Szef polskiej misji olimpijskiej, Marcin Nowak, w długiej rozmowie opowiada nam o tym, czym właściwie się zajmuje osoba na jego stanowisku i czy przypomina kierownika drużyny piłkarskiej, jak Japończycy podchodzą do organizacji przełożonych igrzysk, jakie środki bezpieczeństwa zostaną zastosowane w samym Tokio, czy choćby o tym, dlaczego sportowców w wiosce olimpijskiej nie powita… McDonald’s.
Jednym zdaniem: znajdziecie w tej rozmowie sporo ciekawych informacji na temat organizacji igrzysk i występu naszych zawodników od człowieka, który ma w to wszystko wgląd na bieżąco.
KAMIL GAPIŃSKI: Nie każdy zapewne musi zdawać sobie sprawę, kim jest szef misji olimpijskiej i jaki jest zakres obowiązków jego człowieka. Więc od tego zacznijmy. Czy to jest ktoś taki, jak kierownik drużyny piłkarskiej, kto musi zająć się wszystkimi detalami, czy wygląda to jeszcze inaczej?
MARCIN NOWAK: Można by powiedzieć, że taki kierownik drużyny piłkarskiej, tylko z naprawdę poszerzonymi kompetencjami i zakresem obowiązków. Poza całą otoczką, czyli zapewnieniem wszystkiego naszym sportowcom, to jest to też osoba kontaktowa i newralgiczna. Pewien łącznik między mediami czy światem polityki – bo wchodzą tu w grę również rzeczy dyplomatyczne, podczas igrzysk jest szereg takich wizyt, zwyczajowo pojawia się choćby prezydent. Tych obowiązków jest bardzo dużo.
Praca tak naprawdę zaczyna się cztery lata przed igrzyskami. Wszystkie rzeczy proceduralne planowane są od początku do końca. To są planowania dotyczące liczby, jakości, różnorodności zawodników, poprzez to, w jakich terminach będą przebywali nie tylko na samych igrzyskach, ale i w okresie poprzedzającym igrzyska. Bo często w przypadku tej imprezy – i tak też będzie w Tokio – duża część reprezentacji w związku z czasem potrzebnym na aklimatyzację będzie przebywała już wcześniej w Japonii czy innych miejscach, gdzie jest zbliżony klimat. To wszystko musimy koordynować.
Pana bezpośrednim przełożonym jest prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego czy współpracuje pan na co dzień z kimś innym?
Na szczycie struktury PKOl jest prezes Andrzej Kraśnicki. Później za sprawy „zarządcze” odpowiada sekretarz generalny, którym jest Adam Krzesiński. I od niedawna w tej strukturze jeszcze istnieje pani Iwona Łotysz, zastępca sekretarza generalnego. Odpowiadam bezpośrednio przed nią i sekretarzem.
Jak wygląda współpraca między szefem misji olimpijskiej, a przedstawicielami związków w poszczególnych dyscyplinach? Czy to jest tak, że w tym okresie przed igrzyskami cały czas ktoś dzwoni i dopytuje? Kuba Kwiatkowski, rzecznik Polskiego Związku Piłki Nożnej, opowiadał, że w dniu, gdy został zwolniony Jerzy Brzęczek, odebrał jakieś 400 telefonów, aż w końcu padła mu komórka od samego podskakiwania, dostawania SMS-ów. Pan też ma takie gorące momenty w pracy?
W tym roku ten peak nastąpił w momencie, gdy zrobiło się dużo szumu medialnego, który przeważnie powoduje czyjaś wypowiedź. Zwykle zresztą okazuje się, że była to wypowiedź nieautoryzowana i osoba ta nie jest związana ani z komitetem organizacyjnym, ani z ruchem olimpijskim. Takie słowa – cytowane przez zagraniczne media, które niekoniecznie mają dobrą opinię – sprawiają, że i w Polsce pojawiają się spekulacje. Tak samo było w tym roku przy okazji kilku fałszywych komunikatów o możliwości przełożenia igrzysk, czy nastrojach samych Japończyków. Zdarzyło się kilka takich momentów w tym roku i wtedy bateria w telefonie faktycznie się przegrzewa tak, że aż nie ma się czasu skoncentrować się na własnej pracy.
Co do kontaktu ze związkami sportowymi, kontaktu z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim i kontaktu z samym komitetem organizacyjnym na miejscu, w Japonii, to nasz chleb powszedni. Aczkolwiek do tego momentu ta praca była trochę pracą odtwórczą, bo wykonywaliśmy w zasadzie drugi raz to, co robiliśmy rok temu. Może nie było to przepisywanie konkretnych rzeczy, bo wiązało się to z aktualizacją danych – choćby potwierdzenia akredytacyjne związane są z tym, że poszczególne dane paszportowe musieliśmy przekazać do aplikacji MKOl, co wymagało zweryfikowania daty ważności paszportu. Taka prozaiczna rzecz, a okazało się, że blisko 25 procent osób wymaganej ważności nie ma. Organizatorzy bowiem wymagają, żeby ten paszport był ważny co najmniej pół roku dłużej, niż do zakończenia igrzysk olimpijskich. Wyszło, że mnóstwo osób – zawodników, trenerów czy dziennikarzy – ma je ważne krócej. Musieliśmy wszystkich mocno dopingować i działać doraźnie, by uzyskiwali nowe dowody tożsamości.
Taka praca wymaga też chyba sporej cierpliwości? Bo to musi być codziennie bardzo dużo wiązania pozornie drobnych, ale istotnych rzeczy. Pewnie ludzie dzwonią, dopytują i każdy ma swój mały interesik, który chciałby przedstawić.
Charakterologicznie – ale chyba nie tylko – jestem raczej mało cierpliwy. Całe sportowe, lekkoatletyczne życie byłem sprinterem. Teraz pewnie przydałoby się więcej cierpliwości, ale wydaje mi się, że potrafię się do tego dostosować. Choć są momenty pracy z ludźmi, choćby tymi z polskich związków sportowych. A to bywa trudne i raz jest lepiej, a raz gorzej.
Szczególnie, że te polskie związki też prezentują różny poziom. Są takie zarządzane znakomicie, a są takie, które w ostatnich miesiącach często bywały bohaterami mediów.
Jak to w życiu. Za wesoło by było, gdyby wszędzie było idyllicznie. Nawet jednak w tych przypadkach, gdzie związki mają z różnych przyczyn problemy w zarządzaniu czy funkcjonowaniu, staramy się pomóc. Wydaje mi się, że weszliśmy nawet na poziom, jakiego wcześniej nie było – zresztą takie zadanie dostałem od prezesa Kraśnickiego, przychodząc do PKOl, że strona sportowa naszego komitetu musi być bardziej zaakcentowana. Staram się i cały mój zespół też się stara, wyciągać na piedestał naszych sportowców.
ROZMOWY MOŻESZ POSŁUCHAĆ TEŻ JAKO PODCASTU W AUDYCJI “KIERUNEK TOKIO” TWORZONEJ WRAZ Z PKN ORLEN
Jak właściwie został pan szefem naszej misji olimpijskiej? Bo to przecież nie tak, że przyjechał pan pewnego dnia do Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ukłonił się, powiedział: „Dzień dobry, Nowak jestem, kiedyś byłem sprinterem, chciałbym tu coś porobić”, na co oni: „O, Marcin, pewnie, fajnie, że jesteś, zostaniesz szefem!”. Raczej było trochę inaczej.
Prawie tak to wyglądało. (śmiech) Żartuję oczywiście. Żeby była pełna świadomość – takiej decyzji nie może podjąć ani sekretarz generalny, ani prezes PKOl. O tym musi zdecydować cały zarząd, czyli też przedstawiciele związków sportowych. Takim testem moich umiejętności pracy w zespole, były chyba zimowe igrzyska w Pjongczangu, gdzie byłem wiceszefem misji, ale też szefem misji w Wiosce Lodowej w Gangneung, gdzie mieszkali i startowali nasi łyżwiarze szybcy. Tam zostałem rzucony na głęboką wodę. Widocznie ta praca została doceniona, bo bezpośrednio po igrzyskach wyszła taka propozycja. Ja się na nią z wielką przyjemnością zgodziłem. I dopiero po tej mojej akceptacji zostało to poddane głosowaniu w zarządzie.
Z jakimi najdziwniejszymi sytuacjami na igrzyskach musiał pan sobie poradzić? Bo sam pamiętam Bartosza Karwana, wówczas piłkarza Herthy Berlin, którego trener chciał kiedyś wpuścić na boisko, ale bardzo się zdziwił, gdy okazało się, że Karwan zapomniał wziąć z szatni koszulki. Czy na igrzyskach zdarzają się takie bardzo codzienne, prozaiczne rzeczy? Że sportowiec zaspał na start albo nie wziął łyżew, czy też sportowcy nie bywają tak nieuważni?
Takiej sytuacji, że ktoś zaspał sam nie przeżyłem. Natomiast znamy sytuację z poprzednich igrzysk letnich, gdy bardzo znany lekkoatleta zaspał na próby eliminacyjne i wiemy, jaki był efekt końcowy. Mam nadzieję, że karta tej osoby odwróci się w przypadku igrzysk w Tokio. Wszyscy liczymy, że tam pokaże, na co go stać. Jest jednak faktycznie sporo takich przypadków – zapominania poszczególnych rzeczy czy stroju startowego, o czym sportowiec myśli najbardziej. Zdarzają się jednak przypadki, że przy tym stresie tych najważniejszych rzeczy na końcu brakuje. Jako misja olimpijska musimy o to dbać.
W siedzibie misji, zwykle zlokalizowanej bardzo blisko miejsca zamieszkania zawodników – to często są te same budynki, nawet te same piętra, które zajmują sportowcy – staramy się na to reagować. Albo za pomocą członków misji, albo sami dostarczamy im takie rzeczy. To nic nowego, ludzka rzecz. Przy ogromnym stresie – pamiętajmy, że to najważniejsza impreza czterolecia, dla niektórych wręcz impreza życia – to naturalne. Nie ma się czemu dziwić. Misja olimpijska jest właśnie po to. Sama nazwa wskazuje, że naszą misją jest pomagać i sprawiać, by komfort treningów przed igrzyskami, czy samego pobytu i startu na nich był jak największy.
Zastanawiam się, czy Japończycy chcą tych igrzysk, czy też ich nie chcą? Pojawiają się przecież badania opinii publicznej, które mówią, że niekoniecznie im się ta organizacja podoba. Sam jakiś czas temu rozmawiałem z Markiem Plawgą, który powiedział: „Spokojnie, nie znamy kontekstu tych badań. Nie wiemy ile osób było przepytanych i jak były zadane te pytania. Więc nie szalejmy”. Pan zapewne ma kontakt z osobami z Japonii, one w tej chwili cieszą się na igrzyska? Bo też pamiętajmy, że Japończycy mają taki plan związany ze szczepieniami, że chcą wyszczepić cały kraj do czerwca, więc jeszcze przed igrzyskami.
Kiedy słyszę, jak pan redaktor mówi, to przypominam sobie, że chyba sam z Markiem o tym rozmawiałem jakiś czas temu. Być może wspominał o tym po rozmowie ze mną. (śmiech) Co do Japonii – wszystko zależy od tego, gdzie przyłoży się ucho. Media podkręcają te rzeczy związane z badaniami opinii publicznej, przeprowadzonymi ankietami i resztą takich rzeczy.
Wczytując się jednak w te ankiety, widać, że przekaz nie jest do końca rzetelny. Bo media powtarzały, że „blisko 80 procent Japończyków jest przeciwko igrzyskom”. Kiedy człowiek wczytał się już głębiej w to, o co pytano ich podczas ankiety, to wychodzi, że 36 procent w zasadzie zastanowiłoby się nad przełożeniem terminu igrzysk, a 30 pozostałych na chwilę obecną tych igrzysk nie chce. Łącznie to potem dobija nawet do 80 procent, ale jest to lekko tendencyjne – nie tyle zadane pytania, co wyciągnięte z nich wnioski.
My jednak mamy też informacje z wielu branż. Trzeba pamiętać, że jako misja olimpijska musimy również zabezpieczyć naszych gości, gości naszych zawodników, ale też osoby nieakredytowane, czyli na przykład sponsorów, którym musimy zapewnić transport. Mamy więc też do czynienia z firmami, które zajmują się z transportem, również w Japonii. Z każdym z takich podmiotów rozmawiamy nieoficjalnie, pytając, jak to w tej Japonii wygląda. Bo przecież wprowadzili stan nadzwyczajny, wydaje się, że to jakaś wielka tragedia. Wszyscy mówią jednym głosem – „słuchajcie, mamy stan nadzwyczajny, ale nie mylcie go z sytuacją w Europie”. Tam ten stan nadzwyczajny został wprowadzony głównie po to, by te igrzyska się odbyły.
W tym momencie chcą tę Japonię maksymalnie wyczyścić, zrobić coś na wzór Australian Open, gdzie z dwóch czy trzech przypadków robiono już wielką tragedię. Teraz we wszystkich prefekturach Japonii, gdzie będą przebywali sportowcy, próbuje się zablokować dopływ osób z możliwością przenoszenia wirusa. Sami Japończycy pewnie doskonale sobie z tym poradzą, to jest karny naród, do wszystkich restrykcji podchodzi rygorystycznie. Jest tyle czasu, że do lipca ten procent osób zakażonych w Japonii będzie znikomy. Pewnie nie równy zeru, bo to raczej niemożliwe, ale w połączeniu z tym programem szczepień, który faktycznie jest tam planowany, to wydaje się, że to plan niemal doskonały.
Świadczyć może o tym też to, że liczne komunikaty, choćby dotyczące kibiców, nigdy nie zawierały tak naprawdę stwierdzenia o tym, że ich nie będzie. Za każdym razem jest akcent na to, że są starania, by kibice mogli wejść na zawody. Oczywiście nie wiadomo, jak to wyjdzie, ale sam ten fakt pokazuje, że wszystkie te działania – choćby to, że do Japonii teraz tak naprawdę nie da się wlecieć, bo jest 21 dni kwarantanny, czy wprowadzenie wiz, których wcześniej nie było – są po to, by nie było ekspansji wirusa. Myślę, że to doskonałe rozwiązanie. Troszeczkę utrudniające życie nam i sportowcom, którzy pewnie chcieliby tam wystartować wcześniej w testowych zawodach. Przede wszystkim jednak wszyscy chcemy pojechać na igrzyska.
A jak wygląda kwestia kwarantanny? Przed Australian Open każdy, kto przyleciał, musiał przesiedzieć swoje w hotelu, choć część zawodników i zawodniczek mogła wyjechać na kort. Czy to jest tak, że każdy sportowiec, który przyleci do Tokio na igrzysk musi przejść kwarantannę, czy też nie musi?
Przy igrzyskach olimpijskich zróżnicowanie sportów i liczba osób tam będących – sportowców oraz towarzyszących im ludzi – uniemożliwia przeprowadzenie kwarantanny. Nikt o niej tak naprawdę nie myśli. Jest za to szereg procedur już rekomendowanych. One nie są jeszcze oficjalne, ale są skonstruowane i przesłane do wszystkich. My powolutku dystrybuujemy je do polskich związków sportowych.
Mówią one choćby o tym, że powstanie specjalna aplikacja – każdy uczestnik igrzysk będzie zobowiązany do jej pobrania na telefon. 14 dni przed wylotem z Polski będzie trzeba tę aplikację uruchomić, wpisać podstawowe dane – kraj, konkurencję, miejsce pobytu, czyli czy będą już bezpośrednio w wiosce olimpijskiej, czy jeszcze gdzieś na zgrupowaniu na terenie Japonii – i przez okres 14 dni przed wylotem codziennie trzeba będzie monitorować swój stan zdrowia i wpisywać choćby temperaturę.
Nie wiem, czy ta aplikacja będzie to w jakikolwiek sposób monitorowała, czy będzie się wpisywać „z ręki”. Trudno mi teraz powiedzieć, ale zakładam, że organizatorzy wymyślą coś, by te dane były rzetelne. W dodatku na 14 dni przed wylotem jest wskazane – choć nie jest to wymóg całkowitej kwarantanny – takie świadome „oszczędzanie się” społeczne. A więc by sportowcy i ich sztaby unikali większych zgromadzeń. Ich codzienne rytuały i tryb życia powinien ograniczyć się do domu, treningu i niczego więcej. Myślę, że wszyscy sportowcy podejdą do tego dość odpowiedzialnie. Cel jest jeden – dojechać na igrzyska.
Później trzeba będzie, na 72 godziny przed przekroczeniem granicy, mieć ważny test negatywny. Kartka z negatywnym wynikiem będzie musiała być włożona w paszport. Bez tego nikt nie przepuści nas przez granicę japońską. Zaraz po przekroczeniu tej granicy, jeszcze nawet na lotnisku, będzie kolejny, szybki test, potwierdzający, że nie jesteśmy chorzy. Organizatorzy, oczywiście, zakładają, że jakiś ułamek osób będzie miało test pozytywny czy niejednoznaczny. Będą więc przygotowane specjalne izolatoria – i tu też mówi się o izolacji, nie kwarantannie – czy to w wiosce olimpijskiej, czy w obiektach poza nią. W samej wiosce też zresztą planowane są co kilka dni przesiewowe testy. Jak to będzie wyglądało w praktyce, zobaczymy za chwilę.
Wierzy pan, że sportowcy będący ludźmi młodymi, skorymi do zabawy – przecież do McDonald’sa w wiosce podobno zawsze były kolejki, a jeden ze sportowców tłumaczył mi kiedyś, że odwróconą flagą kraju na balkonie daje się sygnał, że jest impreza – że wytrzymają w tych restrykcjach? Bo znając życie, sądzę, że będzie jakieś podziemie wioskowo-olimpijskie.
Jak pan powiedział – to są młodzi ludzie. Pewne rzeczy to oczywiste ryzyko, mówimy o tym świadomie. Ta wioska olimpijska nie będzie już pewnie tą samą wioską, którą znamy czy to z opowieści, czy z doświadczeń. Wspomnianego McDonald’sa na przykład nie będzie już na igrzyskach z tego, co się orientuję. MKOl wycofał się z tej umowy, bo to jedzenie nie było najszczęśliwsze.
Ale było bardzo oblegane. Choćby Adam Korol mówił mi, że tam kolejki były jak po cukier w Polsce przed 1989.
Tak było. W tym roku wioska będzie miała regulamin, który dużo ograniczy. Planowany jest nawet zakaz opuszczania jej przez zawodników, czy zakaz odwiedzin w wiosce – do tej pory były day passy, każda reprezentacja miała limit osób, które mogły wejść danego dnia i przebywać w wiosce. Były to rodziny, trenerzy, prasa i tak dalej. Sportowcy sami też nie będą mogli wychodzić poza wioskę czy korzystać z komunikacji publicznej – tylko z tej zapewnionej przez organizatora. Nie będzie pewnie nawet mowy o wyjściu do sklepu. Ryzyko nadal jednak będzie. Jak pan wspomniał – to podziemie być może się pojawi, ale liczę na to, że powaga sytuacji, z jaką światowy sport nigdy jeszcze się chyba nie mierzył, weźmie górę nad nieroztropnością.
My będziemy starali się uświadamiać naszych sportowców – oczywiście nie chodzi tu o pójście w skrajności, bo nie dajmy się zwariować – by nie dopadły ich żadne rzeczy epidemiologiczne. Dbamy przede wszystkim o to, by bezpiecznie tam dotarli, z sukcesem wystartowali i w pełnym zdrowiu mogli wrócić do domu.
Zastanawiam się nad tym, jak będzie wyglądać komunikacja dziennikarzy ze sportowcami. Przeczytałem w „Przeglądzie Sportowym”, że może dojść do dziwacznych sytuacji. Przykładowo: siatkarze grają swój mecz, a równocześnie biegnie Adam Kszczot, który zdobywa złoto. I dziennikarz, który był na siatkówce, nie może przejść z hali na stadion, żeby stamtąd dać relację, bo wcześniej zadeklarował, że będzie tylko na siatkówce i nie zostanie wpuszczony. Dobrze to rozumiem?
Przede wszystkim ten Playbook – bo są takie wstępnie opublikowane zasady, które dotyczą każdej grupy osób, jaka uda się na igrzyska – nie jest jeszcze zapisany na sztywno i nie jest to gwarancja tego, że tak to ostatecznie będzie wyglądać, ale trochę tych ograniczeń będzie. Do takiej sytuacji może więc dojść. Na pewno na dane areny będzie wpuszczana ograniczona liczba osób. Mamy też zapewnienia od organizatorów, jak będzie to ograniczane. Padły zapewnienia, że jeśli konkretny kraj ma swoich przedstawicieli podczas danych zawodów, to będzie on traktowany priorytetowo. Więc nie wierzę, że na lekką atletykę polscy dziennikarze nie zostaną wpuszczeni. Ale już na rugby pewnie Polak nie wejdzie.
To jednak też nie jest tak, że to zerojedynkowe ograniczenie i nie da się tam wejść. Bo wszystkie te strefy wywiadów, mix zony itp. będą streamowane. Powstają strony, do których dostęp będą mieli wszyscy akredytowani dziennikarze. Będzie to też swego rodzaju ułatwienie. Bo czasem chodzi wręcz o przemieszczenie się o kilkaset kilometrów – przecież chód sportowy czy maraton będą w Sapporo, nie da się być równocześnie tam i w Tokio.
Tylko ojciec Pio miał ponoć zdolność bilokacji.
Dokładnie. Myślę, że to będzie taki krok do przodu. Generalnie świat przez koronawirusa się zmieni. Już zresztą zmienił. Praca dziennikarza sportowego też nie będzie już nigdy ta sama, tak myślę. Może ten aspekt akurat jest pozytywny. Otworzy się kolejna ścieżka pracy dziennikarskiej – online, przez streamingi. To nie mają być same nagrania, ale szereg udostępnionych narzędzi. Możliwe, że będzie nawet możliwość zdalnego zadawania pytań.
Dziennikarze, jak rozumiem, będą podobnie ograniczeni jak sportowcy – czyli tylko hotel, przejazd na stadion i tyle? Nie da się nigdzie wyjść?
Wczoraj miałem taką rozmowę z zaprzyjaźnionym dziennikarzem, który wybiera się do Tokio. Według mnie będzie to ich dotyczyło. Skwitował to tak, że przygoda życia przemienia się w niezbyt ciekawą przygodę. Bo jeśli poza wyjściem na stadion nie będzie mógł nic zrobić, no to…
Trudno też w takich przypadkach dawać ciekawe relacje. Na igrzyska czy mistrzostwa świata jedzie się też po to, żeby pokazywać jakieś obrazki z kibiców, szuka się jakichś ciekawych postaci, z interesującymi historiami. Wiadomo, jak to wygląda. A jeżeli ma się tylko trasę hotel-autobus-stadion, to równie dobrze mogłoby Cię nie być, bo online da się zrobić to samo.
Jest taka możliwość, niestety. Wierzę, że wszystkie te ustalenia, o których się teraz mówi, finalnie – w okolicach maja-czerwca – nieco się złagodzą i część zostanie odpuszczona. Trudno jednak na teraz wyrokować.
Poruszając inny wątek – 30 miliardów dolarów, tyle kosztowało Japonię przełożenie igrzysk olimpijskich. Jak patrzą na to władze i sponsorzy?
Co do sponsorów, to myślę, że każdy związany ze sportem – który dziś nie istnieje bez pieniędzy – wie, że ten rok bez największej imprezy był rokiem ogromnych strat. Wszelkie podpisane umowy, począwszy od tych pomiędzy zawodnikami a ich sponsorami, aż po MKOl czy organizatorów w Japonii, zawierały podstawowy element, którym były igrzyska olimpijskie. Dwa i pół tygodnia rywalizacji na najwyższym poziomie, przekazy telewizyjne do kilkuset krajów… Łatwo sobie przeliczyć, że to grube miliardy dolarów. Część wydatków została poniesiona w tamtym roku, część umów zapewne została zmieniona. Wyobrażam sobie, że nie dało się przenieść niektórych zapisów jeden do jednego. Te straty musiały być. Sponsor, podpisując umowę, oczekuje konkretnych świadczeń. Ich w zeszłym roku nie było. Więc te straty na pewno są i na pewno będą.
Wydaje się jednak, że Japończycy oprócz tej sfery ekonomicznej mentalnie są już wygrani. To jest moje zdanie, ale gdyby te igrzyska miały się rozegrać gdziekolwiek indziej na świecie, to już by ich nie było i ta decyzja byłaby podjęta wcześniej. Japończycy to dumny karny, zorganizowany naród, który pewnie nie podda się do samego końca. Oni pokażą, że poradzą sobie z tym wirusem i całą pandemią na tyle, na ile będą w stanie. W tych igrzyskach widzą też szansę powrotu do normalności.
Pamiętajmy też o tym, że są świetnymi kibicami, potrafią docenić wszystkich sportowców, nie tylko swoich i nie tylko wygrywających. Rozmawiając z ludźmi od organizacji tej imprezy widzę, że nie martwią się tym, że będzie ograniczony dostęp kibiców z całego świata. Oni mówią wprost – nawet, gdyby się tak zdarzyło (choć walczą, by tak nie było), to i tak sprzedadzą się wszystkie bilety, bo zainteresowanie igrzyskami w samej Japonii jest ogromne.
A propos biletów. Myśmy się skupili na sportowcach i dziennikarzach. Jak to jednak będzie wyglądać, jeżeli pan Mieczysław mieszka w Gdańsku i chce polecieć do Tokio, to poleci, czy może tylko palcem po mapie podróżować?
Na chwilę obecną wszystkie nieakredytowane osoby nie wlecą do Japonii, bo wprowadzone są wizy.
Ale czy to może się zmienić za parę miesięcy?
Myślę, że jeśli się zmieni, to taką osobę będą obowiązywały podobne reguły – czyli aplikacja na telefonie, uprzednia izolacja i testy. Podczas samych zawodów też pewnie będą ograniczenia, o których mówi się głośno: może nie zakaz, ale rekomendacja, żeby na zawodach ten doping był w postaci oklasków, a unikać za to krzyków i głośnego dopingowania. Pewnie w stu procentach się to nie uda, ale to takie rzeczy, wydawałoby się prozaiczne, o których organizatorzy też muszą myśleć, by w razie czego ograniczyć transmisję wirusa. Ja głęboko wierzę w to, że jest szansa, by kibice do Japonii dotarli. My, jako PKOl, też pracujemy tak, by nasi kibice, sponsorzy i goście mogli do Tokio polecieć.
SPONSOREM STRATEGICZNYM POLSKIEGO KOMITETU OLIMPIJSKIEGO JEST PKN ORLEN
Miejmy nadzieję, że tak będzie. A jeśli chodzi o naszych sportowców, to ilu jest już zakwalifikowanych do Tokio? I ilu tkwi w zawieszeniu, bo koronawirus nie pozwolił doprowadzić do końca kwalifikacji olimpijskich?
Generalnie jeśli chodzi o światowe kwalifikacje, to zakłada się, że przekroczone zostało 60 procent ich stanu. Myślę, że w polskiej kadrze jesteśmy na podobnym etapie. Na ten moment to jest około 140 osób, które mogłyby do Tokio lecieć. Reprezentują 17 dyscyplin, ale łącznie to na ten moment 80-90 kwalifikacji, bo często to kwalifikacje dla osad czy drużyn. Liczymy ostrożnie, że ta reprezentacja zmieści się pomiędzy 210 a 230 osób. Będzie to prawdopodobnie nieco mniej, niż na ostatnich igrzyskach, ale ostatniego słowa jeszcze tu nikt nie powiedział. O wielkości reprezentacji decydują w dużej mierze sporty drużynowe – na razie mamy udział polskiej siatkówki męskiej, ale pamiętajmy, że koszykówka też walczy.
Trudno będzie z tą koszykówką. W eliminacjach czekają Litwa i Słowenia. Nawet jeśli ci drudzy bez Luki Doncicia, to nasi zawodnicy musieliby pokazać jakiś kosmiczny poziom.
Z jednej strony tak, a z drugiej na ostatnich mistrzostwach świata w Chinach, też chyba nikt nie liczył, że Polacy dojdą tak wysoko.
Gdyby udało się Litwę pobić na ich ziemi, to ceniłbym to chyba wyżej, niż ten ćwierćfinał mistrzostw świata. Choć na pewno fajnie byłoby zobaczyć przedstawicieli kolejnego sportu drużynowego. Pan powiedział kiedyś, że wierzy w 15 medali zdobytych w Tokio. Gdyby to się ziściło, to warto dodać, że byłby to najlepszy wynik od czasu igrzysk w Atlancie w 1996 roku. Wtedy zdobyliśmy 17, a potem było tylko gorzej. Cały czas pan podtrzymuje, że 15 medali to realna liczba?
Wydaje mi się, że tak. Polski sport w przededniu igrzysk, gdy te miały się odbyć w 2020 roku, był w miejscu, w jakim dawno się nie znajdował. Analizowaliśmy miejsca medalowe naszych zawodników w sportach olimpijskich z ostatnich kilku lat i czołówka się nie zmieniała. Rokrocznie zdobywały te medale te same osoby, więc nie były przypadkowe, a zadomowione w światowej czołówce. Do tego dochodziły i dochodzą nadal kolejne osoby i dyscypliny, w których zaczynamy się liczyć.
Najwyższa pora wyrwać się z tego pewnego marazmu i chyba jest do tego doskonała okazja. Jak oglądam sport popandemiczny, to nie jest tak źle. Ja oczywiście patrzę nieco przez pryzmat lekkiej atletyki. Tam wydawałoby się, że wyniki pójdą w dół, a jednak teraz można odnieść wrażenie, że ta chwila zatrzymania – jakiejś wewnętrznej refleksji, gdy ci zawodnicy przestali pędzić za minimami, limitami, kwalifikacjami – spowodowała, że ich organizmy odpoczęły, a i psychicznie pewnie odetchnęli. W lekkiej atletyce widzimy tak naprawdę progres. Podobnie będzie pewnie w innych sportach.
Pytanie jakie pozostaje, brzmi: co pokaże świat? Wydaje mi się, że nasi zawodnicy nie stoją tu na przegranej pozycji, bo te ograniczenia w innych miejscach dotyczące zawodowego treningu bywają dużo ostrzejsze. Ten trening w niektórych częściach świata jest wręcz niemożliwy. A nasi zawodnicy w tym roku są już tak naprawdę porozjeżdżani po całym świecie i trenują bez większych przeszkód. Niczego więcej im nie trzeba – wystarczy spokojna głowa, miejsce do treningu i jestem przekonany, że wrócą w formie, którą przekują potem w medale.
Miejmy nadzieję, że tak będzie i że tych piętnastu medali nie będziemy liczyć tak, że podliczymy każdego członka siatkarskiej drużyny…
Ale dobrze by było, żeby takich kilkanaście medali siatkarze też sobie przywieźli do kraju, a jednocześnie dołożyli nam ten jeden do puli.
Najlepiej złoty. Bardzo byśmy chcieli, żeby udało się przeskoczyć ten pechowy ćwierćfinał igrzysk. Taka wyprawa do Tokio to też jednak duże wyzwanie logistyczne. Jak to będzie wyglądać? Wszyscy lecą razem, czy jeśli ktoś wystartuje albo odpadnie wcześniej, to wysyłany jest do domu wcześniej?
W przypadku Tokio to wszystko będzie nieco inne. Organizatorzy wprowadzili taką zasadę, że wszyscy sportowcy, którzy odpadną z rywalizacji, muszą wyjechać z Japonii najpóźniej dwie doby po tym, jak zakończą starty. Dzięki wieloletniej współpracy z oficjalnym przewoźnikiem polskiej kadry – czyli Polskimi Liniami Lotniczymi LOT – mamy ten komfort, że do Tokio i z powrotem lecimy tak naprawdę chyba najnowocześniejszymi samolotami na świecie. Mamy zabezpieczoną całą siatkę połączeń we wszystkich terminach, które są nam potrzebne. Ta współpraca jest na tyle elastyczna, że miejsc w samolocie mamy wystarczająco dużo i opcjonalne zmiany też są możliwe.
W pełnym komforcie dostarczymy więc wszystkich do Tokio, a potem przywieziemy ich z powrotem. To ważne, bo nie zawsze tak było. Podróż do Rio de Janeiro nie obyła się bez przesiadki, nie lataliśmy też naszymi liniami, przez co nie traktowano nas priorytetowo. A to też jest pewnym uszczerbkiem dla tego komfortu. Tu ten transport jest od początku do końca planowany przez nas. Też, oczywiście, potrzeba było wprowadzić wiele zmian, począwszy od samej umowy z liniami lotniczymi. Wszystkie rezerwacje też trzeba było wprowadzić od nowa. Na chwilę obecną mamy wystarczająco dużo miejsc. Określamy już coraz dokładniejsze terminy, rozmawiamy z zawodnikami i sztabami. Wycinamy z naszej siatki połączeń te terminy, które się zwalniają, ale pewne manewry w razie czego są. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć, bo sport jest elastyczną dziedziną życia, ale na zmiany jesteśmy gotowi.
A liczyliście, ile wydacie na testy na obecność koronawirusa? Pytam, bo Polski Związek Narciarski wspominał, że zeszło na to około 600-800 tysięcy złotych. Bo nasi skoczkowie robią w tym sezonie właściwie cztery rzeczy: jedzą, śpią, skaczą i się testują.
Nie skupialiśmy się na obliczeniach. Wiadomo, ile kosztuje test. Wszystko będzie zależeć od tego, jak liczna będzie reprezentacja. Gdy będziemy to wiedzieć, łatwo się to przeliczy. My też uczestniczyliśmy w takich konsultacjach, które rozpoczął pan minister Gliński wraz z ministrem zdrowia. Oni poprosili nas o uwagi, w czym w dobie pandemii można by pomóc zdrowotnie i finansowo naszym sportowcom. Wspomnieliśmy o dwóch rzeczach – między innymi tej, że przed igrzyskami wszyscy sportowcy będą musieli być przetestowani. Myślę, że resorty będą myślały nad tym, jak zabezpieczyć te środki, by to niekoniecznie szło z naszych funduszy. Jednak gdyby doszło do takiej sytuacji, to zastanowimy się, co z tym zrobić.
ROZMAWIAŁ
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Newspix