Skradziona siedemdziesiątka cichego mistrza

Skradziona siedemdziesiątka cichego mistrza

Przyjaźnił się z dwójką Władków – Kozakiewiczem i Komarem. Kiedy tworzył duet z jednym z tych oryginałów, był tym, który stał na dalszym planie. Nie znaczy to, że był gorszym sportowcem od nich, mówimy w końcu o mistrzu olimpijskim. Tadeusza Ślusarskiego nie ma z nami od ponad dwudziestu lat. Dzisiaj – w dniu 70. rocznicy jego urodzin – cofamy się do czasów świetności wybitnego tyczkarza.

Należał do osób spokojnych, wyważonych. Mistrz, który potrafił być w cieniu. Idol, który nie potrzebował atencji, ale akceptował ją. Może dlatego tak dobrze się z nim dogadywał. Bo Komar był showmanem, człowiekiem szeroko utalentowanym, z łatwością wcielającym się w rolę duszy towarzystwa. Kochał życie, kolorowe życie, wspominał, że urodził się po to, aby takie wieść.

Dzieliło ich dziesięć lat, sylwetka, konkurencja, którą uprawiali i – jak wspominaliśmy – charakter. Dzieliło ich sporo, ale zostali przyjaciółmi. Obaj miewali wielkie momenty na sportowych arenach i wystarczył też tylko moment, abyśmy ich stracili. Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski zginęli w wypadku samochodowym ponad dwadzieścia lat temu. Tadeusz, gdyby żył, obchodziłby dziś 70 lat.

Talent

Stanowi kolejny przykład, że warto jako dzieciak chwytać się różnych sportów. A dopiero, kiedy wyrobisz odpowiednią mobilność i tężyznę fizyczną, ruszyć w jednym kierunku. Ślusarz, Siwy, tudzież Tadek do grona aktywnych chłopców należał od zawsze. Wszędzie go było pełno.

Podczas zawodów szkolnych startował we wszystkim, co się nawinęło. Biegi sprinterskie, skok w dal, skok wzwyż, czwórbój lekkoatletyczny. Sporo grał też w piłkę ręczną. Jak więc trafił na skok o tyczce? Otóż jego wychowawcą szkolnym był Grzegorz Kurkiewicz, miłośnik tej konkurencji. Namówił on Tadka do spróbowania swoich sił. – Najpierw musiałem go trochę zmusić, by w ogóle rozpoczął treningi. Konieczne było nawet małe użycie siły, ot, jakiś tam klaps. Ale jak już zaczął, to nie było mocnych. Dziś już nie ma takich zawodników. W tamtych czasach nie było też takich imprez jak mistrzostwa juniorów, halowe czy inne. Gdyby Tadek trenował dziś, przy takich możliwościach, jakie mają sportowcy, to byłyby rekordzistą świata – wspominał trener w Gazecie Lubuskiej.

Swój pierwszy skok oddał na szkolnej sali gimnastycznej należącej do żarskiego technikum samochodowego (do którego uczęszczał), uzyskując 2,75. W 1969 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat, trafił do Skry – czołowego warszawskiego klubu lekkoatletycznego. Wtedy jego kariera ruszyła do przodu. Wielkim krokiem zbliżały się też lata siedemdziesiąte. Jak się okazało – piękny czas dla polskiej lekkiej atletyki.

Złoto

Dzisiaj mamy Piotra Liska i Pawła Wojciechowskiego, wtedy przodowali Ślusarski oraz Władysław Kozakiewicz. Drugi był młodszy o ponad trzy lata, ale w gruncie rzeczy ich szczyt formy przypadł na podobny okres. Tak jak w znajomości z Komarem, tu również Ślusarz zazwyczaj znajdował się w cieniu. Jego kolega miał w sobie to coś – był zadziorny, szalenie ambitny. I przede wszystkim, wszystkie te cechy uwidaczniały się u niego momentalnie. Ale i tu zadziałała zasada: przeciwieństwa się przyciągają. Tyczkarze nie tylko byli przyjaciółmi, ale przede wszystkim rywalizowali ze sobą i motywowali do dalszej pracy i postępów.

Trudno było wskazać lepszego. Kiedy Kozakiewicz podczas zawodów w Bydgoszczy w 1976 roku bił rekord Europy, osiągając 5,62, Ślusarski wyrównał ten wynik chwilę później. Gdyby lista startowa ułożyła się inaczej, to zapewne Tadek skoczyłby tyle jako pierwszy. Tuż po tej imprezie doznał jednak kontuzji. Zerwane ścięgno i skręcona stopa. Taki pech w roku olimpijskim…

Zdołał jednak wyleczyć uraz na czas, przynajmniej częściowo. W Montrealu miał startować bowiem z “blokadą”, przez co trudno było upatrywać w nim faworyta. Wyżej oceniano szanse nie tylko Kozakiewicza, ale też Fina Antti Kalliomäki, który rok przed igrzyskami wygrał halowy czempionat Starego Kontynentu. No, i nie można było zapominać o rekordziście świata (z wynikiem 5,70), którym był Dave Roberts. On też chciał udowodnić swoje i potwierdzić, że dzierży takie miano nie bez przyczyny.

Większość zawodników rozpoczęła skakanie od 5,20. Tak też zrobił Ślusarski i bez problemu zaliczył tę wysokość. Potem, również w pierwszej próbie, pokonał 5,40. Początek znakomity, bo pamiętajmy, że w tamtych czasach były to już naprawdę niezłe wysokości. Kiedy bezbłędnie przeskoczył również 5,50, oznaczało to jedno – rekord olimpijski!

Nokaut? Nic z tych rzeczy. Na tablicy wyników 5,50 przy swoim nazwisku mieli też Kalliomäki oraz Roberts. Pierwszy oddał jednak w całych zawodach więcej prób niż Ślusarski (nieważne, że wszystkie zaliczone – takie były ówczesne zasady), a drugi zaliczył zrzutkę na 5,35.

Aby pobić Polaka, musieli więc podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej. Fin zagrał bezpiecznie, stawiając na 5,55, czyli tyle samo co Ślusarski. Roberts, jak to na Jankesa przystało, poszedł na całość, po złoto – atakował 5,60. Obu się nie powiodło, kolejnej wysokości nie zdołał pokonać też Ślusarski. Ostateczny rozrachunek był jednak jasny i jakże piękny: pierwsze w historii złoto dla Polaka w skoku o tyczce!

Tak wspominała sukces syna na łamach Gazety Lubuskiej Cecylia Ślusarska: – Był środek nocy, a my na przemian patrzyliśmy w ekran telewizora i słuchaliśmy radia. W końcu usłyszeliśmy, że Tadek ma złoty medal. Oj, co to była za radość, nie mogliśmy się nacieszyć. Niedługo potem, jeszcze zanim zrobiło się jasno, ktoś zapukał do drzwi. Milicja. Zabrali nas na posterunek, tam był z nami wywiad, a potem mogliśmy rozmawiać z synem.

Kozakiewicz, niepodobnie do siebie, znalazł się wtedy na drugim planie. Duża w tym “zasługa” zwyczajnego pecha. Podczas kwalifikacji doznał urazu stopy, był więc zmuszony skakać z kontuzją. Udało mu się przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną na 5,25, ale w końcu problemy zdrowotne dały o sobie znać. Skończyło się na wielce rozczarowującym jedenastym miejscu. Ale nie ma tego złego, co by na dobre, nie wyszło. Bo jego czas miał w końcu dopiero nadejść.

Mówimy oczywiście o słynnym geście Kozakiewicza. Przypomnijmy: kibice zgromadzeni na trybunach w Moskwie nie tylko z całych sił dopingowali Konstantina Wołkowa, ale też buczeli i utrudniali życie polskim zawodnikom. Absolutnie sprzeczne z jakimkolwiek duchem fair play były również działania organizatorów. Oni posunęli się jeszcze dalej. Za pomocą otwierania i zamykania wielkich wrót stadionu, próbowali zmienić kierunek wiatru – wszystko, by doprowadzić do zwycięstwa reprezentanta ZSRR.

Polak był jednak w takiej formie, a zarazem miał taką siłę psychiczną, że nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Po skoku na 5,70 wykonał gest (tudzież miał skurcz mięśnia, jak tłumaczono jego zachowanie władzom radzieckim), który zapisał się złotymi zgłoskami w historii polskiego sportu. A potem potwierdził swoją wielkość, pokonując dwie kolejne poprzeczki – zawieszone na 5,75 i 5,78. Druga z tych wysokości wystarczyła na pobicie rekordu świata! Prawdziwe show.

Ślusarski też brał w nim udział, choć nie zawsze się o tym wspomina. Polak wspólnie z Wołkowem skończył zawody na drugim miejscu. Srebro olimpijskie to wyczyn niebywały. Szczególnie że mówimy o drugim medalu z rzędu, zdobytym w wieku 30 lat. Moskwa jednak zawsze będzie już wspominana ze względu na Kozakiewicza i trudno się temu dziwić.

Okoliczność

Polskich lekkoatletów, którzy mają od niego więcej medali igrzysk, możemy policzyć na palcach dwóch rąk. Zaczynamy oczywiście od Roberta Korzeniowskiego i Ireny Szewińskiej, a dalej znajdują się: Józef Schmidt, Tomasz Majewski, Anita Włodarczyk oraz Teresa Ciepły.

Sukcesy miał więc – w teorii – większe od obu Władków. Trudno jednak nie mieć wrażenia, że Ślusarz jest raczej uważany za “tego drugiego” wybitnego tyczkarza lat siedemdziesiątych. We wspomnieniach jest też mniej eksponowany od Komara, który przez dziesiątki anegdot, czy choćby rolę w kultowym Kilerze, stał się popularny nawet wśród osób niezainteresowanych sportem. Z drugiej strony – nie można powiedzieć, że Ślusarski to zapomniany mistrz. Po prostu cichy. I czy jest w tym coś złego?

Najważniejsze jest to, że tylu ludziom wlewali radość do serca. Ciekaw jestem, czy Władek dalej opowiada Tadeuszowi dowcipy, czy go rozśmiesza. Czy jak patrzy na tych, którzy przychodzą na ich grób, zapalają znicze i kładą kwiaty, mówi: co wy tu, smutasy, robicie? My tu bawimy się i cieszymy, na tamtym świecie budujemy nową reprezentację Polski w lekkiej atletyce – wspominał ich redaktor Lesław Skinder na antenie Polskiego Radia.

Co ciekawe, tego samego dnia i roku co Ślusarski urodził się Wiesław Gawłowski. Jeden z bohaterów legendarnej kadry Huberta Wagnera. Niektórzy z was mogą nie wiedzieć, dlaczego o nim wspominamy. Po pierwsze, bo rzadko zdarzają się takie zbieżności – dwóch wielkich sportowców przyszło na świat w tym samym czasie. Po drugie, co brzmi jak najbardziej okrutny chichot losu, Gawłowski również zginął w wypadku samochodowym. 17 września 2000 roku – czyli dwa lata później niż Ślusarski i Komar.

To nie miało prawa się zdarzyć. Samochód prowadził Ślusarski. Komar drzemał z tyłu, a na fotelu pasażera siedział Krzysztof Świostek, ich wspólny znajomy. W pewnym momentu z naprzeciwka nadjechał inny pojazd, jak okazało się potem prowadzony przez Jarosława Marca, polskiego sprintera. Doszło do zderzenia. Przeżył tylko Świostek, który po raz pierwszy publicznie wypowiedział się o tragedii w jej 20. rocznicę: – Wypadek nie wydawał mi się groźny. Chwilę przed zderzeniem przeglądałem mapę. Nagle słyszę: „O kur…, ty zobacz, co on robi”. Moment. Bum, sekunda. Tadeusz próbował odbijać kierownicą, ale i tak wyniosło nas, okręciło. Pierwsza, kuriozalna myśl, jaka przyszła mi do głowy sekundy po zderzeniu, była taka: „Super, trzeba będzie naprawić auto u blacharza, to jeszcze parę dni nad morzem posiedzimy” – mówił dla Super Expressu.

Jeszcze rok wcześniej Ślusarski po raz ostatni wziął udział w mistrzostwach Polski. To był jednak bardziej rekreacyjny występ. Karierę skończył tak naprawdę w 1988 roku, jako 38-latek. Dla lekkoatlety uprawiającego tę konkurencję – coś niemal niespotykanego. Znakomicie dogadywał się z młodzieżą, uwielbiał sport i bez wątpienia mógłby jeszcze wiele dla niego zrobić. Nie było mu to dane, ale jego legenda będzie wiecznie żywa.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Konrad Wągrowski
Konrad Wągrowski
3 lat temu

“5,75 i 5,78. A przecież już pierwsza z tych wysokości wystarczyła na pobicie rekordu świata” – nieprawda, ówczesny rekord świata należący do Philippe’a Houviona wynosił 5,77. Więc dopiero ta druga wysokość była rekordowa.

Aktualności

Kalendarz imprez