W kobiecej – owszem, nadal odnoszą sukcesy. W męskiej siatkówce jednak Holandia to dziś co najwyżej średniak. I tak było też dawniej. Ten stan rzeczy odmienili jedynie w latach 90. Przez dekadę Oranje byli w ścisłej światowej czołówce i odnosili wielkie sukcesy. Przez dekadę każdy bał się z nimi mierzyć, a nazwiska zawodników tej drużyny stale gościły w gronie najlepszych na świecie. To był po prostu złoty czas tamtejszej siatkówki. Czas, który w Holandii do dziś wspomina się tak, jak w Polsce sukcesy Orłów Górskiego. I który pewnie prędko się nie powtórzy.
Z ziemi polskiej
Tak naprawdę całą opowieść o siatkarskich sukcesach Holandii rozpocząć trzeba od jednej osoby. Człowiek, który miał zmienić Holendrów w jedną z najlepszych drużyn na świecie, urodził się w żydowskiej rodzinie w Krakowie. Zwie się Arie Selinger, choć urodził się jako Leon. Gdyby nie II wojna światowa, może nadal żyłby w Małopolsce. Możliwe, że nigdy nie odkryłby swojej pasji do siatkówki i nie został jednym z najbardziej uznanych trenerów świata.
Wojna jednak wybuchła. Selinger wraz z matką został deportowany do obozu Bergen-Belsen w 1942 roku. Jak wspominał po latach, pamięta z tego okresu niemal wszystko, mimo że z późniejszych lat wiele rzeczy mu umyka. Ale o doświadczeniach z wojny raczej nie opowiada. Wiemy więc tyle, że w obozie doczekał wyzwolenia go przez Amerykanów. Potem młody Arie zajął się Czerwony Krzyż i to za jego sprawą trafił do Izraela. Tam zresztą znów – podobnie jak wiele innych osób – został na kilka tygodni osadzony w obozie. Gdy jednak Brytyjczycy, zarządzający wówczas tymi terenami, go wypuścili, mógł korzystać z uroków nowej ojczyzny.
Korzystał więc i odkrył w tym czasie miłość do sportu. Wszelakiego, ale jednak najbardziej pociągała go siatkówka. Miał świetny wyskok, był szybki i sprawny, prędko trafił więc do narodowej drużyny, w której grał od 1954 do 1963 roku. Wziął nawet udział w mistrzostwach świata w Paryżu w 1956, a po nich przez rok służył w armii. W tym samym roku, w którym skończył przygodę z kadrą, ukończył również uniwersytet i zaczął pracę jako nauczyciel wychowania fizycznego. Łączył to jednak z dalszą grą w siatkówkę i posadą trenera.
Niedługo został zresztą szkoleniowcem kobiecej kadry, z którą pojechał na mistrzostwa Europy. Izrael zajął tam ósme miejsce, ale uwagę wielu już przykuwał system gry tej ekipy, oparty na szybkich kombinacyjnych atakach. Arie z czasem zyskał sobie przez to uznanie. W 1969 roku opuścił ojczyznę, by kontynuować studia na Uniwersytecie Illinois. Sześć lat później został trenerem kobiecej kadry USA. Prowadził ją z sukcesami przez niemal dekadę, a okres ten uwieńczył srebrnym medalem igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Wcześniej, w Moskwie, chciał celować w złoto, ale nie pozwolił mu na to bojkot igrzysk przez państwa zachodnie.
W Stanach uwidoczniła się jednak jego ważna cecha – był niesamowicie wymagający i eksploatował organizmy zawodniczek do absolutnych granic. Po srebrze igrzysk, mimo że wszyscy zgodnie uznali je za sukces, zdecydowano się nie przedłużać z nim kontraktu. Chciano wpuścić świeże powietrze, ale i dać odpocząć siatkarkom, które – jak się mówiło – pod panowaniem Arie pracowały sześć dni w tygodniu po osiem godzin. A przecież wiele z nich równocześnie się uczyło, pracowało czy po prostu miało rodziny (z czasem większość poświęciła wszystko na rzecz siatkówki). Choć Selinger zaprzeczał, by to on był na punkcie treningu najbardziej zwariowany.
– Doszło do tego, że to zespół domagał się większego zaangażowania w program. Kiedy ja nieco odpuszczałem, zawodniczki mówiły: „Hej, trenerze, pozbieraj się”. Ludzie myślą, że rządziłem zespołem żelazną ręką, ale tak nie było. Wszystkie dziewczyny były bardzo poważne, gdy chodziło o to, co robiły. Całkowicie zaangażowane. To nie wychodziło ode mnie, a od nich. Za nic nie muszę przepraszać, nie czuję też, by ktokolwiek z zespołu musiał. […] Nie mówię, że jestem aniołem. Na pewno popełniłem błędy. Kiedy tworzy się pionierski program, nie można ich uniknąć. Jestem pierwszym, który to przyzna. Historia nas wszystkich oceni – mówił.
Faktycznie, oceniła. Selingera uznała za wielkiego, ale zbyt wymagającego trenera. Za to jego zawodniczki za beneficjentki oraz ofiary wprowadzonego przez niego reżimu treningowego. Choć Selinger zawsze zaprzeczał temu, by treningi faktycznie miały trwać tyle, ile to sugerowali dziennikarze. Niemniej, faktem było, że jego podopieczne fizycznie przygotowane były idealnie, ale po igrzyskach z 1984 roku nie były już w stanie wytrzymać takich obciążeń treningowych. Dlatego Arie musiał odejść. Kilka lat później, gdy chciał wrócić do Stanów – gdzie mieszkała jego rodzina – i prowadzić męską kadrę, też go nie zatrudniono.
Amerykańska prasa mimo wszystko oceniała Selingera dobrze. Pisano o „inteligentnym, myślącym mężczyźnie z granitową szczęką”. Zauważano, że niemal od podstaw (przed Selingerem reprezentacja USA była przedostatnia na igrzyskach w Tokio i ostatnia w Meksyku, a do Monachium czy Montrealu nawet się nie dostała) doprowadził Amerykanki na szczyty światowej siatkówki.
Dziennikarze pisali, że bez niego jakichkolwiek sukcesów pewnie by nie było; że miał wizję, którą udało mu się wcielić w życie; że nie bał się stawiać na młode zawodniczki i miksować ich przebojowości z doświadczeniem kilku gwiazd czy wreszcie, że umiejętnie korzystał z najnowszych zdobyczy technologii – przede wszystkim komputerów, pomagających w obliczaniu czy porównywaniu statystyk. Dziś wydaje się absolutną normą, wtedy jednak zdecydowanie nią jeszcze nie było.
Owszem, pisano też, że Selinger wręcz fanatycznie pragnął medalu igrzysk i starał się przenieść ten fanatyzm na zawodniczki. Dało to jednak skutek w postaci srebra, więc trudno go za to sądzić. Tym bardziej, że ostatecznie na żadnej z jego podopiecznych ten reżim się nie odbił w negatywny sposób. No i zbudował w Stanach wielkie podstawy, na których pracować mogli inni. – Od samego początku moją filozofią było określić swój kurs, wypracować wyniki i zmusić innych, by mnie naśladowali. – Udało mu się. Amerykanki do dziś znajdują się w światowej czołówce.
Dlaczego o tym wszystkim piszemy? Bo niemalże identycznie wyglądała praca Arie w Holandii.
Projekt Bankras
Trafił tam w sumie nieco z przypadku. Jego syn, Avital, poślubił wcześniej Holenderkę i grał w ekipie Brother Martinus. Zespół akurat stracił trenera, a ojciec nie miał pracy, więc Avital połączył wątki i zaproponował tacie, by ten spróbował objąć zwolnione niedawno stanowisko. Ta sztuka mu się udała. Potem wystarczyło kilka miesięcy pracy na to, by Arie kompletnie odmienił styl gry swoich podopiecznych. Wkrótce holenderska federacja powierzyła mu też stanowisko trenera reprezentacji. Tak rozpoczął się Projekt Bankras, nazwany od hali sportowej stojącej w Amsterdamie.
Jego cel był taki, by doprowadzić Holendrów do niezłego wyniku na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Federacji na tym zależało, bo gdy projekt startował, szanse na ich organizację miał Amsterdam. Potem – gdy igrzyska trafiły do Katalonii – zapał w Holandii nieco osłabł, ale Selinger nadal pracował jak szalony. Choć tego już się pewnie domyślacie. Jak również tego, że pracy na tym samym poziomie wymagał również od swoich zawodników.
Ba, nie tylko tego. Dla gry w kadrze mieli oni być w stanie odłożyć w czasie marzenia o wielkiej karierze klubowej. Selinger wzorował się tu nieco – świadomie lub nie – na wzorcach komunistycznych. Najlepszych zawodników zgromadził w prowadzonym przez siebie zespole, dzięki czemu niemal bez przerwy trenowali oni razem. Włodarzom Brother Martinus pewnie też to pasowało, bo w tym czasie byli w Holandii niemal nie do ogrania, a i w Europie potrafili dojść wysoko. Wszystkie ich mistrzostwa kraju pochodzą właśnie z tamtego okresu. – Holendrzy nie są tak nastawieni na rywalizację, jak Amerykanie. Trzeba to u nich rozwinąć. Są jednak niesamowicie inteligentni i świetnie wytrzymują presję – mówił Selinger.
Sam szybko pokazał, że nie bez powodu ma opinię znakomitego szkoleniowca. Jego podopieczni wyprzedzili plan o cztery lata i na igrzyska awansowali już w 1988 roku, gdy odbywały się one w Seulu. Sami jego zawodnicy przyznawali, że to zasługa szkoleniowca, który kompletnie odmienił ich styl gry. Gdy przychodził, grali… po europejsku. Statycznie z „mnóstwem niepewności i kompleksem niższości”, jak mówił sam Selinger. Postanowił wprowadzić typowo amerykański styl. A do tego potrzebny był, oczywiście, reżim treningowy, który Holendrom o dziwo się spodobał.
– Jest twardy, ale tacy musimy być. Musimy nauczyć się amerykańskiej mentalności, zacięcia. Jedynym sposobem na to jest dać z siebie dosłownie wszystko. Patrzę na niego jak na jakiegoś boga. Od początku zaufałem mu w stu procentach, jak ojcu. Kocham go. Przed nim nie mieliśmy żadnego programu. Jasne, powtórzę, jest twardy, ale sport na najwyższym poziomie nie jest dla dzieci. Tak długo, jak się to rozumie, jest świetnym gościem – mówił o Arie Peter Blange, rozgrywający, gwiazda holenderskiej siatkówki i przez lata jeden z architektów sukcesów Pomarańczowych.
– Wszystko tak naprawdę zaczęło się tam od Selingera. To on wyselekcjonował grupę bardzo wysokich zawodników – Holendrzy mieli wtedy najwyższy skład na świecie. Straszyli ludźmi mierzącymi ponad dwa metry: Janem Posthumą czy Peterem Blange, który jednak w pierwszych latach był zmiennikiem syna Selingera. Wspinali się na szczyt. To byli świetni siatkarze, dobrze wyszkoleni i stanowiący znakomicie dobraną grupę. Oni i Amerykanie mieli zupełnie inny system treningu i gry, który wprowadzali wtedy do siatkówki. Imponowali organizacją – mówi Mariusz Szyszko, były siatkarz i reprezentant Polski, który miał okazję grać przeciwko Holendrom w trakcie eliminacji do barcelońskich igrzysk. Do tego jednak jeszcze przejdziemy.
A teraz napiszmy krótko o Seulu. Tam Holendrzy nie odnieśli sukcesu, ale już imponowali, a eksperci pisali oraz mówili, że rodzi się nowa siła światowej siatkówki. W Korei podopieczni Selingera ograli Francję, która była kandydatem do medalu, a w meczu przeciwko USA walczyli do samego końca i sprawili Amerykanom sporo problemów. Już po igrzyskach Arie mówił, że jego młodzi zawodnicy jeszcze nie są gotowi na zdobywanie medali, ale w 1992 roku będą „mocnymi kandydatami do podium”. Jak miało się okazać – nie przesadził.
Kręta droga do Barcelony
Nie trzeba było jednak medali, by w kraju i tak pokochano Selingera. Fani wręcz oszaleli na jego punkcie. Z siatkarskich trybun w tamtym okresie często krzyczano: „Arie do Ajaksu!”, gdyż ten akurat przeżywał kryzys. – W małym kraju bardzo łatwo jest ludziom identyfikować się z programem czy sportowcami, którzy przynoszą sukcesy. Doszło do tego, że gdy idę na spacer w Amsterdamie, rozpoznaje mnie jakieś 80 procent ludzi. W każdy miejscu ktoś mnie zna, bo to niewielki kraj – opowiadał sam trener dziennikarzom.
Wobec dobrej gry Holendrów, szybko znaleźli się też sponsorzy, którzy wyczuli, że reprezentacja może dać im w najbliższym czasie sporo zarobić. Środki od nich pozyskane pozwoliły zawodnikom przestać łączyć grę w kadrze z pracą i skupić się w stu procentach na siatkówce. Program zmierzał więc w świetnym kierunku, a dowodem tego był brązowy medal mistrzostw Europy zdobyty rok później.
Tyle że w tym samym roku nagle niemal wszystko się posypało. Selinger już w Seulu powtarzał, że myśli o odejściu i próbował wrócić do USA, gdzie została jego rodzina. – To mój dom. Poza tym Holandia jest lepsza w każdym aspekcie. Przede wszystkim mniej tu polityki, lepsza jest też współpraca ze sponsorami. Pozostanie do końca projektu to atrakcyjna perspektywa, wiele jest plusów przebywania w Holandii. Jednak jeśli coś się stanie i będę musiał podjąć decyzję, to wrócę do domu – mówił.
Ostatecznie nie wrócił, ale postanowił nie przedłużać kontraktu i nie został w Holandii. To było wielkie zaskoczenie, bo do tej pory współpraca między nim a federacją rozwijała się wzorcowo. Zamiast jednak ją kontynuować, wyjechał do Japonii i tam pracował. W jego miejsce kadrę objął Harry Brokking, o którym wielu ekspertów od razu mówiło, że nie jest najlepszym wyborem, bo do pracy z tą kadrą potrzeba po prostu zagranicznej myśli szkoleniowej.
Były też i inne problemy: holenderska federacja prawnie zakazała ściągania – na tych zasadach, na jakich odbywało się to do tej pory – reprezentantów kraju do ekipy Brother Martinus. W dodatku wraz z odejściem Selingera i nieformalnym zamknięciem projektu Bankras najlepsi zawodnicy uznali, że mogą wyjechać i zadbać o kariery klubowe. Peter Blange, Ronald Zoodsma i Jan Posthuma – trójka stanowiąca wówczas o sile Holendrów – natychmiast podpisała kontrakty z ekipami z Serie A. W ten sposób rozpadła się grupa, a wielu ich kolegów podobno było na nich wściekłych. Z każdym kolejnym miesiącem w zespole działo się gorzej.
Aż wrócił Arie Selinger.
Izraelczyk na powrót objął kadrę, przekonał wszystkich zawodników, że mimo narastających konfliktów mogą razem zawalczyć o najwyższy cel, jakim jest medal igrzysk i z postrzępionych relacji zlepił na nowo ekipę, która w Barcelonie miała stanąć na podium. Tyle że najpierw trzeba było się dostać na igrzyska. Turniej kwalifikacyjny odbywał się w Rotterdamie, Holendrzy byli więc niemal pewni tego, że do Hiszpanii pojadą. A tu niespodzianka. Dużo słabsza reprezentacja Polski ograła znakomitą ekipę gospodarzy. Tych uratowało jedynie to, że zgodnie z regulaminem dwa najlepsze zespoły musiały zagrać ze sobą jeszcze raz. Na igrzyska jechał tylko zwycięzca tego spotkania.
– Wtedy Polską myśl szkoleniową uznawano u nas za najlepszą i my się na nikim nie wzorowaliśmy – mówi Mariusz Szyszko, gdy pytamy, czy system gry Holendrów w Polsce już wówczas podziwiano. – Nie szło to w parze z wynikami, ale zanim coś się zmieniło, minęło wiele lat. Holendrzy szli wówczas swoją drogą, a my swoją. Oni byli na szczycie, my byliśmy kopciuszkiem. Tkwiliśmy w zupełnie innym miejscu. Nasza wygrana z nimi w tym turnieju kwalifikacyjnym była czymś sensacyjnym. Holendrzy byli tak pewni siebie, że nie brali nawet pod uwagę porażki. Później, w decydującym meczu, już nas ograli, nie przegraliśmy jednak z byle kim.
Faktycznie, nie przegrali z byle kim, bo Holendrzy pod wodzą Selingera barcelońskie igrzyska wzięli szturmem i wyhamowali dopiero w finale. Wielkim faworytem tamtej imprezy byli Włosi, mający zdecydowani najlepszą kadrę na świecie. Do tego Wspólnota Niepodległych Państw – czyli, w olimpijskim słowniku, jeszcze nie Rosja, ale już nie Związek Radziecki – oraz Amerykanie, Kubańczycy i Brazylijczycy. Oni wszyscy też mieli się liczyć.
Włosi odpadli w ćwierćfinale. Lepsi okazali się właśnie Holendrzy. Zapamiętajcie ten moment, jeszcze do niego wrócimy, bo rywalizacja tych dwóch państw będzie rozgrzewać całe lata 90. w męskiej siatkówce. W półfinale Holendrzy ograli za to Kubańczyków, co też było zaskoczeniem. Zresztą słowo „ograli” nie jest tu użyte na wyrost – potrzebowali tylko trzech setów i w każdym do zwycięstwa doprowadzili w dość komfortowy sposób.
– Jedność, doświadczenie i siła mentalna to nasze największe zalety. Stajemy się coraz lepsi. Kuba nie spodziewała się, że będziemy tak agresywni na siatce – mówił Selinger. A fani szaleli. Zresztą nie tylko po zwycięstwie, ale i w trakcie meczu, gdy na trybunach było ich tylu, że te stały się wręcz pomarańczowe. Uwagę mediów przykuwał jednak zwłaszcza transparent z napisem: „Holandia, małe państwo, jest OK”. Gra siatkarzy tylko to potwierdzała.
Kibice dali też rade w finale, podobnie jak brazylijscy. Na trybunach panowała wręcz fiesta. Ale ostatecznie cieszyli się tylko ci z Południowej Ameryki. Holendrom zabrakło wówczas nieco jakości, a Brazylia niejako zapowiedziała wielkie sukcesy, jakie miała odnosić od przełomu wieków. Srebrni medaliści wiedzieli jednak, że wciąż mają czas i wielkie możliwości. Tyle że po kolejne sukcesy mieli już sięgać z innym trenerem.
Arie Selinger po raz drugi uznał bowiem, że jego misja w Holandii jest już skończona. Wciąż nie miał olimpijskiego złota, ale zdobył kolejne srebro. Potem w swej karierze miał jeszcze prowadzić kobiecą kadrę Izraela i, kilka lat temu, jeden z tamtejszych klubów. Do dziś pozostaje aktywny, mimo że ma ponad osiemdziesiąt lat. W czasach, o których tu piszemy, oglądał jednak tylko sprzed ekranu telewizora, jak do wspaniałej budowli, którą postawił, wykończenie detali dodaje inny trener.
Zmiana warty
Pomiędzy igrzyskami w Barcelonie a kolejnymi – w Atlancie – sporo się w kadrze Holendrów zmieniło. Do olimpiady w USA dotrwało tylko pięciu zawodników, którzy grali w Hiszpanii: Henk-Jan Held, Ron Zwerver, Jan Posthuma, Peter Blange i Olof van der Meulen. Pozostała siódemka była nowa. Wśród nich pojawili się jednak znakomici siatkarze, choćby w osobach Guido Goertzena czy Mike’a van de Goora. Absolutnym fenomenem był jednak brat tego ostatniego – Bas (na zdjęciu głównym).
Obaj van de Goorowie grali zresztą jako środkowi. Bas przez lata uznawany był za jednego z najlepszych siatkarzy globu. W Atlancie został MVP turnieju. W Sydney, cztery lata później, również. A Holendrzy zajęli tam zaledwie piąte miejsce! Żeby było ciekawiej, kompletnie nikt mu o tej nagrodzie nie powiedział. Informacje o tym, że ją otrzymał, dotarły do niego… dobrych kilkanaście lat później. Znacznie wcześniej usłyszał pewnie, że nazywa się go „Michalem Jordanem siatkówki”. I niech to powie wam najwięcej o jego klasie.
Z takimi zawodnikami można było budować zespół marzący o olimpijskim złocie. To było zadaniem powierzonym Joopowi Alberdzie. Po Selingerze znów postawiono więc na Holendra, mimo że wcześniej eksperyment z Brokkingiem nie wypalił. Ale był już to inny zespół. Podbudowany srebrem igrzysk, a do tego bez niepotrzebnych napięć – niemal każdy z reprezentantów Holandii robił już wtedy karierę poza granicami kraju, zniknęły konflikty wywołane tym, że wyłamała się w ten sposób tylko część z nich.
Znów stworzono pewien projekt, tym razem nazwany po prostu Projektem Atlanta. Alberda, który miał sprawować nad nim pieczę, idealnie się do tej roli nadawał. Raz, że był świetnym trenerem. Dwa, że – może nawet przede wszystkim – idealnie potrafił zarządzać grupą, w której znalazło się mnóstwo gwiazd i silnych charakterów. Wiedział, jak sprawić, by jego gracze, nawet jeśli prywatnie nie do końca się lubili, na parkiecie byli gotowi za siebie umrzeć. Umiał też wykorzystać zalety każdego z nich, również poza boiskiem.
I tak Ron Zwerver, którego koledzy ledwie rozumieli, nagle w rozmowach z Alberdą stał się wręcz drugim trenerem. Miał mnóstwo pomysłów, wiele z nich wcielono w życie i służyły kadrze. Peter Blange świetnie wywiązywał się z roli kapitana – na boisku znakomicie rozdzielał piłki do kolegów, poza nim doskonale zarządzał grupą i jej relacjami z trenerem oraz federacją. Olof van der Meulen robił za naczelnego żartownisia, utrzymywał dobrą atmosferę, a do tego potrafił zamienić niemal każdą piłkę – choćby najgorzej wystawioną – na punkt. Dodajmy do tego van de Goora czy Helda, którzy w ataku byli nie do zatrzymania i wychodzi nam drużyna na medal.
Styl tamtej ekipy Holendrów porównywano do reprezentacji narodowej w piłce nożnej z jej najlepszego okresu – futbolu totalnego. Wielokrotnie wspominano o „totalnej siatkówce” w odniesieniu do podopiecznych Alberdy. Grali szybko, efektownie, z nastawieniem na mocne ataki, ale i w defensywie radzili sobie znakomicie. Jak na swój wzrost, wszyscy ich zawodnicy byli wręcz nieziemsko sprawni. Do tego mieli w odwodzie takich graczy jak Jan Posthuma, który przez kilka sezonów z rzędu był najlepszym blokującym włoskiej Serie A.
Oczekiwania wobec ekipy były więc ogromne, siatkarze nieustannie pojawiali się w telewizji i innych mediach. Czy to w trakcie meczów, czy jako goście rozmaitych programów. Kraj szalał na ich punkcie i oczekiwał sukcesów. Ich zapewnienie spoczywało na barkach zawodników, ale przede wszystkim Joopa Alberdy, który musiał udowodnić, że możliwe jest zastąpienie tak uwielbianego trenera jak Selinger. Miał do tego jedną bardzo ważną cechę – w swojej pracy w dużej mierze inspirował się metodami Douga Beala, trenera, który doprowadził USA do złota igrzysk w 1984 roku. Więc, jak i Arie Selinger, podziwiał amerykański styl gry. I też chciał mieć nad wszystkim kontrolę, niczego nie pozostawiał przypadkowi.
Znał też siatkówkę od drugiej strony – był czynnym zawodnikiem, grywał w krajowych klubach. Trenować zaczął już w latach 70., ale Beala poznał dopiero w 1985 roku. Sporo czasu zajęło mu wdrapanie się na szczyt szkoleniowej piramidy, jednak wielkie zasługi dla holenderskiej siatkówki poczynił już wcześniej – na początku lat 80. odpowiadał za pracę z juniorską reprezentacją, a z zawodników, którzy się przez nią przewinęli, czerpał potem i Arie Selinger, i on sam.
Potem pracował w jednym z holenderskich klubów, był też asystentem w kadrze. To więc kolejny z jego atutów – kilku bardziej doświadczonych zawodników znał już z tamtych lat. Gdy przejął kadrę, nie musiał się tak naprawdę do niej wdrażać. Znał otoczenie, wiedział, na co stać konkretnych siatkarzy obserwował reprezentację i z zewnątrz, i od środka. Gracze mu zaufali. Wierzyli, że doprowadzi ich do sukcesu w Atlancie.
Choć przed igrzyskami wydawało się, że złoto zdobyć może tylko jedna ekipa. I nie byli to Holendrzy.
Zawsze ci Włosi
Powtórzymy się, jednak musimy to zrobić: Włosi byli wtedy najlepsi na świecie. We wszystkich trzech edycjach mistrzostw świata zorganizowanych w latach 90., wygrywali właśnie oni. W mistrzostwach Europy też rządzili niemal niepodzielnie. Jedynie w igrzyskach w 1992 roku coś nie zagrało, bo tam – jak już wiecie – wyeliminowali ich Holendrzy. To był zresztą pierwszy z serii istnych horrorów, jakie zagwarantowały swoim fanom obie te reprezentacje.
W Barcelonie Holendrzy w grupie zagrali kiepsko. Pokonać zdołali jedynie słabe ekipy Korei i Algierii. Do tego kontuzjował się Peter Blange. Wydawało się, że Włosi bez problemu ograją swoich rywali. Tymczasem sami zostali pokonani. Po zaciętej, pięciosetowej rywalizacji, zakończonej w tie-breaku wynikiem… 17:16 (takie były zasady na tamtych igrzyskach, nie pytajcie). Sami więc widzicie – losy meczu ważyły się do ostatnich chwil, choć przy stanie 2:1 w setach dla Włochów wydawało się, ze już nic nie może się tam zmienić. A jednak Holendrzy odwrócili losy tego pojedynku.
W kolejnych latach mieli dostawać za to wyłącznie baty.
Z Włochami przegrali w finale mistrzostw Europy w 1993 roku. Potem w finale mistrzostw świata w 1994. I znów w meczu o złoto na mistrzostwach Starego Kontynentu – w 1995. Zawodnicy, fani, a nawet sam Joop Alberda śmiało mogli pomyśleć, że srebro pozostanie ich przekleństwem. Przez cztery lata z rzędu właśnie po takie krążki sięgała kadra Holandii. Trzykrotnie lepsi okazywali się Włosi, raz – i to paradoksalnie przy pierwszym podejściu – udało się ich pokonać, ale w finale Holendrzy ulegli Brazylii.
Wtedy sprawy w swoje ręce wzięła holenderska federacja. Ludzie na najwyższych szczeblach władzy wpadli na genialny w swej prostocie pomysł – ściągnęli do kraju finały Ligi Światowej. Wiadomo było, że zagrają w nich i Holendrzy, i Włosi. Włodarze holenderskiej siatkówki liczyli, że przy dopingu własnych kibiców, ich zawodnicy wzniosą się na wyżyny swoich umiejętności i pokonają największych rywali. Opcjonalne zwycięstwo miało być tym cenniejsze, że do igrzysk zostałoby po nim tylko kilka tygodni. Inna sprawa, że gdyby przegrali, psychologicznie mogłoby to mieć katastrofalne skutki.
– Zagraliśmy, właśnie w Rotterdamie, przy 11 tysiącach widzów na trybunach. Wygraliśmy 3:2, w tie-breaku było 22:20. To zwycięstwo dodało nam pewności siebie, pozwoliło też uwierzyć, że jesteśmy w stanie ograć Włochów w bitwie o złoto. Kilka tygodni później pojechaliśmy na igrzyska. Z Włochami zagraliśmy już w grupie. Dostaliśmy lanie. 0:3, w ogóle nie widzieliśmy piłki, a mecz skończył się w godzinę. Tak byli wkurzeni, że przegrali z nami Ligę Światową – mówił po latach Bas van de Goor WP Sportowym Faktom.
Przełamać passę więc się udało, ale Włosi niemal natychmiast się zrewanżowali i to w dużo lepszym stylu. Można było we wszystko zwątpić, co? Alberda jednak nie zamierzał swoim zawodnikom na to pozwolić. Wiedział, że nie po to od 1986 trwał ciągły rozwój tej kadry, by odpuścić jeszcze przed finałem najważniejszej imprezy w historii krajowej siatkówki. Podniósł swoich zawodników, którzy w grupie wygrali wszystkie pozostałe cztery spotkania. Potem w trudnym ćwierćfinale ograli Bułgarów i napędzili się tym zwycięstwem. Rosjan w półfinale zostawili zdemolowanych. Znaleźli się w meczu o złoto.
A tam, oczywiście, czekali Włosi.
Holendrzy mieli dwa powody do robienia sobie nadziei: mecz z 1992 roku i finał Ligi Światowej rozegrany kilka tygodni wcześniej. Włosi: kilka finałów największych imprez i grupowe starcie z samej Atlanty. Obie ekipy były wręcz obładowane gwiazdami. To był mecz takiego formatu, jakim byłaby rywalizacja Realu Madryt z Barceloną w finale Ligi Mistrzów. Choć może lepiej byłoby to porównać do finału piłkarskich mistrzostw świata z 2010 roku, gdy Holandia rywalizowała z Hiszpanią. W tym przypadku bowiem obie ekipy też walczyły o swoje pierwsze złoto. Tyle że nawet większej imprezy – igrzysk olimpijskich.
W tamtym meczu Holendrzy kończyli pewien cykl. Dziesięć lat pracy, najpierw z Selingerem, a potem z Alberdą. Mieli wszystko: wielkie talenty, mieszankę doświadczenia z młodością i przebojowością, głębię składu na każdej pozycji, świetny system, całkowite wsparcie federacji, która starała się dogodzić zawodnikom, jak tylko mogła, a do tego fanatycznych wręcz fanów. Gdyby nie wygrali tam, straciliby prawdopodobnie jedyną taką szansę. Wiedzieli o tym.
Wygrali więc. Trzeci raz w ciągu czterech lat ograli Włochów. Tym razem w najważniejszym możliwym meczu. Znów po horrorze. Wszystko, przypomnijmy, rozgrywało się jeszcze przy starym systemie punktowania, gdy punkt można było zdobyć tylko przy własnej zagrywce. Jedynie w tie-breaku było inaczej – tam liczył się każdy punkt. I to wtedy właśnie rozgrywały się najważniejsze sceny. Od stanu 13:13 kibice obu ekip śmiało mogli przeżyć kilka zawałów i nawet o tym nie wiedzieć.
Najpierw Bas van de Goor wbił piłkę w parkiet i dał swojej reprezentacji piłkę meczową. Alberda wprowadził wtedy Jana Posthumę na podwyższenie bloku, ale Włosi znakomicie przyjęli i rozegrali akcję, a doświadczony środkowy nie miał nawet szansy na ich powstrzymanie. Zrobiło się 14:14. Kolejny punkt padł łupem Włochów, którzy wybronili atak van de Goora i sami skończyli własny. W następnej akcji Bas już się jednak nie pomylił. 15:15. Swoją drogą po latach wspominał, że i on, i jego koledzy… nie wiedzieli, że bronili w tej akcji piłki meczowej. Dowiedzieli się dopiero od dziennikarza na konferencji prasowej po finale.
Napięcie na hali można było już wtedy kroić nożem. Tak naprawdę przestawały się liczyć umiejętności czysto siatkarskie, ważne było tylko to, kto lepiej poradzi sobie ze stresem. A Arie Selinger mówił – Holendrzy są w tym wręcz niesamowici, pod presją nigdy nie wymiękają. Najpierw więc, po długiej akcji, gdy atakowali i jedni, i drudzy, Ron Zwerver wreszcie udanie zaatakował. Było 16:15. Holendrzy znów byli o punkt od mistrzostwa olimpijskiego. Serwis van de Goora Włosi przyjęli źle, piłka przeszła na drugą stronę. Jednak Zwerver tym razem nie skończył ataku. Rywale piłkę podbili, Paolo Tofoli zagrał jednak do Andrei Gianiego nieco za mocno, a ten zaatakował przez to tak, że po drodze trafił w antenkę. Punkt dla rywali, koniec meczu.
Holandia wybuchła szałem radości. Trwała w nim przez kolejne dwa lata, gdy ich siatkarze zdołali zdobyć mistrzostwo Europy na własnych parkietach, a potem zdobyli jeszcze medal Ligi Światowej. Później było wyłącznie gorzej. Choć siatkarze w historii holenderskiego sportu i tak się zapisali. Na tyle znakomicie, że pod koniec XX wieku w plebiscycie wśród tamtejszych fanów to złotą ekipę z Atlanty wybrano najlepszą drużyną stulecia (a mieli przecież za rywali reprezentację piłkarzy z Cruyffem czy wielki Ajax), z kolei Bas van de Goor został uznany najlepszym sportowcem.
Dziś Bas może co najwyżej ze smutkiem patrzyć na to, co zostało z ich sukcesów.
Upadek
Tak naprawdę nikt do końca nie wie, dlaczego tak się stało. Sukcesów najlepszej ekipy w historii kraju nie udało się bowiem przekuć w pozostanie na szczycie. Sam van de Goor tłumaczył, że to po prostu tak działa w stosunkowo małym kraju. Pojawia się złote pokolenie, które potem jednak odchodzi. I trzeba czekać na kolejne. A to tak naprawdę może nigdy nie nadejść. Na pocieszenie Holendrom zostaje dziś jedynie mocna kadra kobiet, która jednak wciąż czeka na pierwsze medale mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.
Van de Goor ma więc swoją teorię, ale wielu próbowało doszukiwać się innych przyczyn. Sugerowano nawet, że Holendrów wpłynęła… zmiana przepisów dotyczących punktowania. Od 1998 roku sety zaczęły bowiem wyglądać tak, jak znamy je dzisiaj. Wtedy też nastąpił upadek wielkiej Holandii. – To raczej zbyt daleko idący wniosek – mówi Mariusz Szyszko. – Moim zdaniem po prostu nastąpiła zmiana pokoleniowa. O zależności ze zmianą zasad raczej nigdy nie myślałem. Wiązało się to bardziej z tym, że to „wzmacniane” pokolenie się skończyło i nie było następców. To, co się wydarzyło w holenderskiej siatkówce to moim zdaniem była zasługa jednego trenera, który pociągnął to wszystko i dał wiarę im w możliwości. Dziś mniejsi nie są, słabsi też nie. Inni zrobili w tym czasie postępy, a Holendrzy drepczą w miejscu i są europejskimi średniakami w najlepszym wypadku.
Wszystko wskazuje więc na to, że wypada pokłonić się przed Arie Selingerem. I przed Joopem Alberdą. A potem przed każdym ze złotych holenderskich siatkarzy z Atlanty. Bo osiągnęli coś absolutnie historycznego w kraju, w którym nikt nigdy wcześniej i nigdy później takich rzeczy nie dokonał.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl
Piękny opis dziejów holenderskiej i światowej siatkówki męskiej. Oglądałem mecze tych chłopaków i trochę byłem smutny że wtedy nie było u nas tak świetnych siatkarzy .Pamietam lata 70 te naszych mistrzów olimpijskich i świata. Dziś dużo szumu ,świetni zawodnicy a efektów brak ? Szkoda że nie mamy teraz takiego Selingera😒