Na początku wydawało się, że Mike Tyson chce się tylko pochwalić dobrą formą. Filmik z imponującą serią ciosów 53-latka doczekał się dziesiątek milionów odsłon na różnych platformach i nieoczekiwanie wzbudził dyskusję o powrocie do gry. Jeszcze większym zaskoczeniem były kolejne słowa samego zainteresowanego. – Bogowie wojny obudzili mnie i chcą, bym poszedł walczyć jeszcze raz – twierdzi “Bestia”. Czy rzeczywiście zamierza wrócić do zawodowego boksu po tylu latach przerwy? Mistrz olimpijski z Meksyku ’68 w wadze ciężkiej George Foreman uważa, że to możliwe, a on jak mało kto zna się na rzeczy.
Na początku zaznaczmy coś w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem – szanse na to, że Tyson stoczy kolejną zawodową walkę bokserską są właściwie zerowe. W USA komisje stanowe z uwagą podchodzą do takich przypadków i raczej zabraknie chętnych do podpisania się pod tym pomysłem. Nie można za to wykluczyć jakiejś serii walk pokazowych z innymi legendami. Chętnych nie brakuje – na filmik Mike’a zareagowali już Evander Holyfield, Lennox Lewis, Shannon Briggs, James Toney i Oliver McCall.
Popuśćmy jednak na moment wodze wyobraźni. Gdy Tyson zdecydował się na powrót, to punkt odniesienia byłby tylko jeden. To właśnie George Foreman jako jedyny w historii zniknął na kilkanaście lat, by wrócić już w innej epoce – i to jako kompletnie odmieniony pięściarz. Można zaryzykować stwierdzenie, że jako jedyny w historii boksu zawodowego miał dwie kompletnie oddzielne kariery – obie pełne sukcesów i z mistrzowską puentą.
W pierwszym wcieleniu “Big George” był nieustraszonym ringowym killerem. Do boksu trafił jako nastolatek o trudnym charakterze, nad którym nikt nie mógł za bardzo zapanować. W styczniu 1967 roku zaliczył pierwsze amatorskie zwycięstwo. Nieco ponad półtora roku później wracał do kraju już jako złoty medalista igrzysk olimpijskich. W Meksyku trzech z czterech przeciwników nie dotrwało do ostatniego gongu. Wyjątkiem był Lucjan Trela – ambitny Polak, który w pierwszej rundzie przy odrobinie szczęścia mógł się nawet pokusić o sprawienie sensacji.
– Walka z Foremanem była bardzo zacięta, naprawdę niewiele brakowało do zwycięstwa. Trela opowiadał mi potem, że ciosy Amerykanina były piekielnie mocne – jakby bił deską. Całe plecy miał po niej sine, a jednak do końca walczył o zwycięstwo – wspominał redaktor Janusz Pindera. Werdykt? Dwóch sędziów punktowało 60:58 i 60:57 na korzyść Foremana, jeden 60:59 dla Treli. Dwaj ostatni początkowo wytypowali remis, ale zgodnie z przepisami musieli wskazać kto w takiej sytuacji był minimalnie lepszy. Przyparci do muru wybrali Amerykanina – gdyby wskazali na Polak, on wywalczyłby awans.
Reszta jest historią. Igrzyska w Meksyku zapisały się w historii jako jedne z najbardziej upolitycznionych. Zaczęło się od masowych protestów jeszcze przed rozpoczęciem zawodów, które brutalnie tłumiła władza. Potem sportowe areny widziały wiele politycznych deklaracji. Tommie Smith i John Carlos – odpowiednio złoty i brązowy medalista w biegu na 200 metrów – stojąc na podium wyciągnęli w górę zaciśnięte pięści przyodziane w skórzane rękawiczki.
Manifestacja “black power” podzieliła Amerykę. Zawodnicy protestowali stojąc bez butów i z opuszczonymi głowami. O co walczyli? Chcieli zwrócić uwagę na nierówności społeczne dotykające czarnoskórych w ojczyźnie. Powoływali się między innymi na przykład Muhammada Alego, który w tamtym okresie mógł walczyć co najwyżej w sądach, a nie w ringu. Za gest o podłożu politycznym następnego dnia zostali wyrzuceni z wioski olimpijskiej.
Gołym okiem widać, że sytuacja należała do napiętych. Tymczasem Foreman radość z olimpijskiego złota zademonstrował w zupełnie inny sposób. Z uśmiechem od ucha do ucha paradował z amerykańską flagą i na każdym kroku podkreślał dumę z korzeni. – Gdyby dali mi dwie, to machałbym dwiema. Byłem po prostu szczęśliwy – tłumaczył.
Po igrzyskach przyszedł czas na kolejne kroki. Przygodę z ringami amatorskimi George zakończył z dość skromnym bilansem 22-4. Po kilku miesiącach bił się już z zawodowcami, a pięściarskiego rzemiosła uczył się na robocie – głównie pod okiem Dicka Sadlera. Nawet jeśli technicznie często nie robił wszystkiego poprawnie, ratowała go nadludzka wręcz siła. Podczas treningów rąbał drewno oraz… nosił na plecach krowę. Dlaczego to robił? – Chciałem coś udowodnić – mówił po latach, ale trudno powiedzieć, co miał na myśli. Po prostu mógł podnieść krowę, więc to zrobił – ile osób może to o sobie powiedzieć?
Demolka na Frazierze i lekcja od Alego
Najwięcej dały Foremanowi sparingi z Sonnym Listonem (50-4). Pierwszy raz spotkał się z nim w ringu jeszcze jako nastolatek marzący o podboju amatorskich ringów. Mafijne konotacje i wizerunek silnego, milczącego twardziela przed którym drżał sam Muhammad Ali – George chciał być wtedy taki sam. – Po sparingach z Listonem już rzadko kiedy się bałem – tłumaczył potem. Były mistrz świata zmarł w 1970 roku w niewyjaśnionych okolicznościach, a Foreman w jakimś sensie stał się nowym postrachem w królewskiej kategorii.
Mistrzowską szansę dostał w styczniu 1973 roku od Joego Fraziera (29-0), który kilkanaście miesięcy wcześniej pokonał wracającego po długiej przerwie Alego. To właśnie “Smokin’ Joe” był numerem jeden – niekwestionowanym dominatorem, który zebrał wszystkie tytuły, a potem regularnie bronił ich w pojedynkach z najlepszymi zawodnikami. Foreman (37-0) zebrał imponujący bilans, ale wciąż pojawiało się wokół niego sporo znaków zapytania. Ani razu nie boksował przez więcej niż 10 rund, a mistrzowskie walki często rozstrzygały się przecież na pełnym dystansie 15 odsłon.
Wszystkie te względy sprawiały, że starcie długoletniego czempiona z nieopierzonym pretendentem miało wyraźnego faworyta. Owszem, siła Foremana robiła wrażenie, ale spodziewano się, że na takim poziomie będzie musiał pokazać coś więcej. Niesłusznie – w ringu doszło do zwyczajnej demolki. Frazier już w pierwszej rundzie trzy razy padł na deski, a niektóre ciosy pretendenta wręcz wyrywały mistrza z butów. W drugim starciu po kolejnych trzech nokdaunach sędzia przerwał to jednostronne bicie.
Frazier miał już nigdy nie odzyskać tytułu. Jak to jednak w boksie bywa w miejsce jednej legendy pojawiła się nowa. Król George był wirtuozem nokautu i preferował rządy silnej ręki. W pierwszej obronie brutalnie znokautował Jose Romana (44-7-1), w drugiej potrzebował dwóch rund do zmiażdżenia Kena Nortona (30-2). Ta wygrana sprawiła, że miał w rozpisce efektowne nokauty nad dwoma pięściarzami, którzy pokonywali Muhammada Alego (44-2). Gdy starcie z “Największym” stawało się coraz bardziej realne, faworyt mógł być tylko jeden.
Nie zmieniło tego nawet to, że Ali zdołał się odgryźć obu rywalom. Rewanż z Nortonem wygrał jednak niejednogłośnie po kolejnym dramatycznym pojedynku, a do wypunktowania Fraziera również potrzebował pełnego dystansu. Foreman obu tych znakomitych przecież pięściarzy po prostu zniszczył. Hitową walkę znaną jako “Rumble in the jungle” zorganizował Don King w Zairze. Pierwotnie mieli się zmierzyć we wrześniu 1974 roku, ale mistrz na jednym z ostatnich sparingów nabawił się rozcięcia. Obaj musieli więc spędzić w Afryce kolejny miesiąc.
Czas pracował na korzyść Alego, który w wolnym czasie porywał kibiców optymizmem i charyzmą. Furorę robiło hasło “Ali, bomaye!” – „Ali, zabij go!”. Foreman do samego końca był w tym scenariuszu intruzem, który dodatkowo przyleciał z ukochanym owczarkiem niemieckim, a miejscowym ta rasa kojarzyła się jednoznacznie z belgijskimi najeźdźcami i ugruntowała kiepską pozycję mistrza przed walką.
W ringu doszło do sensacji. Ali improwizował – uznał, że ring jest zbyt wolny i nie da rady “tańczyć” wokół Foremana przez piętnaście rund jak pierwotnie planował. Właśnie dlatego podjął walkę na linach i chwilami dawał się okładać. Czempion wystrzelał się z najlepszej amunicji i na głębokich wodach został zatopiony.
– Ta walka zmieniła historię boksu
– uważa Stephen Edwards, trener i analityk pięściarstwa. Dlaczego? Gdyby nie Ali to Foreman mógłby rządzić jeszcze przed wiele lat, bo na horyzoncie po prostu nie było godnych rywali.
A tak zamiast legendy “Big George’a” narodził się jednak mit “Największego”. Pokonany zniknął z pola widzenia na ponad rok. W tym okresie zaliczał wyzwania innego rodzaju – jednego wieczora stoczył pięć pokazowych pojedynków z pięcioma różnymi rywalami, bijąc rekord Guinnessa. Do poważnej gry wrócił w 1976 roku kosmiczną rozróbą z Ronem Lylem (31-3-1). Obaj obrzucali się ciężkimi bombami i wielokrotnie byli zranieni. Do historii przeszła zwłaszcza czwarta runda – Foreman najpierw padł na deski, a potem rzucił na matę Lyle’a, by w końcówce starcia znów ciężko paść. Ostatecznie przetrwał kryzys i znokautował przeciwnika po kilku minutach.
Kolejnym etapem odbudowania pozycji był rewanż z Frazierem, który znów zakończył się demolką. George jednak nie dostał kolejnej mistrzowskiej szansy – na ostatniej prostej potknął się na niedocenianym Jimmym Youngu (20-5-2). W ukropie po raz pierwszy przeboksował 12 rund i prawie przypłacił to życiem. W szatni zasłabł – według trenera był w stanie skrajnego odwodnienia. W takich okolicznościach doznał religijnego objawienia. Kiedy współpracownicy zaczęli oblewać go wodą, zaczął krzyczeć. – Alleluja, jestem czysty! Alleluja, narodziłem się ponownie, Jezus Chrystus odrodził się we mnie! – przekonywał.
Odrodzony, czyli powrót po latach
To doświadczenie zmieniło Foremana. Miał 28 lat i z dnia na dzień przestał boksować. Nie ogłosił wprawdzie oficjalnego zakończenia kariery, ale został wielebnym i zaczął się angażować w działalność religijną. Nagle zniknął z pola widzenia, a po dziesięciu latach równie niespodziewanie ogłosił powrót. W 1987 roku rządził Mike Tyson i zmiatał kolejnych rywali – zupełnie jak… młody George Foreman. Stary mistrz nie przypominał już jednak dawnego muskularnego gladiatora. W pierwszej walce ważył ponad 20 kilogramów więcej i wyglądał na starszego pana, który nie ma już dawnego głodu – albo ma głód już na kompletnie inne rzeczy.
Co było motywacją tego powrotu? – Nikt nie chce walczyć z Tysonem, więc postanowiłem go dopaść – zdradził zbliżający się do czterdziestki “Big George”. To jednak tylko część większego obrazu – pięściarz po prostu potrzebował pieniędzy na kontynuowanie działalności religijnej. Zdradził również, że chce pokazać, że ograniczenia związane z wiekiem obowiązują tylko w głowach, a stary człowiek też może.
Z każdym kolejnym występem okazywało się, że dawnemu mistrzowi nie w głowie osobliwy happening. Stopniowo podnosił poprzeczkę i pokazywał się szerszej publiczności. W 1990 roku mocno bijący Gerry Cooney (28-2) – pretendent do mistrzowskiego tytułu sprzed lat – padł już w drugiej rundzie. W międzyczasie posypał się wielki plan – Tyson poniósł pierwszą porażkę i przestał być postrachem królewskiej kategorii.
I paradoksalnie to właśnie wtedy było najbliżej walki Tyson kontra Foreman. W czerwcu 1990 roku obaj wystąpili nawet na tej samej gali. Najpierw George pobił Adilsona Rodriguesa (36-3), zaliczając tym samym pierwszą wygraną z rywalem klasyfikowanym w TOP 10 rankingu którejś z wiodących federacji. Potem Mike znokautował Henry’ego Tillmana (20-4), rewanżując się za niepowodzenie w olimpijskich kwalifikacjach sprzed lat.
Dlaczego zwycięzcy nie spotkali się potem w bezpośredniej konfrontacji? Relacje są sprzeczne. Nie brakuje opinii, że opiekunowie Tysona uznawali mocno bijącego starszego pana za realne zagrożenie i woleli wybrać łatwiejszą drogę. Sam George w 2019 roku rzucił na tę sytuację nowe światło. W rozmowie z Maksem Kellermanem zdradził, że tak naprawdę nie zależało mu jakoś specjalnie na tej walce, bo jednak czuł respekt przed Tysonem. Zamiast tego wolał zawalczyć o mistrzowski pas, a szansę nieoczekiwanie dał mu nowy czempion – Evander Holyfield (25-0). 42-letni Foreman chciał zostać najstarszym mistrzem w historii wagi ciężkiej, ale tym razem jeszcze nie dał rady.
Nie poddał się jednak bez walki. Kilka razy zranił Holyfielda, a w rundzie siódmej scenariusz zmieniał się jak w kalejdoskopie. George zarobił ponad 12 milionów dolarów – najwięcej w karierze. To chyba właśnie pieniądze i perspektywa przejścia do historii zmotywowały go do tego, by spróbować jeszcze raz. Gdzieś po drodze stał się ikoną amerykańskiego sportu i takim “dobrym wujkiem”, który budził powszechną sympatię. Za walkę “na odbudowę” z Aleksem Stewartem (28-3) dostał 5 milionów dolarów – w pierwszej “karierze” taką wypłatę zapewniła mu dopiero superwalka z Alim.
W 1993 roku Foreman zaatakował nawet pas mało prestiżowej wówczas organizacji WBO. Na dystansie dwunastu rund bezwzględnie obskoczył go Tommy Morrison (36-1), wygrywając wyraźnie na punkty. Wydawało się, że George dotarł do punktu bez wyjścia – skoro nie potrafił sobie poradzić z pięściarzem z zaplecza czołówki, to co mogło go czekać w sporcie, który z weteranami obchodzi się wyjątkowo brutalnie?
Tu znów dało o sobie znać szczęście. Holyfield nieoczekiwanie stracił pasy z Michaelem Moorerem (35-0), więc na scenie nagle pojawił się nowy mistrz. Pomogło zrządzenie losu – jeden z sędziów wypunktował remis w rundzie, w której pretendent znalazł się na deskach. Ten jeden punkt zaważył potem na minimalnej porażce Evandera, który po wszystkim dodatkowo musiał zmagać się z problemami zdrowotnymi i na moment wypadł z gry.
Do trzech razy sztuka
W takich okolicznościach George nagle odzyskał rezon. Zdawał sobie sprawę, że Moorer może postrzegać go jako stosunkowo bezpiecznego przeciwnika, którego rozpoznawalność gwarantuje solidną wypłatę. Udało się, a za trzecim razem weteran spełnił marzenie. Młody mistrz długimi fragmentami kontrolował walkę i wysoko prowadził na punkty. Stary lis konsekwentnie bił kombinację lewy, a potem prawy prosty. W dziesiątej rundzie tą schematyczną jak się wydawało sekwencją w końcu powalił Moorera na deski.
– Stało się! – zachwycał się Jim Lampley, komentator HBO. W ten sposób 45-letni Foreman został najstarszym mistrzem świata w historii wagi ciężkiej, a potem stał się człowiekiem ważniejszym niż pasy. Odmawiał bokserskim organizacjom i sam wybierał sobie rywali. Konsekwentnie tracił więc tytuły WBA i IBF, ale wciąż reklamował się jako czempion. Nadal był “mistrzem linearnym” – tym, który pokonał poprzedniego mistrza. Kolejne wygrane przychodziły mu z coraz większym trudem i nierzadko w kontrowersyjnych okolicznościach.
Piękny sen dobiegł końca w listopadzie 1997 roku. Foreman przegrał z młodym Shannonem Briggsem (29-1). Jak na ironię tym razem zrobił wystarczająco dużo, by wygrać – przynajmniej zdaniem telewizyjnych ekspertów. Ta porażka zakończyła jego drugą karierę – w przypadku zwycięstwa kolejnym rywalem miał być już sam Lennox Lewis. Potem dał się nawet namówić na pojedynek z rówieśnikiem – Larrym Holmesem. Do finalizacji umowy zabrakło jednak kilku milionów i temat umarł śmiercią naturalną. George nie potrzebował już boksu – godną emeryturę zapewnił mu… grill. Szeroko reklamowany po walkach produkt zachwycił miliony Amerykanów.
