Siatkarz, komediant i początkujący dziennikarz. Poznajcie historię Karola Kłosa

Siatkarz, komediant i początkujący dziennikarz. Poznajcie historię Karola Kłosa

Z kim przeprowadził wywiady, z których jest dumny? Za co czuje wdzięczność do Vitala Heynena? Co imponowało mu w Miguelu Falasce? Których siatkarzy Skry uważa za najlepszych, z jakimi grał? Czego dowiedział się o  sobie, gdy ciężko chorował na zapalenie płuc? Czemu nie został bramkarzem? Zapraszamy do lektury wywiadu z mistrzem świata z 2014 roku, Karolem Kłosem.

KAMIL GAPIŃSKI: Grasz w Skrze Bełchatów już prawie od dziesięciu lat. Jak pielęgnować taki związek, żeby nie spowszedniał?

KAROL KŁOS: Wiele rzeczy złożyło się na to, że wytrzymałem w tym klubie tak długo. Po pierwsze, tu nigdy nie było nudy. Trafiały się mistrzostwa Polski, trafił finał Ligi Mistrzów, ciągle się coś działo. Ciekawie było również z ludźmi. Zmieniali się trenerzy, zmieniali siatkarze. Chyba tylko ja i Mariusz Wlazły byliśmy zawodnikami Skry od 2010 do minionego sezonu.

Przychodzili do nas naprawdę fantastyczni gracze z zagranicy, jak chociażby Stephane Antiga. Człowiek nie ma ochoty ruszać się z miejsca, w którym dzieje się tyle pozytywnych rzeczy.

Jaka najpiękniejszą chwila kojarzy ci się ze Skrą?

Mistrzostwo Polski w sezonie 2013/14. Poczułem wtedy, że to, co robię, naprawdę ma sens. Stworzyliśmy świetny zespół, połączenie młodości i rutyny. Wlazły, Antiga, Facundo Conte, Nicolas Uriarte, Andrzej Wrona, Paweł Zatorski no i oczywiście trener, nieżyjący już Miguel Falasca. To była kapitalna ekipa, każdy z chłopaków poszedłby za drugim w ogień.

A najbardziej absurdalna?

Przychodzą mi na myśl dwie historie, chociaż nie wiem, czy można je nazwać absurdalnymi, ale oryginalnymi na pewno.

Dwie małe dziewczynki, kibicki klubu, zapukały do mojego mieszkania w dniu meczu i poprosiły o autograf. Akurat kładłem się na popołudniową drzemkę, usłyszałem, że ktoś się dobija, kiedy otworzyłem drzwi, byłem naprawdę zdziwiony. Coś takiego nigdy wcześniej ani później mnie nie spotkało.

Druga sprawa – kiedyś z Andrzejem Wroną, Dorotą Wellman i Marcinem Prokopem pożartowaliśmy sobie w „Dzień dobry TVN” z Bełchatowa, że nie jest to duże miasto. Niektórzy ludzie źle to odebrali. Wybuchła mała afera, musieliśmy potem przepraszać mieszkańców. Swoją drogą, nawet nie było gdzie się przed nimi schować, bo przecież każdy wie, gdzie mieszkam, dowodem historia z tymi dziewczynkami (śmiech).

Żeby się jakoś zrehabilitować, nagraliśmy z Andrzejem taki nazwijmy to przewodnik po atrakcjach turystycznych Bełchatowa. Chyba można to jeszcze odkopać gdzieś w internecie.

Kiedy byłeś najbliżej odejścia z klubu?

Nie było takiego jednego konkretnego momentu, żebym pomyślał „ chyba odchodzę”.

A nie, przepraszam!

Na samym starcie, gdy byłem już rok czy dwa w klubie, zastanawiałem się nad tym. Moi rówieśnicy z reprezentacji juniorskich już grali w swoich zespołach, a ja ciągle siedziałem na ławce albo grałem naprawdę rzadko, z reguły zresztą do pierwszego błędu na parkiecie, potem trenerzy mnie zdejmowali. Miałem wtedy w głowie myśli w stylu: „kuźwa, co ja tu robię”. Ale cierpliwość się opłaciła, sezon 2013/14 wynagrodził wszystko z nawiązką.

Kto był największym oryginałem, jakiego spotkałeś w Bełchatowie?

Konstantin Čupković. Serb to był naprawdę kawał asa. Jedna z historii: gramy ligowy mecz, na koniec seta kibice śpiewają zawsze „o-sta-tni, o-sta-tni!”, a on w tym czasie stoi w kwadracie rezerwowych i wydziera się na cały głos „Kon-stan-tin, Kon-stan-tin!”.

Największy jajcarz w szatni Skry? Ty czy jednak ktoś inny?

Ja jestem nadwornym pajacem drużyny, ale jeśli chodzi o żarty, to byli dużo lepsi agenci, uwierz mi. Numer jeden to Michał Winiarski. Zdarzało mu się… przychodzić w masce z „Krzyku” na siłownię i straszyć kolegów z zespołu i ludzi z marketingu. Chował się za sprzęty, po czym nagle wyskakiwał w tym stroju z dzikim okrzykiem, a zaatakowani mieli stany przedzawałowe (śmiech).

Zawsze się zastanawiałem, jak wyglądał jego proces planowania takich akcji. Siedział wieczorem przy herbacie i myślał: a, dobra, jutro wezmę maskę i zestresuję chłopaków? Nie wiem, ale Michał to as nad asy.

A jaki był twój najlepszy numer w Skrze?

Tak załatwiłem naszego biednego kierownika, że mało się nie przekręcił ze strachu.

Mieliśmy gdzieś lecieć na Ligę Mistrzów. Zawsze było tak, że jakiś czas przed takim wyjazdem zbierał paszporty. Zanim to zrobił tym razem, wyjaśniłem chłopakom, że go wkręcimy i powiemy, że przecież już wziął od wszystkich dokumenty.

No więc biedny Sebastian Gaszek, którego z tego miejsca pozdrawiam, przyszedł do mnie po paszport. Z grobową miną powiedziałem mu, że przecież już go zabrał. Wszyscy inni, włącznie z obcokrajowcami, mówili to samo. On nie mógł uwierzyć, że to się stało i że o tym zapomniał. Zbladł na maksa. Z tego co wiem, ciśnienie mu skoczyło i pojechał do szpitala na badanie. Jesteś w środku sezonu i nagle wszyscy ci wmawiają, że zgubiłeś czternaście paszportów. Można się zdenerwować, prawda?

Wieczorem umówiłem się z nim na spotkanie, bo nie miałem już serca, żeby go dalej tak męczyć. Wyjaśniłem co i jak, nie obraził się tylko przyjął to do wiadomości mówiąc „uff, dzięki, że dłużej tego nie ciągnąłeś” (śmiech).

Seba, jeśli to czytasz, jeszcze raz cię przepraszam za ten numer!

Grałeś w Bełchatowie z lepszym siatkarzem niż Mariusz Wlazły?

Bardzo trudne pytanie. Odpowiem tak: „Szampon” na pewno jest w top 3 ludzi, z którymi występowałem w Skrze. Mariusz ma niesamowitą świadomość swojego organizmu. I wspaniale umie się motywować. W pewnym momencie miałem wrażenie, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Że jak czegoś chce, to żeby nie wiem jak wielkie przeszkody miał na drodze, zrealizuje cel. To było widać chociażby w końcówkach najważniejszych meczów. Dostawał najistotniejsze piłki i był bezbłędny.

Pamiętam trzeci finał z sezonu 2013/14. Gramy u siebie, prowadzimy z Asseco Resovią 2:0 w meczach i 2:0 w setach, ale w trzeciej partii mamy 4-5 punktów straty. Mariusz wchodzi na zagrywkę i zaczyna swój show. Wchodzi mu absolutnie wszystko, biedny Krzysiek Ignaczak rozkładał wtedy ręce i powtarzał tylko, że „to jest kurwa niemożliwe” (śmiech).

Niesamowity był też Antiga. Technik, który pokazywał, że nie trzeba skakać metr do góry, aby być dobrym siatkarzem. Obrona, przyjęcie, atak – wszystko to robił na top poziomie, mimo że na tym etapie kariery miewał już problemy ze zdrowiem.

Imponował mi również Conte. Wystarczyło go zostawić na bloku 1×1 i działy się cuda. Człowiek patrząc na jego grę miał wrażenie, że Facundo blokował atak rywala zanim ten zdołał go w ogóle wykonać (śmiech).

Powiększyłbym jeszcze to zestawienie o Falascę. Na boisku jako rozgrywający był prawdziwym dyrygentem, a potem okazał się zajebistym trenerem. Do dziś nie mogę odżałować, że zmarł przedwcześnie. Mógłby zostać jednym z najlepszych szkoleniowców na świecie.

Co czyniło go tak wyjątkową postacią?

Analizował mecze non stop: podczas gry, wspólnych posiłków czy jazdy autokarem. Siatkówka była dla niego niesamowicie ważna, poświęcał jej każdą chwilę. Potrafił też rozmawiać z zawodnikami, dotrzeć do nas. Jak powiedział coś tym swoim tubalnym głosem, od razu skupiał na sobie uwagę otoczenia.

Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, akurat byłem na Lidze Narodów we Włoszech. Ktoś podszedł do stołu przy którym jedliśmy posiłek i powiedział, że „Falasca nie żyje”. Pierwsze, co pomyślałem, to, że może chodzi o jego brata. Po chwili wyjaśniło się, że to Miguel i byłem w szoku.

Przed śmiercią Falasca trenował kobiecy zespół spod Mediolanu. My byliśmy z kadrą akurat w tym mieście. Vital Heynen, któremu do dziś za to jestem wdzięczny, pozwolił mi zostać w Italii trzy czy cztery dni po to, żeby go pożegnać.

Twoim obecnym trenerem w Skrze jest Michał Mieszko Gogol. Młody facet, 35 latek. W dodatku bez większych sukcesów na parkiecie. Jak ktoś taki podporządkowuje sobie szatnie?

Udało mu się to, bo to człowiek, który jest w siatkówce od lat. Był chociażby statystykiem w Asseco Resovii. Odkąd pamiętam, strasznie dobrze czuł grę. Miał świetne pomysły, które wdrażał z powodzeniem w życie. Pomogło mu też to, że jego ojciec, Zdzisław, jest od wielu lat trenerem młodzieży, który odnosi sukcesu. Mieszko od małego był więc blisko naszego sportu.

To jest w ogóle bardzo bystry człowiek. Przed całą historią z koronawirusem przyszedł do nas w październiku lub listopadzie i powiedział, że jego żona i dzieci chorują. Był w szpitalu w Bełchatowie, widział, że pęka w szwach i uznał, że w mieście jest jakiś problem z grypą. Żebyśmy jej nie złapali, kazał nam wszystkim non stop dezynfekować ręce, a sami z trenerami przed każdymi zajęciami czyścili po 40-50 piłek. Teraz takie zachowania to standard, ale pare miesięcy temu nikt tak przecież nie robił. Ta historia pokazuje, jak ważne są dla Mieszka detale.

Przejdźmy od Skry do reprezentacji. Jakie jest twoje pierwsze skojarzenie z mistrzostwami świata z 2014 roku?

Że to wszystko strasznie szybko się potoczyło. Najpierw zostałem mistrzem Polski, chwilę potem grałem już na mundialu, który udało się zwyciężyć. Niesamowity przeskok i dziwne uczucie. Pracujesz dziesięć lat na sukces każdego dnia. Nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbyś chciał. Czasem siedzisz na ławce, czujesz frustrację, a tu nagle „pach, pach, pach” i masz to, na co tak ciężko harowałeś.

Zawsze będę też dobrze wspominał spotkanie otwarcia na Stadionie Narodowym. Kilkadziesiąt tysięcy ludzie na trybunach robiło niesamowite wrażenie. Podobnie jak relacja z telewizyjnego helikoptera, który pokazywał nasz autokar jadący na mecz z Serbami.

Moja pierwsza myśl tyczy się tej małej salki w Atlas Arenie w Łodzi, w której doszło do losowania. Niesamowity ścisk i kilkadziesiąt osób patrzy na to, jak przydzielono wam w trzeciej rundzie Rosję i Brazylię. Pamiętam, że pierwsza myśl dziennikarzy była taka: no to chłopaki mają przegwizdane.

Ja to pamiętam tak: dopiero co pokonaliśmy Francję 3:2, jeszcze nie ochłonęliśmy po meczu w szatni, a tu ktoś wchodzi i mówi, że gramy z Rosją i Brazylią. Cały zespół zareagował na to w stylu „nie no, kurwa, robisz sobie jaja, powiedz lepiej, kiedy będzie to losowanie?”. Nagle ta osoba, nie pamiętam kto to był, mówi, że to już, po wszystkim, że serio mamy ich w grupie. Zapanowała lekka konsternacja. Z tego co pamiętam, biedny Hubert Tomaszewski z PZPS nie spał potem z nerwów przez dwie noce. To jego dłonie wyciągnęły nam kulki z tymi rywalami, chyba się pomylił i zamiast podgrzewanych wyjął te zwykłe (śmiech).

Reprezentacja to też dla ciebie trudne chwile, jak rezygnacja z mistrzostw Europy 2017 czy mundialu rok później.

Podjęcie takiej decyzji jest bardzo ciężkie. Człowiek zastanawia się nad tym, co ludzie powiedzą, boi zdań w stylu „O, wielka gwiazda, wypina się na kadrę”. Takich opinii nie brakowało chociażby o Wlazłym, gdy pierwszy raz zrezygnował z biało-czerwonej koszulki. Stresowałem się, że podobnie będą mówić o mnie. Ale mimo to podjąłem tę decyzję. Grałem przez kilka lat non stop systemem klub-kadra-klub-kadra. W końcu doszedłem do ściany. Uznałem, że przestałem się z tego przemęczenia rozwijać, a co za tym idzie zacząłem się cofać. Nie byłem tak dobry, jakbym chciał. Stąd taka a nie inna reakcja.

Oczywiście kiedy chłopaki wygrywali złoto, a mnie tam nie było i oglądałem to w telewizji, czułem, że mi czegoś brakowało. Cała Polska się cieszyła, a mi było jednak trochę smutno. Ale ostatecznie potraktowałem tę sytuację jako dobry sprawdzian swojej konsekwencji. Przetrwałem to, mimo wszystko uznałem, że dobrze zrobiłem.

Przypominam też, że w czasie, kiedy nie występowałem w kadrze, nie leżałem do góry brzuchem. Pojechałem sobie wtedy naprawić kolana do Hiszpanii, do lekarzy, którzy postawili mnie na nogi. Dzięki temu kolejny sezon grałem – w końcu! – bez proszków przeciwbólowych. Wcześniej przed trudniejszymi treningami czy meczami tabletki były normą. Inaczej nie dałbym rady.

Ja byłem już w takim stanie, że czasem trudno było mi wstać o własnych siłach z kibla. Mimo to łykałem procha, a potem wieczorem skakałem kilkadziesiąt razy podczas meczu. Po wszystkim myślałem „ciekawe, jak będzie jutro?. Dam radę zrobić trening, czy nie?” Wstawałem rano i euforia, nic nie boli. Następnego dnia pobudka i napieprza na maksa. Ciężkie dla głowy, ale i dla mojej żony, która obserwowała to wszystko z bliska. W pewnym momencie uznałem, że czas z tym skończyć.

Ta przerwa bardzo mi pomogła. Pozwoliła wyjść ze szklanej kuli, zrozumieć, że świat nie kręci się wokół siatkówki. Stanąłem, wyluzowałem, zobaczyłem, że jest coś poza nią.

Te sytuacje z kontuzjami to efekt siatkarskiego kalendarza, który nie zna litości.

Jest chory. Gramy pod dachem, możemy napierdzielać cały rok, więc nie ma czasu na odpoczynek. Dobrze, że Vital Heynen rozumie nas jako ludzi i rotuje kadrą, to bardzo ułatwia funkcjonowanie. To jest potrzebne, zawodnicy oddają mu te wolne potem w graniu. Kiedy odpoczną, ich poziom jest po prostu wyższy.

Mimo tego wszystkiego nie udało się zdobyć medalu na mistrzostwach Europy w poprzednim roku. Bartek Kwolek powiedział mi w wywiadzie dla Weszło Fm, że może to i dobrze, iż przegraliście w półfinale ze Słowenią. Jego zdaniem, mogło to wpłynąć na zespół mobilizująco przed igrzyskami.

Coś w tym jest. Taki pstryczek w nos przypomina ci, że siatkówka to nieprzewidywalny sport. Możesz mieć – tak jak Polska – mocną kadrę, możesz być w stanie wystawić trzy dobre drużyny, a i tak jeśli będziesz mieć gorszy dzień podczas turnieju, przegrasz z teoretycznie gorszym rywalem. Nie lubimy tego uczucia porażki, ale zapamiętamy je po to, by na igrzyskach cały czas zachowywać czujność, nie poczuć się za mocno. 

Wspomniany Heynen to gość uważany przez wielu za największego freaka w środowisku.

Zasłużył sobie na tę opinię, ale w pozytywnym sensie!

Kiedy prowadził Niemców na mundialu w naszym kraju, patrzyliśmy na niego inaczej. Jako na człowieka, który robi wszystko, żeby wsadzić komuś brudnego palca w ranę. Irytował nas swoim zachowaniem, rzucaniem się do sędziów i tak dalej.

Gdy przyszedł do nas, zupełnie inaczej zaczęliśmy go postrzegać. Mi zaimponował właśnie wtedy, gdy pozwolił zostać we Włoszech na pożegnaniu Falaski. Ale i wcześniej, kiedy odezwał się do mnie po mistrzostwach świata. Mógł tego nie robić, przecież odmówiłem występu na mundialu, a facet zdobył na nim złoty medal. Każdy inny trener po czymś takim by mnie olał, Heynen –  w życiu!

Zresztą już po tym, jak mu odmówiłem, jeszcze przed mistrzostwami, powiedział, że jeśli będę potrzebował dobrych fizjoterapeutów, pomoże. Duża klasa.

Przesunięcie igrzysk o rok nie stresuje starszych kadrowiczów? Na zasadzie: mam już ponad 30 lat, może będzie mi ciężko zachować topową formę o 12 miesięcy dłużej?

Szczerze to ja poczułem… delikatną ulgę, gdy usłyszałem, że to się stało. Mam teraz czas, aby się zregenerować i poćwiczyć indywidualnie niektóre partie mięśni. W sezonie 2019 grałem w kadrze bardzo dużo, w Skrze również, byłem przekonany, że po rozgrywkach PlusLigi od razu będę musiał gonić na maksa. Tymczasem tak się nie stało. Mogę odpocząć, a o formę się nie martwię, myślę, że podobnie jest z kolegami. Nie czuje się staro, zdrowie dopisuje, cudownie byłoby zagrać w Tokio 8 sierpnia 2021 – chyba na ten dzień zaplanowano finał, a przynajmniej tak było w pierwotnej wersji. Wówczas mam również urodziny…

Dochodzimy do wniosku, że potrzeba było czegoś takiego, jak COVID-19, żeby pozwolono wam trochę wytchnąć od grania…

Tak to wygląda. Oczywiście każdy chciałby teraz normalnie żyć i grać, z drugiej strony ta sytuacja pozwala nam się skupić na rzeczach, na które nie było wcześniej czasu. Regularnie rozmawiam telefonicznie z przyjaciółmi, świetnie dogaduję się z żoną.

Ola żartowała kilka miesięcy temu, że skoro nie gramy w Lidze Mistrzów i tych wyjazdów będzie zdecydowanie mniej, to nie wie, jak wytrzyma ze mną tyle w domu. A tu się okazało, że będę w nim jeszcze więcej niż myślała (śmiech). To sprawdzian dla związku, myślę, że świetnie go zdaliśmy. Oczywiście – czasem są tarcia, tego się nie da uniknąć. Ale generalnie jest super. Irytuje mnie tylko jedno: nie starcza mi czasu na obejrzenie wszystkich seriali, które chcę. Nie wiem, ile musiałaby potrwać ta kwarantanna, żebym je ogarnął, ale na pewno wiele miesięcy (śmiech).

Wróćmy do siatkówki. Co najdziwniejszego robiłeś w kwadracie dla rezerwowych w trakcie meczu?

Na pewno nigdy nie miałem w nim telefonu komórkowego, od tego trzeba zacząć. Instastory z takiego miejsca to już by było za dużo. Ale zdarzyło mi się… jeździć na rowerze spinningowym. Byłem wtedy rezerwowym, wracałem do składu po zapaleniu płuc. Było wiadomo, że nie zagram, więc trenerzy zaplanowali mi podczas spotkania trening. Ludzie patrzyli się na mnie dziwnie, ale przecież tego typu zajęcia to dla profesjonalistów normalka.

Skoro już jesteśmy przy zapaleniu płuc – przeszedłeś je bardzo ciężko, więc myślę sobie, że mniej więcej wiesz co czują ludzie z koronawirusem.

Zdecydowanie. Rozumiem też ludzi myślących na zasadzie „dobra, jakoś to będzie”. Byłem taki sam. Wydawało mi się, że jestem niezniszczalny. Choroba? Trudno, wypocę. Przy zapaleniu płuc pierwszy raz zderzyłem się z tym, że sam sobie nie poradzę. Nie byłem w stanie przejść kilku kroków. Zrozumiałem, że potrzebuję lekarzy, szpitala. Żona nie przespała jednej nocy, zadzwoniła do moich rodziców załamana, mówiąc z płaczem, że Karol może z tego nie wyjść. A przecież miałem zajęte tylko jedno płuco. Wyobraź sobie, jak cierpią teraz ci, którzy obecnie mają dwa.

Twój przyjaciel Andrzej Wrona przyznał mi kiedyś, że jest uzależniony od Facebooka. Ty masz na nim konto, podobnie jak na Instagramie czy Twitterze. Niedawno wszedłeś też na TikToka.

Oglądanie filmików na nim jest tak wciągające, że nawet nie wiesz, kiedy mija godzinka. Robienie własnych też kręci, choć ostatnio, gdy uskuteczniałem swój drewniany taniec, poprosiłem żonę, żeby wyszła z pokoju. Nie byłem tego w stanie nagrywać, gdy na mnie patrzyła.

Na pewno jestem w jakiś sposób uzależniony od social mediów. Teraz mam na nie czas, ale gdy wrócimy do normalnego trenowania, ograniczę swoją aktywność, tego jestem pewien.

Objawia się ona między innymi w robieniu wywiadów na Instagramie. Ewidentnie masz zapędy do dziennikarskiej roboty.

Tak, ja nawet robię research przed rozmowami. Akurat zanim zadzwoniłeś przygotowywałem się do livea z Bartkiem Kurkiem. Gadamy w czwartek wieczorem, więc muszę sobie przypomnieć fajne historie z nim związane.

Lubię rozmawiać z ludźmi. Czerpać od nich energię, zadawać pytania. Nie wiem, dlaczego tak mam, ale jest tak odkąd pamiętam. A jeszcze, gdy są to znajomi mający zabawne anegdoty, to już w ogóle sztos. Śmieję się nawet, że zacząłem robić na Insta livey zanim to było modne. Teraz wszyscy w to weszli, ja ruszyłem z tym gdzieś tak w listopadzie.

Na początku przepytywałem siatkarzy, ale generalnie nie chcę się ograniczać tylko do nich. Dlatego zaprosiłem Jankesa czy Pawła Fajdka. Wychodzenie poza ramy jest naprawdę spoko. A wspomnianego Jankesa polecam początkującym dziennikarzom. Straszna gaduła. Zadajesz jedno pytanie i jedzie, nie dopuszcza cię do słowa. Samograj. Inaczej niż Piotrek Nowakowski, który – jak wszyscy wiemy – potrafi szczelnie zamknąć usta (śmiech). Troszkę bałem się naszej rozmowy, ale niepotrzebnie, poszło fajnie. Podobnie jak rozmowa z Łukaszem Jurkowskim. Przed tym wywiadem byłem strasznie nakręcony. Ciekawiło mnie np. co czuje, gdy wychodzi do oktagonu z gościem i jest to sytuacja w stylu: albo ty, albo ja. Nie ma remisów, nie ma siatki, która oddziela cię od rywala. Super sprawa, warto pytać o takie rzeczy.

Warto też czytać dobre książki, widziałem, że ostatnio zabrałeś się za „Open” Andre Agassiego. Dla mnie to kapitalna autobiografia. Często szukasz inspiracji u mistrzów sportu?

Zajebiste pytanie, aż mam ciary!

Trafiłeś idealnie, uwielbiam czytać biografie, oglądać filmy dokumentalne, jak chociażby „All or Nothing” o Manchesterze City. Polecił mi go trener Heynen, mówił, że warto i faktycznie, miał rację. Teraz obejrzałem też dwa wypuszczone przez Netflix odcinki „Ostatniego tańca” o Chicago Bulls.

To bardzo motywujące rzeczy. Dają człowiekowi energię do pracy. Jeden z takich seriali bardzo mocno nakręcił mnie przed mistrzostwami świata w 2014. Nazywa się”Friday Night Lights”, jego bohaterami byli goście uprawiający futbol amerykański.

Nie ma tego, niestety, na Netfliksie czy innych platformach, to dość stara rzecz. Trzeba jej szukać bocznymi ścieżkami, ale naprawdę warto, zaufajcie mi. Petarda.

Na koniec spytam jeszcze, czy nie żałujesz, że zacząłeś trenować siatkówkę tak późno, mając 15 lat?

Czasem myślę, że gdybym rozpoczął ćwiczenia wcześniej, to może grałbym na pozycji od której więcej zależy. Środkowy bloku to dosyć niewdzięczna rola. Połowę meczu siedzisz na ławce, nie zawsze jesteś więc w centrum wydarzeń, inaczej niż taki przyjmujący. No ale nic już na to nie poradzę. Z drugiej strony, miałem trochę więcej dzieciństwa, swobody, nie byłem tak bardzo uwiązany treningami, nie zawalałem przez nie szkoły w podstawówce i gimnazjum – to zaczęło się dopiero w liceum (śmiech).

Czasem zastanawiam się też, jakby wyglądało moje życie, gdybym grał w piłkę nożną. Jako dzieciak ganiałem za nią bardzo dużo po podwórku. Miałem koszulkę Legii, taką z bazaru, z nazwiskiem “Śrutwa” na plecach i dużym napisem “Daewoo” z przodu. Potem próbowałem bronić, ale bez wielkich efektów. Poszedłem do klubu sportowego na Ursynowie, ale przygoda skończyła się bardzo szybko, po kilku treningach. Mieszkałem wtedy w Powsinie, dla młodego chłopaka to było za daleko, żeby regularnie dojeżdżać. Skupiłem się więc na siatkówce, życie pokazało, że to był dobry wybór.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. 400mm.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez