miał. Po szkole, jak wszyscy w tamtych czasach (połowa lat pięćdziesiątych), poszedł w kamasze. Państwo wówczas przykładało bardzo dużą wagę do promocji sportu i regularnie organizowano choćby spartakiady. Na jednej z nich, podczas odbywania służby wojskowej, Waldek miał wystąpić w zawodach gimnastycznych. Nie wystąpił jednak. Wszystko dlatego, że nagle się okazało, że jego kompania nie ma kogo wystawić w wadze lekkiej w podnoszeniu ciężarów. Wspomniany porucznik Wójtowicz zarządził więc zbiórkę, przyjrzał się swoim żołnierzom, po czym wytypował drobnego (około 65 kg), ale bardzo wysportowanego Baszanowskiego. Nie było dyskusji, tylko rozkaz: szeregowy, będziesz teraz podnosił ciężary. No, i podnosił! To, że wygrał zawody w wadze lekkiej, to jeszcze nic. Okazało się, że jego wynik w rwaniu był lepszy niż kogokolwiek w stawce, wliczając w to nawet najwyższe kategorie wagowe i gości ważących po 40 kilogramów więcej od niego!
Trudno się dziwić, że po takim debiucie młody żołnierz połknął ciężarowego bakcyla. W jednostce nie było odpowiednio wyposażonej siłowni, więc za zgodą dowódcy sam zmajstrował sobie sztangę, używając do tego między innymi z części od czołgu – kół zamachowych i zębów z gąsienicy. Ta anegdota zresztą dobrze charakteryzuje Baszanowskiego: to był gość, który po pierwsze nigdy się nie poddawał i nie zrażał niepowodzeniami, czy złymi warunkami, a po drugie – zawsze potrafił zrobić coś z niczego i uwielbiał majsterkować.
Baszanowski, znaczy Polska
– Waldek był nieprawdopodobnie ambitny, nieludzko twardy i fenomenalnie utalentowany. A przy tym: dusza człowiek i złota rączka. W akademiku potrafił naprawić wszystko, sam składał tranzystorowe radia. A później bił rekordy świata – wspominał po latach w jednym z wywiadów Zygmunt Smalcerz, młodszy kolega Baszanowskiego z kadry i także mistrz olimpijski. – Od niego uczyliśmy się pracowitości i systematyczności, pilności i solidarności, szlachetności i siły charakteru. To on przetarł nam drogę na wszystkie pomosty świata. A wszędzie, gdzie startujemy, gdzie się pojawiamy, Baszanowski znaczy Polska.
Zanim jednak bił rekordy i przecierał drogę, składał wspomniane tranzystory w akademiku warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Tam także trafił za sprawą porucznika Wójtowicza. Tym razem nie był to już rozkaz, tylko dobra rada. Kiedy Baszanowski kończył obowiązkową służbę wojskową, dowódca zasugerował mu, żeby pojechał do stolicy i zgłosił się do trenera Augustyna Dziedzica. Miał wtedy użyć słów:
„on zrobi z ciebie człowieka i ciężarowca”.
Było wprawdzie dość późno na rozpoczęcie profesjonalnych treningów, bo po odsłużeniu wojska miał już 22 lata, ale – jak się okazało – na szczęście nie za późno. Dość powiedzieć, że minęły ledwie trzy lata od debiutu na spartakiadzie, kiedy Baszanowski znalazł się… na olimpijskim pomoście!
W Rzymie w 1960 roku jeszcze trochę zabrakło, bo zawody skończył na piątym miejscu. W kolejnych latach jednak Polak był już w absolutnej światowej czołówce. A mówiąc trochę bardziej precyzyjnie, przez kolejną dekadę na najważniejszych światowych imprezach Baszanowski nie schodził z podium, a najczęściej zajmował jego najwyższy stopień.
Najlepszy na świecie, najlepszy w kraju
Miał 29 lat, kiedy w Tokio sięgnął po złoto. Tyle suchych faktów. Sama rywalizacja z Władymirem Kapłunowem ze Związku Radzieckiego i kolegą z reprezentacji Marianem Zielińskim wcale jednak taka sucha nie była. Wręcz przeciwnie. Panowie stoczyli fascynujący bój o najcenniejszą nagrodę w sporcie. Baszanowski rywalizację zakończył pierwszy, notując w dwuboju imponujące 432,5, czyli aż 25 kilogramów więcej niż wynosił rekord olimpijski w wadze lekkiej! Co ciekawe, to jednak wcale nie musiało dać złota. Wciąż jeszcze jedną próbę w podrzucie mieli Kapłunow i Zieliński. Baszanowskiemu zostało tylko nerwowe czekanie i przyglądanie się próbom rywali. Kapłunow zarzucił na sztangę 167,5 kilograma. Zaliczenie próby dałoby mu prowadzenie. Na szczęście – reprezentant Związku Radzieckiego nawet nie zdołał wstać, nie mówiąc o podniesieniu ciężaru nad głowę. Jeszcze ostrzej zagrał Marian Zieliński. On miał już zagwarantowany brąz, ale podjął próbę ataku na złoto. Ważącą 170 kilogramów sztangę zdołał nawet podnieść, jednak ostatecznie próby nie zaliczył. Właśnie złoto z Tokio, po latach, Baszanowski uznawał za swoje największe osiągnięcie w karierze. To o tyle ciekawe, że cztery lata później w Meksyku nie tylko obronił tytuł, nie tylko dołożył 5 kilogramów do wyniku z Tokio, ale także drugiego w dwuboju Pavriza Jalayera z Iranu wyprzedził aż o 15 kilogramów!
Trudno się dziwić, że bijący rekordy świata i zdobywający dwa złote medale olimpijskie z rzędy Baszanowski w pełni zasłużenie był jednym z najpopularniejszych i najbardziej cenionych atletów w Polsce. W 1964 i ’65 zajmował trzecie miejsce w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku, w 1967 był drugi. W olimpijskim roku 1968 znów załapał się „tylko” na trzecią pozycję – nieznacznie przegrał z Jerzym Pawłowskim (złoto w szermierce indywidualnie) oraz Ireną Szewińską (złoto na 200 metrów i brąz na 100). Najlepszym sportowcem w kraju uznany został rok później. W najgorszym roku w życiu…
Fatalny wypadek w Zabostowie Małym
8 lipca Baszanowski z żoną Anitą i 6-letnim synem Markiem wracali ze Szczecina do domu. Niedaleko Łowicza, w miejscowości Zabostów Mały, sztangista stracił panowanie nad swoim moskwiczem 412. Dziś tabloidy pisałyby o tym przez wiele dni, wtedy gazety, czego by o nich nie mówić, potrafiły bardziej uszanować prywatność. Opublikowano jedynie lakoniczną depeszę:
„Tragiczny wypadek samochodowy wydarzył się we wtorek wieczorem znanemu ciężarowcowi Waldemarowi Baszanowskiemu. Prowadzony przez niego samochód osobowy w miejscowości Zabostów Mały, powiat Łowicz, wpadł w poślizg i przewrócił się do rowu. Żona W. Baszanowskiego – Anita poniosła śmierć na miejscu. Baszanowskiego i jego 6-letniego syna Marka przewieziono do szpitala powiatowego w Łowiczu” .
Nie tylko gazety dziś mamy inne niż 50 lat temu. Samochody także bardzo się różnią. We wspomnianym moskwiczu na przykład nie było pasów bezpieczeństwa. Kiedy auto spadło do rowu, Anita Baszanowska wypadła przez otwarte drzwi. Nie miała szans na przeżycie wypadku, który dziś prawdopodobnie skończyłby się tylko na chwili strachu. Sam sztangista i jego syn wyszli z kraksy bez poważniejszych obrażeń, przynajmniej fizycznych. Dla polskiego sportu było to o tyle ważne, że wielkimi krokami zbliżały się mistrzostwa świata i Europy w podnoszeniu ciężarów, których gospodarzem była Warszawa, a największą gwiazdą – właśnie Baszanowski. Mimo ogromnej tragedii, mistrz olimpijski nie przerwał przygotowań, a na pomoście w stolicy wytrzymał presję ze strony kibiców i rywali. Pewnie sięgnął po złoto, bijąc przy okazji rekord świata aż cztery razy!
Ręce miał silne do końca
Na igrzyska do Monachium leciał po trzecie mistrzostwo olimpijskie w karierze. Na treningach podnosił ciężary 20 kilogramów większe niż rekord świata. W czasie zawodów jednak doznał kontuzji mięśni grzbietu. Każda próba wymagała od niego nadludzkiego wysiłku i oznaczała walkę z niewyobrażalnym bólem. Jak zawsze, walczył do końca, ale tym razem dało to „tylko” czwarte miejsce. Do brązowego medalu zabrakło 2,5 kilograma (zdobył go Zbigniew Kaczmarek).
Pechowa kontuzja nie tylko pozbawiła go szans na trzecie złoto olimpijskie, ale także w praktyce zakończyła jego karierę. Przez pewien czas pracował jako trener i wykładowca w warszawskiej AWF, potem w dwóch polskich klubach, aż wyjechał do Indonezji, gdzie prowadził kadrę narodową. Po powrocie do Polski był szefem wyszkolenia Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, a potem prezydentem Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów (niewielu Polakó zajmowało równie istotne stanowisko w poważnym sporcie). Powszechnie był szanowany i lubiany, świetnie mówił po angielsku, co przecież nie jest regułą u polskich działaczy.
Niestety, jego życie ciągle stało pod znakiem tragedii. Najpierw jego druga żona, Krystyna, przegrała walkę z chorobą nowotworową. Później dramat dotknął bezpośrednio samego Baszanowskiego. Miał 72 lata, kiedy podczas pracy na działce spadł z drzewa i złamał kręgosłup (powyżej jedno z ostatnich zdjęć przed wypadkiem). Przez ostatnie cztery lata życia był niemal całkowicie sparaliżowany, poruszał tylko głową i rękami.
– Ręce nadal miał silne, kiedy go odwiedzałem, prosił, żeby się z nim siłować na rękę – wspominał Zygmunt Smalcerz. Zmarł osiem lat temu, w wieku 76 lat. Jest pochowany w Warszawie. Niestety, szanse na to, że w przyszłym roku w Tokio któryś z polskich sztangistów nawiąże do sukcesów Baszanowskiego z japońskiej stolicy, są jedynie iluzoryczne…
JAN CIOSEK
foto: newspix.pl
Takich jak Pan Waldemar Baszanowski już dzisiaj nie robią