W pierwszym wcieleniu Foreman uzbierał bilans 45-2, 42 KO, a w drugim 31-3, 26 KO. W każdym z tych podejść zostawał mistrzem świata, a epoki, w których tego dokonywał – lata siedemdziesiąte i dziewięćdziesiąte – są uznawane za najmocniejsze okresy w długiej historii wagi ciężkiej. Jego rekordu do dziś nie pobił nikt, choć próbowało wielu. W 2008 roku blisko był choćby Evander Holyfield, który przegrał w dyskusyjnych okolicznościach z Nikołajem Wałujewem (49-1).
Dziś George najczęściej nie wspomina wcale zdemolowania Fraziera lub pamiętnych walk z Alim czy Moorerem. Za najcenniejsze osiągnięcie uznaje wywalczenie olimpijskiego złota w Meksyku. – Wtedy nawet nie marzyłem o czymś takim. Nawet po latach nic nie zbliżyło się do tego osiągnięcia. Nigdy wcześniej nie spełniło się żadne moje marzenie – wspominał po latach. To był punkt zwrotny w jego karierze – złoto igrzysk sprawiło, że uwierzył w swój talent i poważną bokserską karierę.
Wiary nie stracił nawet po kontrowersyjnym przyjęciu w ojczyźnie. Część rodaków miała pretensje, że nie dołączył do olimpijskiego protestu. Sam zainteresowany tłumaczył, że machał flagą, bo chciał dać znać skąd pochodzi – według niego była to forma przedstawienia się sportowemu światu. Kiedy paradował po Nowym Jorku ze złotym medalem, to rzadko spotykał krytyków. – Raz ktoś podszedł i powiedział coś o proteście i to złamało mi serce – opowiadał. Wątpliwości zniknęły, bo wkrótce ludzie zaczęli się bać ringowego potwora, który zmierzał od nokautu do nokautu.
Najbardziej zaskakujące w dwóch karierach Foremana jest to, że dziś kompletnie nie widać po nim trudów związanych z boksem. Mówi wciąż wyraźnie i sensownie, a do tego chętnie dzieli się własnymi doświadczeniami. Ostatnio wyciągał rękę do Deontaya Wildera (42-1-1, 41 KO), któremu radził jak pozbierać się po pierwszej porażce w karierze. Próżno w jego słowach szukać jakiejkolwiek zawiści czy żalu. Zawsze jest za to zrozumienie, szacunek dla dawnych rywali i rozsądek. Tym większym zaskoczeniem mogły być zatem niedawne słowa o Tysonie.
– Wygląda jakby cofnął czas o 20 lat. Te ciosy były naprawdę ostre i miały swoją wymowę. Jeśli będzie w stanie pójść do lasu i oddać się boksowi przez najbliższych 10 miesięcy, to naprawdę może wrócić jako czołowy pretendent” – przekonuje Foreman. Walki pokazowe? “Od tego się zaczyna, ale potem to wszystko robi się większe i poważniejsze. Chciałbym zobaczyć Tysona w ringu. Jest już starszym gościem, ale rekord cały czas czeka na pobicie – zachęcał George.
Na ile temat powrotu “Bestii” jest w ogóle poważny? Wszystko wygląda na jakąś akcję marketingową o nieznanym jeszcze celu. W ostatnich latach po wielu życiowych zakrętach Mike chyba wreszcie wyszedł na prostą i nie potrzebuje sportu. Ustatkował się – został dystrybutorem marihuany, a jego podcast w oparach THC jest hitem YouTube’a. Widać jednak, że wciąż żyje boksem i chętnie dzieli się swoimi spostrzeżeniami, ale od tego do wyjścia do ringu jeszcze daleka droga.
W emocjach związanych z powrotem legendy warto pamiętać o jednym – jego karierę zakończyli Danny Williams (31-3) i Kevin McBride (32-4-1), przeciętni pięściarze, którzy nigdy nie zrobili większej kariery. Jeśli Tyson przegrywał z nimi przed czasem jeszcze przed czterdziestką, to jakie szanse może mieć na ugranie czegoś więcej 15 lat później w erze gigantów? W okresie zastoju temat jego ewentualnego powrotu wciąż będzie rozpalał wyobraźnię wygłodniałych kibiców – przynajmniej dopóki na horyzoncie nie pojawi się coś bardziej realnego.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl