Trudno o sportowca, o którym powstało równie wiele książek, opowieści i filmów, jak o Michaelu Jordanie. Obecnie to już postać niemal mityczna, ale każdy przecież stawiał pierwsze kroki. I choć talent koszykarza wszech czasów widoczny był na pierwszy rzut oka, to niektórym nieco umykał. Dlaczego trafił do Chicago Bulls, a nie do Rockets albo Trail Blazers? Z jakimi historiami wiązała się jego pierwsza olimpijska przygoda? Kto i kiedy doprowadził go do płaczu? I przede wszystkim: czy zanim zadebiutował w NBA ludzie przeczuwali, że rodzi się legenda? Przybliżamy drogę Michaela Jordana do najlepszej ligi świata.
Rekrutacja w koszykarskiej reprezentacji USA odbywa się obecnie na prostej zasadzie: bierzemy wszystkich najlepszych, a dopiero potem się zastanawiamy, jak ograć rywali. Kiedyś nie było to możliwe, ponieważ w kadrze mogli grać tylko zawodnicy, którzy nie zadebiutowali jeszcze w NBA i posiadali status amatora – czyli reprezentanci ligi akademickiej NCAA. Zmieniło się to w 1992 roku, kiedy powstał Dream Team. Historie mu bliskie jednak znacie już doskonale.
*****
Podobno jego brat był jeszcze lepszy. Posiadał te same cechy charakteru: zacięty, ambitny, nieustępliwy. Do pewnego momentu przeważał też siłą fizyczną i seryjnie ogrywał młodszego Michaela w gierkach jeden na jednego. Ale co z tego, skoro mierzył… 170 cm. Po prostu nie urodził się po to, żeby być koszykarzem.
Ta sama matka, ten sam ojciec. Ale czwarty z rodzeństwa wyrósł jak dąb. W butach prawie dwa metry wzrostu, a przy tym dłonie jak grabie. Piłkę chwytał z łatwością, z jaką my sięgamy po widelec. U niego zagrało wszystko. Od inicjałów, które zna każdy fan sportu, po prezencję i aurę, bo gość przedefiniował, co naprawdę znaczy “cool”. Był kawałem kozaka, ale biły od niego też chłód i nonszalancja. W czasie meczów żuł gumę, wyciągał język, rozkładał ręce. Uwielbiał podkreślać, że to, co robi, nie przynosi mu specjalnego trudu. To wszystko naturalne, człowieku.
Ale pewnie nie byłby tym samym koszykarzem, gdyby nie rywalizacja ze starszym bratem. Podobno to ona go ukształtowała. – Larry był tak walecznym sportowcem, że gdyby mierzył o dwadzieścia centymetrów więcej, to o Michaelu mówilibyśmy, że był bratem Larrego, a nie że Larry jest bratem Michaela – oceniał ich licealny trener.
Michaela Jordana w latach dziewięćdziesiątych znał już cały świat. W połowie osiemdziesiątych całe Stany Zjednoczone, które wiedziały, że pisze się historia najlepszego koszykarza wszech czasów. A co było przed NBA? Udana kariera na uniwersytecie oraz złoty medal olimpijski. Dwa sygnały, które mogły posłużyć jako ostrzeżenie: hej, on nadchodzi. Nie każdy posłuchał.
*****
Swego czasu regułą było, że nawet najbardziej utalentowani zawodnicy spędzali w NCAA pełne cztery lata i opuszczali uczelnię z dyplomem. Stanowiło to zabezpieczenie, na wypadek gdyby kariera sportowa nie wypaliła. Ukończenie studiów uchodziło też za pewnego rodzaju nobilitację – szczególnie w przypadku młodych chłopaków z biednych rodzin, w kręgu których wyższe wykształcenie było białym krukiem.
Jordan nie wychował się w ciężkim środowisku. Typowa rodzina z klasy średniej – ojciec elektryk, matka pracowała w banku. Ale i tak nie było mowy o opuszczaniu NCAA po zaledwie roku gry albo próbie przejścia do NBA świeżo po liceum. Na to potrzeba było wyjątkowo dużo odwagi, tudzież lekkomyślności. Chociaż i takie przypadki się zdarzały: Darryl Dawkins i Moses Malone w latach 70. zaryzykowali i się opłaciło. W najlepszej lidze świata zadebiutowali jako nastolatkowie i zrobili niemałą karierę, szczególnie drugi z nich.
Wróćmy jednak do naszego bohatera. Latem 1980 został zaproszony na obóz organizowany przez trenera uczelni North Carolina Deana Smitha. Jeden z jego asystentów szybko dostrzegł wybieganego świeżaka i uznał, że nie mogą stracić go z radaru. Po pierwszym dniu zajęć powiedział do kolegi ze sztabu szkoleniowego:
Wydaje mi się, że nigdy nie widziałem bardziej utalentowanego licealisty o takim wzroście.
Mierzył wtedy około 193 cm. Ruszył proces rekrutacyjny, w którym władze uczelni chciały zrobić wszystko, aby nastolatek trafił w ich ręce. Tak też się stało. Michael Jordan urósł jeszcze kilka centymetrów, a w 1981 roku dołączył do wspomnianej uczelni.
Spędził na niej trzy lata i już w debiutanckim sezonie North Carolina sięgnęła po trzecie mistrzostwo NCAA. Stał się istotną częścią zespołu oczywiście od samego początku, choć musiał pokonać kilka stopni na drabince. Jako żółtodziób nie mógł w końcu od razu przejąć roli lidera zespołu. Tę dzierżył bowiem James Worthy, który po skończonych rozgrywkach w 1982 roku został wybrany w drafcie przez Los Angeles Lakers. – Pierwszy raz oprowadzaliśmy go po ośrodku, a on krzyczał: to będzie mój akademik, moja hala, przejmuję to! Myślałem sobie: co to za gość! Arogancki dzieciak, ale pełen pewności siebie. Byłem od niego lepszy, ale przez… trzy tygodnie. Trzy tygodnie treningów – tak wspominał swojego kolegę Worthy.
Kiedy już opuścił szeregi zespołu na rzecz NBA, pałeczka przeszła do Jordana. A ten – co nie dziwi zapewne nikogo z nas – od razu zaczął błyszczeć. Jego statystyki punktowe wzrosły z 13,5 na mecz do 20,0. Zbiórki: 4,4 do 5,5. Przechwyty: 1,2 do 2,2. Na dobrą sprawę w górę nie ruszyły tylko asysty, które nawet zmalały. Brało się to z tego, że w North Carolina Michael nie przyjmował roli kreatora gry, bardziej kończącego akcje atlety. Z piłką w ręce zaczął grać więcej dopiero, kiedy trafił do Chicago Bulls. I wtedy szybko okazało się, ze równie dobrze mógłby spokojnie grać na pozycji rozgrywającego, co zresztą okazyjnie robił.
Jak dalej potoczyła się jego kariera uniwersytecka? Cóż, pod względem sukcesów zespołowych więcej już nie osiągnął. Jeden tytuł mistrzowski, tyle – i to w sezonie, kiedy pierwsze skrzypce grał Worthy, a drugie Sam Perkins. Indywidualnie prezentował się za to świetnie. W swoich ostatnich rozgrywkach – 1983/1984 – został nagrodzony statuetką dla najlepszego gracza NCAA (John Wooden Award), choć jego statystyki wyglądały bardzo podobnie, co w poprzednich latach (19,6 punktów, 5,3 zbiórki i 1,6 przechwytu, choć aż 55,1% skuteczności z gry).
Potem przyszedł draft, w którym z trzecim numerem wybrali go Chicago Bulls. Fakt, że najlepszy koszykarz wszech czasów został pominięty przez dwa (!) zespoły do dziś wywołuje ból głowy u niejednego znawcy tematu. Co myśleli wtedy Houston Rockets i Portland Trail Blazers?
Zacznijmy od tego, że zespół z Teksasu postawił na Akeema Olajuwona (wtedy jeszcze nie Hakeema), który uchodził za olbrzymi talent, z gatunku tych, co zdarzają się raz na kilka lat. A na dodatek grał na pozycji środkowego – idealnie wpasowywało się to w filozofię, jaką wyznawano wtedy w NBA: najpierw znajdź dobrego wysokiego, potem buduj ekipę wokół jego długich ramion.
Jedyny problem tkwił w tym, że Rockets… mieli już zawodnika grającego na tej pozycji. I to nie byle jakiego, bo mierzącego 224 cm Ralpha Sampsona, którego zresztą wybrali w drafcie rok temu, też z pierwszym numerem. Ale mimo tego uznali, że Olajuwona przepuścić nie wypada. Ostatecznie przesadnie źle na tym nie wyszli, bo pochodzący z Nigerii koszykarz jakiś czas później doprowadził ich do pierwszego mistrzostwa w historii organizacji (akurat kiedy Jordan przebywał na tymczasowej emeryturze).
Wciąż, nie ulega wątpliwość, że i tak mają czego żałować. Przejdźmy zatem do Blazers: oni zamiast Jordana wybrali Sama Bowie. Kolejnego dryblasa, który jednak już wielkiej kariery nie zrobił. Wszystko przez powtarzające się kontuzje obu nóg. Ktoś mógłby powiedzieć: zwykły pech, nie dało się tego przewidzieć. Ale czy aby na pewno? Tak się składa, że nawet na uczelni Bowie nie uchodził za okaz zdrowia. Dość powiedzieć, że uraz lewej kości piszczelowej, którą złamał w 1981 roku, wykluczył go z gry na… niemal dwa lata.
*****
Czy świat koszykówki wiedział w 1984 roku, że w jego kierunku nadjeżdża lokomotywa?
W pewnym stopniu tak. Po pierwsze, to w końcu Jordan – a nie Bowie czy Olajuwon – został uznany za najlepszego gracza na zapleczu NBA. Po drugie, nikt nie kwestionował jego atletyzmu i umiejętności strzeleckich. Po trzecie, gdyby nie to że Blazers mieli wyjątkowo dobrze obsadzone pozycje obwodowe, pewnie nie wybraliby Bowiego. Ale Jim Paxson i Kiki Vandeweghe rzucali łącznie ponad 50 punktów na mecz i dobrze wykonywali swoją robotę. A w rezerwie czekał jeszcze Clyder Drexler. Obawiano się po prostu kłopotu bogactwa.
Wszyscy oczywiście poniekąd zazdrościli Chicago Bulls. Wybrali oni gracza na lata, kogoś kto na pewno przyniesie im sporo dobrego – to była powszechna opinia. Ale faktyczna skala talentu młodego obrońcy zaczęła na dobre objawiać się kilka tygodni po drafcie….
*****
Nie przyjechał uściskać ręki nowego szefa. Nie było mu udane usłyszeć, jak komisarz David Stern wyczytuje jego nazwisko. I tego jak salę wypełnia aplauz okrzyków i oklasków. Doskonale słyszał za to komentatorów, którzy nie mieli wątpliwości: kibice pokochają tego chłopaka, który trochę przypomina mniejszego Juliusa Ervinga – słynnego super-atletę z nieco bujniejszą czupryną. Było popołudnie, choć lata później podobne uroczystości odbywały się późnym wieczorem. Sam zainteresowany obserwował draft przez jeden z wielu ekranów w telewizyjnym studiu. Następnie połączono go z NBC, które nadawało draft na żywo. – Chcę dołączyć do zespołu i robić to, co akurat będzie oczekiwał ode mnie trener – mówił komentując sytuację na gorąco. A po wszystkim, została mu jeszcze godzinka wolnego. Potem bowiem trzeba było zbierać się na drugi tego dnia trening… Akurat czas na posiłek.
– McDonald’s – rzucił 21-letni Michael Jordan. Pełniący rolę opiekuna George Raveling nie krył zdziwienia: jesteś sportowcem, który zaraz będzie zarabiać grube siano, nie świruj – powinniśmy pojechać na steka. Próbował coś zdziałać, ale młody nie dał się przekonać.
Nowy gracz Bulls, wraz z kilkunastoma innymi młodymi koszykarzami, przebywał wtedy na obozie kadry narodowej Stanów Zjednoczonych. A że takie obowiązki wiążą się niemałym wysiłkiem, był po prostu głodny.
Dwa miesiące wcześniej, przebywając w jednym z obiektów sportowych w Indianapolis, trener Bobby Knight stał przed niełatwym zadaniem. Dość nietypowym, bo, owszem, zdolnych zawodników miał na pęczki. Wielu chciałoby być na jego miejscu. Z siedemdziesięciu czterech, których zaprosił na przedolimpijskie testy, musiał jednak odrzucić aż sześćdziesięciu dwóch. Wszystko w celu stworzenia grupy, która powalczy o złoto na igrzyskach w Los Angeles.
Z większością uporał się szybko, bo już pod koniec kwietnia 1984 roku zawęził selekcję do dwudziestu. Potem w maju została tylko szesnastka. Ale to wciąż o czterech za dużo.
W czerwcu, gdy przyszedł draft NBA, a Jordan poznał nowego pracodawcę, wreszcie wyłoniono finalny skład. Następny przystanek? Seria sparingów, jakie młodzi koszykarze mieli stoczyć z ekipami, złożonymi z graczy NBA. W tym czasie Knight mógł przetestować różne ustawienia, dawać szanse kolejnym zawodnikom, ale też poznać ich bliżej, pod względem charakteru, odporności psychicznej, skłonności do ciężkiej pracy.
Tych cech nie brakowało jednemu ze zgromadzonych i to mimo jego – przynajmniej w tamtym czasie – kontrowersyjnych nawyków żywieniowych. Knight szybko dostrzegł, że ma w garści perełkę: – To naprawdę świetny dzieciak. Gdybym miał wybrać trzech najlepszych atletów, jakich kiedykolwiek widziałem, na pewno byłby jednym z nich. Myślę nawet, że nigdy nie było mi dane zobaczyć lepszego atlety. A jeśli miałbym wybrać trzech najlepszych technicznie zawodników, również bym go uwzględnił. To też szalenie ambitny, kochający rywalizację chłopak. Biorąc pod uwagę to wszystko, jestem zdania, że to jeden z najlepszych koszykarzy, z jakimi miałem do czynienia – mówił w czasie przygotowań do igrzysk.
Knight poniekąd przewidział przyszłość, ale pomógł mu w tym sam Jordan, który błyszczał na tle najlepszych w branży. Podczas wspomnianych sparingów nie miał sobie równych. Nieważne, że mierzył się z zespołami złożonymi z samych kozaków. W końcu już wtedy był jednym z nich.
George Ravelling: – Kiedy wspominam tamte czasy, zaczynam rozumieć jakie było to gigantyczne przedsięwzięcie. Zaprosiliśmy pełno zawodników, musieliśmy korzystać ze wszystkich obiektów na Uniwersytecie Indiany, sam sztab szkoleniowy liczył około trzydziestu ludzi… to było świetnie zorganizowane przez trenera Knighta.
*****
Poza Jordanem przez zgrupowania przewinęli się chociażby Patrick Ewing, Charles Barkley i John Stockton. Pierwszy mógł jeszcze pochwalić się statusem studenta i zniżkami na komunikację miejską. Drugi i trzeci, podobnie jak Michael, zostali wybrani w drafcie 1984 i za kilka miesięcy mieli zadebiutować w NBA. Ale… nie znaleźli uznania w oczach trenera Knighta. To ciekawe, bo mówimy przecież o przyszłych członkach Galerii Sław.
– Jak wiemy, kilka gwiazd nie zdołało przebić się do dwunastki. Myślę, że zadecydowała kwestia filozofii trenera. Nie wybieraliśmy tylko najlepszych, ale zespół, który miał zdobyć złoty medal. Wszystko kręciło się wokół stworzenia odpowiedniej kompozycji, złożonej ze wszystkich koniecznych części. Koniec końców to było nasze zadanie – oceniał po latach George Ravelling.
Knight chciał jednak, aby każdy zawodnik wyciągnął z tej przygody lekcję. A przy okazji pokazał się szerszej publiczności, zyskując uznanie w oczach nie tylko kibiców, ale przede wszystkim skautów z NBA. Bo musimy pamiętać, że wielu członków szerokiej kadry USA przebywało na studiach i draft miało dopiero przed sobą. Natomiast co do zawodników właśnie z draftu 1984: oni mieli przecież okazję sprawdzić się na tle uzdolnionych rówieśników na treningach. Nikt więc nic nie tracił.
Nie było jednak innego wyboru, niż ten, o którym już pisaliśmy: na kwietniowe zgrupowanie zostało zaproszonych kilkudziesięciu graczy, a z czasem liczba miała stopniowo zbliżać się do dwunastki. Knight ten nieunikniony scenariusz postanowił poprzedzić wizytą specjalnego gościa, Dave’a Cowensa. Były MVP ligi i dwukrotny mistrz NBA miał wygłosić przemówienie zachęcające młodych zawodników do dalszej pracy, niezależnie od tego, czy faktycznie przyjdzie im reprezentować swój kraj na igrzyskach. Nie było mowy o przypadku. Cowens sam w 1968 roku nie zmieścił się w kadrze narodowej, a potem zrobił zawrotną karierę.
– Przyszedł i gadał, że nie każdy zmieści się w finalnej dwunastce i jest zaszczycony tym, że go zaproszono. Pamiętam, że zacząłem go słuchać i pomyślałem: obym nie był tym, który wróci do domu pierwszym busem. Ale z czasem Dave naprawdę do nas przemówił. Zwracał uwagę na wytrwałość i niezniechęcanie się, bo w końcu on sam kiedyś znalazł się w sytuacji, tych którzy odpadną. Tak więc wzięliśmy sobie jako rady do serca – mówił Ed Pinckney, jeden ze wspomnianych “pechowców”.
Miejsca zabrakło też – oprócz Barkleya i Stocktona – dla przyszłej gwiazdy Blazers Terry’ego Portera, czy uznanych graczy, jak Chuck Person i Tim McCormick. Co ciekawe, trener Knight widział w kadrze również słynnego Lena Biasa, ale utalentowany koszykarz podziękował za zaproszenie i odmówił. Ostatecznie w dwunastce znaleźli się: Patrick Ewing, Jon Koncak, Wayman Tisdale, Sam Perkins, Joe Kleine, Jeff Turner, Michael Jordan, Chris Mullin, Steve Alford, Alvin Robertson, Vern Fleming oraz Leon Wood.
Za największą kontrowersję uchodziła nieobecność Barkleya, który na treningach był jednym z najbardziej wyróżniających się graczy. Zadecydowała chemia – trener Knight uznał, że krnąbrny młodzieniec może nie dogadywać się z Jordanem, na którym będzie oparta ofensywa zespołu. Zawodnik Bulls udowadniał bowiem w każdym możliwym momencie, że warto przekazać piłkę – i jak najwięcej odpowiedzialności – w jego ręce. – Jeśli mam być szczery, wcześniej nie słyszałem wiele o Michaelu Jordanie. Ale pamiętam, że jak tylko przeciwko niemu zagrałem, to od razu zadzwoniłem do swojego brata. I mówię: słuchaj, jest taki dzieciak na tym obozie, właśnie go poznałem… będzie o nim głośno – wspominał Larry Drew, jeden z kadrowiczów.
Przed igrzyskami młoda kadra Stanów Zjednoczonych rozegrała dziewięć sparingów przeciwko zespołom złożonym z zawodników NBA. Wygrała wszystkie.
*****
Dwunastka wspaniałych stanęła przed nieco innym wyzwaniem, niż jej poprzednicy. Nie było mowy o żadnej wielkiej podróży, bo igrzyska miały miejsce w znajomym Los Angeles. Do którego, z powodu bojkotu, nie przyleciał największy potencjalny rywal, czyli ZSSR. Na dobrą sprawę jedyna ekipa, jaka mogła sprawić Amerykanom kłopoty.
Tak to już jest, że w olimpijskich zmaganiach koszykarzy USA, najciekawsze jest to, co działo się przed igrzyskami. Albo między meczami, bo przecież nie podczas nich. Na parkiecie nie było bowiem żadnych wątpliwości. Przepaść w doświadczeniu i wieku naprawdę nie miała znaczenia? Tak, zapomnijcie. Jankesi przeszli przez turniej bez żadnej porażki (8 meczów, 8 wygranych), pewnie sięgając po złoty medal. Sam Jordan był oczywiście najlepszym strzelcem zespołu, zdobywał średnio 17,1 pkt. na mecz.
Jedyny kryzys dotknął ich w ćwierćfinale, kiedy mierzyli się z Niemcami. Do tego momentu Stany pokonywały każdego rywala różnicą przynajmniej dwudziestu oczek. Nasi zachodni sąsiedzi pokazali się jednak ze świetnej strony, a spotkanie zakończyło się “zaledwie” 11-punktowym triumfem ekipy Knighta. Trener nie potrafił ukryć złości: – Bardzo po nas pojechał. W szatni powiedział Michaelowi, że nigdy nie grał tak słabo. Michael oczywiście temu zaprzeczy, ale wtedy płakał. Płakał, bo Knight wykrzyczał: powinieneś przeprosić każdego, kto tu się znajduje. Czekałem aż to zrobi, ale nie był w stanie, bo był cały w łzach – mówił Sam Perkins w audycji SiriusXM’s Above the Rim.
Po latach Jordan stwierdził, że gdyby wiedział jakim trenerem okaże się być Bobby Knight, prawdopodobnie – podobnie jak Bias – nie zdecydowałby się wziąć w tym udziału. Jego kariera pewnie bardzo by na takiej decyzji nie ucierpiała, ale:
co dwa złota olimpijskie, to nie jedno.
– Kiedy grałeś przeciwko niemu na zgrupowaniu kadry, od razu widziałeś, że masz do czynienia z kawałem zawodnika. To było oczywiste, że jego styl gry pasuje idealnie do NBA i że będzie robił tam niesamowite rzeczy. Już wtedy brylował. Ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek podejrzewał, że będzie aż tak dobry – oceniał Phil Hubbard, gracz który mierzył się z Jordanem podczas letnich sparingów w 1984 roku, a karierę skończył w 1989 roku – kiedy jego Cavaliers odpadli z play-offs po porażce z… Chicago Bulls.
Dzieje tego zespołu zamknęły się 10 sierpnia 1984 roku. Nieco ponad dwa miesiące później, 28 października, Michael Jordan rozegrał pierwszy mecz na parkietach NBA. Reszta jest historią.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl