Igrzyska w Seulu w 1988 roku były ostatnim udanym turniejem olimpijskim dla polskiego boksu. To wtedy nasza ekipa pod batutą Andrzeja Gmitruka zdobyła aż cztery brązowe medale. Dla porównania: cztery lata później Polacy zdobyli jeden krążek, a na kolejnych igrzyskach – aż do dziś – już żadnego. Patrząc z perspektywy czasu, cztery medale to świetny wynik, ale przecież mogło być jeszcze lepiej. Niestety, przeszkodziła nam specyfika samego turnieju oraz… zwykły pech.
Skład polskiej ekipy w Seulu prezentował się następująco:
- Grzegorz Jabłoński – waga kogucia;
- Tomasz Nowak – waga piórkowa;
- Andrzej Możdżeń – waga lekkopółśrednia;
- Jan Dydak – waga półśrednia;
- Henryk Petrich – waga półciężka;
- Andrzej Gołota – waga ciężka;
- Janusz Zarenkiewicz – waga superciężka.
Nie każdy z naszych bokserów był faworytem do medalu, czego dowód otrzymaliśmy już w walkach eliminacyjnych. Grzegorz Jabłoński i Andrzej Możdżeń przegrali swoje pierwsze pojedynki werdyktami sędziów – w obu przypadkach 2:3. W teorii minimalnie, jednak porażki z rywalami odpowiednio z Mongolii i Zimbabwe z pewnością chluby im nie przyniosły.
„…jak znokautować tego skośnookiego faceta”, czyli nierówne pojedynki z gospodarzami
Zupełnie inaczej wyglądała przygoda Tomasza Nowaka. Trener Gmitruk sam największych nadziei medalowych upatrywał w doświadczonym duecie Petrich (29 lat) i Nowak (28 lat). Ten drugi nie był anonimowym zawodnikiem na arenie międzynarodowej, przed Seulem przywoził brązowe medale z mistrzostw świata i Europy. I na igrzyskach radził sobie zresztą rewelacyjnie, w pierwszych trzech walkach nie oddając rywalom nawet punktu!
Niestety, w pojedynku ćwierćfinałowym zderzył się ze ścianą. A mówiąc dokładniej, z zawodnikiem gospodarzy, Lee Jae-hyukiem, oraz z obsadą sędziowską. Według relacji postronnych obserwatorów Polak wypunktował swojego przeciwnika, jednak sędziowie wytypowali skandaliczny wynik 5:0 dla Koreańczyka. Jak się później okazało, Nowak był jednym z wielu zawodników, których zwyczajnie oszukano na olimpijskim turnieju.
– To antypropaganda boksu. Takie werdykty są haniebne i zniechęcają nas wszystkich. Człowiek niczego nie może być pewien i wychodząc na ring myśli wyłącznie o tym, jak znokautować tego skośnookiego faceta, bo inaczej wygrać się nie da – pieklił się Jan Dydak.
Medal zdobyty jedną ręką
Dydak w Seulu również przeżył spore perypetie. Na igrzyska jechał z mianem jednego z największych krajowych talentów, zaraz obok Andrzeja Gołoty. Rok wcześniej, w wieku zaledwie 19 lat, zdobył tytuł mistrza Polski. Niestety, miesiąc przed wyjazdem na igrzyska Dydakowi odnowiła się kontuzja kości stawów w prawej dłoni, z którą młodzian zmagał się od samych początków swojej krótkiej, aczkolwiek bogatej kariery. I przez którą dwa lata później zdecydował się zawiesić rękawice na kołku, mając niespełna 23 lata.
W 1988 roku ambicja nie pozwalała mu jednak opuścić jednej z najważniejszych imprez w boksie amatorskim. Co więc zrobił? Po prostu zataił uraz przed trenerem Gmitrukiem. Naciek na prawym nadgarstku uniemożliwiał jednak poprawne zadanie ciosu, eliminując ogromny atut Polaka – prawy prosty. Można powiedzieć, że w takim wypadku Dydak wyboksował sobie medal jedną ręką! Nigdy nie posiadał nokautującego ciosu, ale technicznie przerastał swoich rywali o głowę. Tak było też na igrzyskach w Seulu. Trzy pojedynki Dydak wygrał bez problemów, werdykt sędziowski każdego z nich brzmiał 4:1 na korzyść naszego rodaka. Aż miało nadejść półfinałowe starcie z Kenijczykiem, Robertem Wangilą.

Jan Dydak podpisuje flagę olimpijską. Fot. Newspix
Wangila stanowił przeciwieństwo Dydaka. Technicznie był co najwyżej poprawny, ale posiadał niesamowitą siłę ciosu. W trzech pojedynkach, stoczonych do tego momentu w Seulu, dwa razy kończył walkę przed czasem i tylko raz doprowadził do werdyktu sędziowskiego 5:0. Jakież musiało być zaskoczenie Kenijczyka, gdy dowiedział się, że Jan walkę o olimpijski finał… poddał walkowerem. Jednak nie było to spowodowane strachem przed siłą boksera z Czarnego Lądu. Oddajmy głos samemu zainteresowanemu:
– Gdybym miał sprawną rękę, to mógłbym walczyć z Kenijczykiem. To był mańkut, a na takiego trzeba mieć sprawną prawą rękę. Bez niej nie było szans z nim walczyć. Tym bardziej, że to był bardzo silny zawodnik. Technicznie byłem lepszy od niego kilka razy, ale siłę miał niesamowitą. Nie było szans go zatrzymać, dlatego nawet nie podjąłem walki – wspominał po latach Dydak w rozmowie z Onetem.
Dydak wykazał się sporą intuicją i zdrowym rozsądkiem – jak śpiewał zespół Perfect, w znanej wszystkim piosence: “trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Nasz zawodnik i tak osiągnął ogromny sukces, zdobywając medal w wieku 20 lat, mimo doskwierającej mu kontuzji. Mówiąc „pas” w pojedynku półfinałowym, podjął jak najbardziej słuszną decyzję, czego dowodem był finał kategorii półśredniej. Robert Wangila wręcz zdemolował Laurenta Boudouaniego, dwa razy posyłając Francuza na deski i kończąc pojedynek przez nokaut w drugiej rundzie. Walka z tak niebezpiecznym zawodnikiem, samemu będąc kontuzjowanym, byłaby pomyleniem odwagi z odważnikiem.
W ramach dygresji dodajmy, że Robert Wangila po olimpijskim triumfie podpisał kontrakt zawodowy. Niestety, dysponujący potężnym ciosem Kenijczyk zmarł w 1994 roku w wyniku obrażeń mózgu, doznanych w walce z Davidem Gonzalezem. Okrutna ironia losu.
Medal zdobyty po omacku
Jak wspominaliśmy, sam trener Gmitruk największych nadziei medalowych upatrywał w zawodnikach pokroju Nowaka i Henryka Petricha. Petrich również był uznaną marką na arenie międzynarodowej. Gdy leciał do Seulu, na koncie miał już brązowy medal mistrzostw świata z 1986 roku, wicemistrzostwo Europy zdobyte w 1987 roku oraz srebrny medal zawodów Przyjaźń-84, turnieju sportowego, zorganizowanego przez kraje socjalistyczne w ramach bojkotu igrzysk olimpijskich w Los Angeles.
O ile Tomasza Nowaka oszukano w walce ćwierćfinałowej, o tyle drugi z nich mierzył się z zawodnikiem gospodarzy już w pojedynku eliminacyjnym. Na szczęście nie pozwolił na to, by sędziowie punktowi mogli maczać palce przy werdykcie, demolując Koreańczyka i nie pozostawiając arbitrowi ringowemu wyboru – ten musiał przerwać walkę w drugiej rundzie.
W następnych dwóch walkach pięściarz związany z warszawską Legią bez problemów poradził sobie ze swoimi oponentami, obie potyczki wygrywając werdyktem 5:0. Aż przyszła pora na półfinałowy pojedynek z Andrew Maynardem. W pierwszej rundzie Polak radził sobie świetnie, kontrolując pojedynek w dystansie i wyprowadzając groźne kontry. Na kilkanaście sekund przed końcem starcia jedna z nich posłała Amerykanina na deski. Jednak wtedy organizm Polaka zaczął szwankować.
Tak naprawdę sam Petrich do końca nie wie, co spowodowało taki stan rzeczy, ale Polak po prostu stracił wzrok pod koniec pierwszej rundy. Zgłosił ten problem trenerowi Gmitrukowi, ale obopólną decyzją zdecydowali się, że wyjdzie do drugiej rundy. W niej Henryk był cieniem samego siebie sprzed paru minut. Nie odpowiadał na ciosy, ograniczając się tylko do klinczu. Prawdę powiedziawszy, powinien dostać odjęty punkt za wybitnie pasywną postawę, ale sędziowie, mówiąc delikatnie, nie byli największymi zwolennikami amerykańskich pięściarzy. Ten ukłon w stronę Polaka nie poprawił jego sytuacji i tak pod koniec rundy nasz pięściarz dał się wyliczyć w nadziei na to, że dojdzie do siebie i stan jego wzroku się poprawi. Starcie dokończył, ale na następne już nie wyszedł – walka po omacku nie miała najmniejszego sensu.
– Rozmawiałem z lekarzem. Wyjaśniał mi, że przez stres i nerwy coś się po prostu przytkało. Po walce jeszcze długo siedziałem w szatni. Widziałem tylko ciemność. Bałem się, że coś mi się już porąbało na dobre. W końcu doszedłem jednak do siebie. Na drugi dzień było wszystko w porządku. – tłumaczył Petrich w wywiadzie udzielonym w 2016 roku dla Sportowych Faktów.
Teoria z kontuzją na tle nerwowym wydaje się być najbardziej prawdopodobna, gdyż Petrich nigdy nie skarżył się na to, że ze strony Maynarda dostał cios, który by go naruszył. Ponadto jego atutem była bardzo dobra defensywa, w trakcie całej kariery ani razu nie przegrał przez nokaut. Za urazem nerwowym przemawia również to, że Petrichowi po latach jeszcze raz zdarzyła się taka sama niedyspozycja. Kiedy miał szansę na zdobycie ostatniego tytułu mistrza Polski w karierze, już jako reprezentant Walki Zabrze, w półfinale turnieju ponownie dopadły go kłopoty ze wzrokiem. I to wtedy, kiedy pewnie wygrywał na punkty. Przyznacie, że to ciekawa korelacja.
Gołota poszedł w ślady Kuleja
Ale jak? Że również zdobył medal olimpijski? Przecież Kulej zdobył dwa razy złoto, a Gołota „zaledwie” brąz. Niestety, przed igrzyskami w Seulu jedna z legend polskiego boksu poszła w ślady drugiej w najgorszy z możliwych sposobów. Otóż perypetie przedolimpijskie obu bokserów są bardzo podobne. Przed wyjazdem na igrzyska do Meksyku w 1968 roku Kulej wdał się w bijatykę z czterema milicjantami. Od uniemożliwienia wyjazdu oraz kary więzienia uchroniło go wstawiennictwo trenera Feliksa Stamma oraz to, że jako zawodnik Gwardii Warszawa sam oficjalnie był milicjantem.
W sierpniu 1988 roku, a więc na miesiąc przed igrzyskami, Andrzej Gołota postanowił nieco rozerwać się na mieście. Eskapada do warszawskiego klubu „Park” nie okazała się udana, gdyż tam Gołota wdał się w bójkę z pięcioma ochroniarzami lokalu. Obie strony konfliktu trafiły do szpitala, choć trzeba nadmienić, że Gołota był znacznie bardziej pokiereszowany od swoich przeciwników.
– Jak przyjechał na zgrupowanie, wyglądał, jakby przejechał po nim czołg. Andrzej miał jednak to do siebie, że błyskawicznie się regenerował, wszystko goiło się na nim jak na psie. Zaraz zaczął biegać, trenować i nie było obaw, że nie poleci do Seulu. To była potężna awantura. Gdyby nie interwencja Włodka Szaranowicza, który tam był, mogłoby się to różnie skończyć. Nad Andrzejem pastwiło się pięciu potężnych bramkarzy. Mieli mordercze zapędy – mówił Janusz Pindera w wywiadzie udzielonym dla Weszło.
Na szczęście, trener Gmitruk okazał się bardzo wyrozumiały względem swojego podopiecznego i puścił nieplanowany, warszawski „sparing” w niepamięć. Gołota odwdzięczył się w najlepszy z możliwych sposobów. Już w swojej pierwszej walce odprawił z kwitkiem Swilena Rusinowa, brązowego medalistę z mistrzostw świata w Reno. Następnie pokonał zawodnika z Kenii ale, jak sam twierdził, myślami był już przy walce półfinałowej z reprezentantem gospodarzy, Baekiem Hyun-manem.
SPONSOREM STRATEGICZNYM POLSKIEGO KOMITETU OLIMPIJSKIEGO JEST PKN ORLEN
Wspominaliśmy że sędziowie bardzo dbali o to, by koreańskim pięściarzom w Seulu nie stała się krzywda. Jednak bądźmy szczerzy: Gołota po prostu przegrywał pojedynek z Baekiem. W pierwszej rundzie ciosy proste Koreańczyka były bardzo skuteczną bronią, w dodatku nasz rodak był liczony na stojąco, wyraźnie odczuwając akcję lewy-prawy. Druga runda była bardziej wyrównana, ale i w niej Polak był liczony – tym razem po krótkim prawym sierpie Baeka. W dodatku cios ten rozciął lewy łuk brwiowy Andrzeja. Twarz Gołoty zalała się krwią, a sędzia miał podstawę, by przerwać walkę. Pytanie tylko, czy musiał…
Nasz zawodnik nie był naruszony i wyraźnie miał ochotę kontynuować pojedynek. Sam werdykt nie był największym wałkiem na turnieju, nie załapałby się nawet do pierwszej dziesiątki, ale dla nas, Polaków, niesmak pozostał. Tym bardziej, że to przecież jest boks. Jeden cios, nawet szczęśliwy, mógłby odwrócić losy starcia, zwłaszcza w wadze ciężkiej. Sędziowie chcieli mieć pewność, że do takiego ciosu nie dojdzie. To trochę tak, jakby w meczu piłkarskim jedna z drużyn przegrywała 0:2, a sędzia zakończył spotkanie w siedemdziesiątej minucie, dochodząc do wniosku, że wynik i tak już się nie zmieni.
Ale to, że sam werdykt można w jakikolwiek sposób wybronić, nie oznacza że pojedynek był czysty. Nieszczęsne rozcięcie Gołota tłumaczył później w swojej biografii. – Fakt pozostaje faktem, że w półfinale igrzysk olimpijskich sędzia dopuścił zawodnika do walki w starych rękawicach. Widziałem wyraźnie – były poszarzałe, z wytartym włosiem…
Medal okupiony straconą szansą na walkę życia
W wadze superciężkiej (+91 kg) Polskę reprezentował brązowy medalista z mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1985 roku, Janusz Zarenkiewicz. Nie była to najliczniej obsadzona kategoria wagowa, stąd nasz zawodnik startował już od 1/8 finału, gdzie wygrał decyzją sędziowską 5:0, chociaż sam przyznał później, że odczuł kilka ciosów rywala, a nawet zaczął krwawić z ust i nosa. Zarenkiewicz po prostu miał taki styl, wychodził do ringu jak na wojnę. Kiedy przed igrzyskami zdarzało mu się sparować z Andrzejem Gołotą, obu krewkich pięściarzy trzeba było rozdzielać, żeby wzajemnie nie zrobili sobie krzywdy.
Nie inaczej wyglądał pojedynek o brąz z reprezentującym RFN Andreasem Schniedersem, zawodnikiem bardzo nietuzinkowym. Mierzący 204 centymetry wzrostu, krótko ścięty, atletyczny blondyn całkiem słusznie zyskał przydomek „Drago”, na fali popularności postaci granej przez Dolpha Lundgrena w filmie “Rocky IV”. Ale nasz rodak, sam będąc o 22 centymetry niższy, nie przestraszył się znacznie większego rywala i poszedł z nim na wymianę ciosów.
Taktyka okazała się skuteczna, po sierpowym Zarenkiewicza Niemiec był liczony już w pierwszym starciu. Cały ten pojedynek to były trzy rundy prawdziwej ringowej wojny. Po ostatniej z nich do narożnika Polaka wkradło się sporo niepewności, gdyż ten wyraźnie opadł z sił, coraz częściej wdając się w klincz. W końcu zabrzmiał ostatni gong, dwie minuty nerwów w oczekiwaniu na wynik i… sędziowie w stosunku 3:2 wskazali na zwycięstwo Polaka!
Oczywiście, brązowy medal ucieszył polską ekipę, jednak nawet na tym niskiej jakości nagraniu wideo, które syn Zarenkiewicza udostępnił do sieci, widać jakim kosztem polski bokser okupił zwycięstwo. Już podczas ogłoszenia werdyktu (5:56) miał spore opuchlizny pod oczami. Dodajmy, że napięty terminarz turnieju nie sprzyjał Polakowi. Jako zawodnik najwyższej kategorii wagowej, stoczył pojedynek ze Schniedersem przed północą, a już nazajutrz miał walczyć w półfinale z reprezentantem Kanady. Ów reprezentant nazywał się Lennox Lewis i w przyszłości został jednym z najlepszych bokserów wagi ciężkiej w historii.
Niestety, do pojedynku nie doszło, gdyż opuchlizna nie miała prawa zejść w przeciągu jednej nocy. Rano, podczas kontroli lekarskiej, Zarenkiewicz usłyszał, że nie zostanie dopuszczony do walki o olimpijski finał. Co prawda mógł wyjść do ringu na własną odpowiedzialność, jednak polski obóz nie zdecydował się na tak brawurowe zagranie. Była to dobra decyzja. Wyjście do ringu z twarzą spuchniętą jak balon wiązałoby się tylko z niepotrzebnym ryzykiem. Oczywiście, podejrzewamy że niezależnie od wyniku starcia pojedynek w półfinale igrzysk olimpijskich z samym Lennoxem Lewisem stanowiłby piękną kartę w karierze Zarenkiewicza, ale zdrowie zawodnika zawsze powinno stać na pierwszym miejscu. Poza tym, brązowy medal nadal był sukcesem.
Czy kiedykolwiek nawiążemy do naszych bokserskich tradycji?
Polska kadra bokserska na Igrzyskach Olimpijskie w Seulu w 1988 roku jechała bez presji oczekiwań. Media, pamiętające jeszcze sukcesy z lat 70., kiedy to na igrzyska posyłaliśmy po jedenastu pięściarzy, stosowały narrację, że jedzie ekipa skromna, zaledwie siedmioosobowa, i w takim wypadku jeden czy dwa medale będą dobrym wynikiem. Tymczasem polscy bokserzy wykręcili świetny bilans czterech krążków na siedem startów.
A przecież gdyby nie oszukano Nowaka w ćwierćfinale, gdyby Dydak nie przyjechał z kontuzją, gdyby Petrich nie stracił wzroku, mając przyszłego mistrza olimpijskiego na deskach… Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że sporo tej gdybologii, ale ten ze wszech miar udany dla Polski turniej, mógłby być jeszcze lepszy. Czy polski boks obecnie stać na powtórzenie takiego sukcesu?
Nie bez kozery przypomnieliśmy o ówczesnej narracji mediów względem „zaledwie” siedmioosobowej grupy naszych reprezentantów. Teraz, dla porównania, na ostatnie igrzyska do Rio de Janeiro wysłaliśmy dwóch bokserów. W 2012 roku w Londynie mieliśmy jedną reprezentantkę. W nadchodzących kwalifikacjach do turnieju olimpijskiego w Tokio, które odbędą się w kwietniu tego roku w Londynie oraz w czerwcu w Paryżu, życzymy naszym reprezentantom jak najwięcej rąk uniesionych w górę po pojedynkach. Biorąc pod uwagę obecny kryzys polskiego boksu, już sam udział aż siedmiorga polskich zawodników na igrzyskach byłby sporym sukcesem.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix