W 2014 roku stał się jedną z sensacji lekkoatletycznych mistrzostw Europy. Nie dość, że niespodziewanie wszedł do finału, to – po fantastycznym finiszu – wybiegał w nim srebrny medal. O tamtym sukcesie, późniejszych zmaganiach z kontuzjami, nieuleczalnej chorobie, która zmusiła go do zakończenia kariery i początkach, gdy biegał z “krwią w gardle”, kryjąc się przed sąsiadami, rozmawiamy z Arturem Kuciapskim.
SEBASTIAN WARZECHA: Muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Słyszałem, że potrafiłeś się spóźniać nawet na treningi, a wiadomość o gotowości do rozmowy wysłałeś mi jeszcze przed ustaloną godziną.
ARTUR KUCIAPSKI: (śmiech) Czasami się zdarzyło spóźnienie na trening. Ale teraz byłem już gotowy. Z czasem się człowiek uczy, może udało mi się też nauczyć punktualności.
Zacznijmy tę rozmowę od początków twojej kariery, bo te, tak mi się wydaje, przydadzą nam się i potem. Biegaczem zostałeś na przekór, prawda? Mówili, że to się nie uda, więc się uparłeś.
Między innymi. W sumie, skoro tak, to opowiem od początku. Wszystko zaczęło się od lekcji WF-u. Pierwsze doświadczenia ze sportem i zawodami miałem w trzeciej klasie gimnazjum. Nauczyciel zrobił sprawdzian szkolny, na którym wygrałem bieg na 1000 metrów. Po tych zawodach stwierdził, że pojedziemy na mistrzostwa powiatu. Tam zająłem drugie miejsce za pierwszym razem, a potem cały czas wygrywałem. Później były zawody wojewódzkie, gdzie zauważył mnie trener.
Zaczęły się telefony, namawianie, że może zacząłbym trenować. To był taki czas, że kończyłem gimnazjum, zaczynała się szkoła średnia, a propozycja trenera wiązała się z wyprowadzką z domu. Nie do końca byłem do tego przekonany, bo pochodzę z małej wioski – Kolonii Oporów, leżącej koło Kutna. Miałem nieco inne plany na swoje życie. Upór trenera spowodował jednak, że pojechałem do szkoły do Łodzi i tam, w wieku 16 lat, zacząłem treningi. Potem były jedne zawody, drugie zawody, mistrzostwa Polski i treningi siedem razy w tygodniu. Wciągnąłem się w ten sport i do dziś jestem z nim związany.
Rodzice woleli, żebyś nie biegał?
Tak, nie chcieli tego. Może też do końca byli wszystkiego świadomi, mieli dla mnie inne plany. Wiem, że chcieli dla mnie dobrze. Pewne sytuacje na początku przygody ze sportem sprawiały, że nie do końca byli do niego przekonani. Często po zawodach byłem osłabiony, mdlałem i chorowałem. Łapałem przeziębienia, bo jak pojechałem startować, to nie zwracałem uwagi na to, że jest zimno. Na przełajach, zmęczony po trzech kilometrach, kładłem się na ziemi i przez pewien czas tak leżałem. Więc mnie owiało, do tego była jesień i potem chorowałem. Rodzice widzieli, że jakoś tam cierpię i odbija się to na moim organizmie. Długo trwało, zanim przekonali się, by w końcu powiedzieć, że „okej, trenujesz, podoba ci się, to będziemy cię wspierać”.
Działało trochę to, o czym wspomniałeś – że jesteś z małej miejscowości? Pewnie trudno było sobie wyobrazić, że można z tego miejsca wejść na lekkoatletyczne salony?
Dokładnie. Wydaje mi się, że rodzice nie byli do końca świadomi tego, że mogę trenować i mieć z tego jakieś korzyści. Może niekoniecznie materialne, bo na początku to głównie pasja. Mówię tu choćby o poznawaniu świata czy uczeniu się różnych rzeczy, nabywaniu doświadczeń. Wiadomo, że sport też w jakiś sposób wychowuje człowieka. Oni tego nie wiedzieli, bo sami nie mieli tych doświadczeń. Teraz już wiedzą, że to, co robiłem, było dobrym wyborem.
Jednak nie do końca dziwię się ich oporom, skoro często powtarzałeś po biegach, że miałeś „krew w gardle”. O co tu dokładnie chodziło?
(śmiech) Mam taki charakter, że się na coś uprę – a szczególnie jeśli to jakaś praca fizyczna czy zawody sportowe – to wyłącza mi się poczucie bólu i staram się dać z siebie jak najwięcej. Na zawodach na początku przygody z bieganiem, gdy nie byłem jeszcze dobrze przygotowany fizycznie, w danym momencie objawiało się to tym, że czułem potworny ból w gardle i taką krew, która uniemożliwiała mi dalsze funkcjonowanie. To uczucie kojarzy mi się z taką niemocą, bezradnością. Czułem to w momentach, gdy byłem potwornie zmęczony w trakcie zawodów.
Wspominałeś o tym komuś, czy jak trener zapytał, jak się czujesz, to jednak mówiłeś, że wszystko okej i możesz biec dalej?
Oczywiście, że mogę biec dalej!
Przez lekką atletykę, o czym już wspomniałeś, najpierw przeprowadziłeś się do Łodzi, a potem do Warszawy. Dla chłopaka z małej miejscowości to była ogromna zmiana?
Największym szokiem było przejście ze wsi do miasta. Tramwaje, autobusy, cała komunikacja – już samo to było dla mnie czymś nowym. Wcześniej do szkoły zawsze dojeżdżałem rowerem. Na wsi widziałem raczej jak sąsiad jedzie bryczką z końmi, przejeżdżają ciągniki i tak dalej. Przejście z Łodzi do Warszawy było łatwiejsze.
Warunki do treningu pewnie pozytywnie zaskakiwały, co? Nie trzeba było już biegać wieczorami po polu, a na przygotowanej specjalnie pod to bieżni.
Dokładnie. Pamiętam swoje pierwsze treningi czy wręcz przymiarki do treningów. Gdy dostałem pierwsze plany od trenera i było w nich napisane, że mam wykonywać skipy A, B i C pod górkę, to nie wiedziałem, co to właściwie jest. Trudno mi było sobie to wyobrazić, a wstydziłem się trenera zapytać, czym ten skip jest. Więc moją metodą było zakładanie ciężkich butów i bieganie po zaoranym polu. Jak przychodziło do zawodów, to czułem się wyśmienicie, bo biegało mi się lekko.
Te pierwsze treningi robiłem po omacku. Nie wykonywałem tego, co mówił trener, a odbywałem ten trening na swój sposób i możliwości. Było to zresztą spowodowane też tym, że gdy biegałem jako młody chłopak, to od ludzi w mojej wiosce często słyszałem takie opinie, że „byś tacie pomógł, a nie tu biegasz! Co ci po tym, zmęczysz się tylko!”. Więc starałem się biegać późnym wieczorem, a nawet w nocy, gdy już było ciemno. Potem tylko kąpiel, jakieś jedzenie i do spania. To był mój sposób na treningi jeszcze wtedy, gdy nie wiedziałem, jak to się właściwie robi.
Pokutuje w mniejszych miejscowościach taka opinia, że przecież tak samo zmęczysz się przy kopaniu ziemniaków, bo to też fizyczna praca. Więc co za różnica.
My teraz nie możemy sobie tego wyobrazić, ale wtedy często spotykałem się właśnie z takimi opiniami. Dlatego unikałem kontaktu z sąsiadami, którzy widzieli, jak trenuję. Później, jak już poszedłem do Łodzi i moje podejście do tego się zmieniło, to wiedziałem, że to co robię, robię dla siebie i z pasją. Nie interesowało mnie, co kto powie. Stwierdziłem, że każdy ma swoje życie. Sąsiedzi lubią spędzać czas na wsi, ja wybrałem coś innego. Bo nie ukrywam, że pozostanie na wsi, do którego namawiali mnie rodzice, nie do końca mi odpowiadało. Cieszę się, że wybrałem tę drogę.
Okej, to teraz przypomnijmy: 2012 rok – mistrzostwa świata juniorów. Bez większych sukcesów. 2013 rok – młodzieżowe mistrzostwa Europy. Bez wejścia do finału. A potem nagle w 2014 roku wyniki wystrzeliły. Co się stało?
Było wiele czynników. Znów zacznę od początku. Bo potem często sobie to analizowałem i mam teraz świadomość, co było tego przyczyną. Wydaje mi się, że papiery na bieganie miałem już od wieku juniorskiego. Natomiast mój potencjał nie do końca był wykorzystywany. To raz. A drugą sprawą było to, że na rozwinięcie skrzydeł nie pozwalały mi finanse. Wiadomo, że do takiego biegania nie wystarczą same buty. W grę wchodzi jeszcze dieta i inne czynniki. A jako młody, nieświadomy zawodnik próbowałem zaoszczędzić między innymi na jedzeniu. Jednak na bułce z pasztetem czy mrożonkach od mamy trudno robić wyniki, kiedy organizm poddany jest dużym obciążeniom.
Może trzeba było spróbować bułki z bananem?
(śmiech) No u mnie była bułka z pasztetem, więc nieco inaczej. Do tego bułka z masłem i serkiem wiejskim. I tosty z serem, na które do dziś nie mogę patrzeć. Tak wyglądała moja dieta przez cały okres treningów w Łodzi. Bo miałem świadomość, że dostawałem pieniądze od rodziców i musiałem gospodarować nimi tak, by było mnie stać na to, żeby kupić sobie buty czy strój.
Gdy szedłem do Łodzi, obiecanki ludzi, którzy się mną wówczas opiekowali, były takie, że za medal mistrzostw Polski będę miał stypendium. Więc w głowie miałem myśl, że „fajnie, super, odciążę rodziców, nie będą musieli mi pomagać”. Dzięki temu – o czym też myślałem – mógłbym przez to, co robię, mieć środki by się utrzymać. Ważne było dla mnie, by jak najszybciej stać się samodzielnym człowiekiem. Myślałem o tym, że mimo że to jest pasja, to będę miał przez nią też jakieś zarobki i będę mógł się utrzymać. Nie chodziło mi o to, by od razu jeździć Lamborghini, chciałem jedynie normalnie funkcjonować. Ale tych pieniędzy niestety nie było, bo sport funkcjonuje w Polsce na różnym poziomie i nie każde miasto jest na tyle bogate, by dawać pieniądze zawodnikom. Zresztą jaką pewność ma miasto czy jakikolwiek sponsor, że konkretny zawodnik osiągnie sukces?
Żeby móc zarabiać, trzeba było osiągnąć jakiś większy sukces sportowy na arenie międzynarodowej. A w tamtym momencie jeszcze tego sukcesu nie miałem. Więc z tych pieniędzy od rodziców starałem się wygospodarować środki na wszystko, a cierpiało na tym między innymi moje odżywianie. Przez co z kolei wyniki nie były adekwatne do pracy, jaką wykonywałem. Sytuacja zmieniła się, gdy przeszedłem do Warszawy. Były inne warunki. Trener, do którego poszedłem, stworzył mi razem z klubem odpowiednie środowisko. Mogłem dzięki temu trenować ze spokojną głową i potrzeba mi było tylko siedmiu miesięcy na to, by z czasu 1:48.00 przejść do 1:44.89 i startować z innego poziomu. To było dla mnie spełnieniem marzeń.
Potem przyszły Mistrzostwa Europy 2014. Dla ciebie piękna chwila – zdobyłeś na nich niespodziewane srebro. Minimum osiągnąłeś wtedy tuż przed nimi…
Tak, właściwie na jednych z ostatnich zawodów, gdzie można było je wypełnić. Wcześniej biegałem cały czas w jego okolicach, ale się nie udawało. Powiodło się w Szczecinie na mistrzostwach Polski, gdzie byłem trzeci. Dla mnie samo to było spełnieniem marzeń – pierwsza mistrzowska impreza wśród seniorów. Wiedziałem, że jak tam pojadę, to dam z siebie wszystko, ale nie wiedziałem, że stać mnie na jeszcze lepszy wynik niż na mistrzostwach kraju.
Awans do półfinału mistrzostw Europy już był sukcesem?
Zdecydowanie tak. Wiadomo jednak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Więc myślałem sobie, że w trakcie biegu półfinałowego będę miał szanse. Wiedziałem, jak się czuję i że ta forma od mistrzostw Polski nie uciekła. Trenowałem nadal, nic więc nie przeszkadzało w tym, aby osiągnąć ten dobry wynik. No, poza kontuzją – pękniętym mięśniem skośnym brzucha – o której jednak wtedy jeszcze nie wiedziałem, bo diagnozowanie trwało. Po prostu zdawałem sobie sprawę, że jestem w dobrej formie i jak ją wykorzystam, to będzie w porządku.
Adam Kszczot i Marcin Lewandowski motywowali?
Tak, czułem od nich wsparcie. Wspólnie wtedy trenowaliśmy. Wiadomo, że były to lekkie zajęcia, podtrzymujące formę – jakieś rozbiegania czy rozruchy. W momencie, gdy dostałem się do półfinału, powiedzieli, że jest zarąbiście, a jak wejdę do finału, to już w ogóle będzie super. I faktycznie, dostałem się do finału. Wydaje mi się, że to było zaskoczeniem nie tylko dla mnie, ale i dla nich. Zobaczyli wtedy, że ta noga się w tym sezonie kręci i nie był to jakiś wynik jednorazowy, a zyskałem powtarzalność.
Pamiętasz tamten bieg czy tylko jakieś emocje, przebłyski? Masz w głowie ten świetny finisz z końca stawki po medal?
Dokładnie pamiętam cały bieg. Pracowałem już wtedy z psychologiem, więc na zajęciach z nim wszystko sobie poukładałem. I na bieżni wyglądało to dokładnie tak, jak to ułożyłem. Wiedziałem już przed biegiem, czego chcę. Wiedziałem, że muszę dać z siebie sto procent. Byłem bardzo skupiony. Choć, oczywiście, nie byłem wtedy faworytem do medalu, więc kamery nie były na mnie skierowane. Skupiały się na gwiazdach takich jak Pierre-Ambroise Bosse, Marcin Lewandowski czy Adam Kszczot. Między nimi miała się rozegrać ta walka. A reszta zawodników walczyła między sobą o najlepsze lokaty. Sam nie celowałem w medal, po cichu myślałem o czwartym czy piątym miejscu, już to byłoby spełnieniem marzeń. Realnie sądziłem, że stać mnie na szóstą pozycję. Brałem pod uwagę też to, że po dwóch wcześniejszych biegach mój organizm był zmęczony i nie wystartuję na pełnej świeżości.
Po strzale startera czułem duże zmęczenie w nogach, ale trenowałem w taki sposób, żeby do tego zmęczenia się przyzwyczaić. Biegałem po pięć odcinków, a potem nagle miałem szósty, który miał być najszybszy – musiałem sobie z tym radzić. Tym bardziej, że treningi ośmiusetmetrowca rozgrywają się na krótkich odcinkach. I właśnie tego dnia, w tamtym finale, mój organizm doskonale poradził sobie ze zmęczeniem. Skupiłem się wyłącznie na biegu i doskonale go pamiętam. Pamiętam, że na pierwszych czterystu metrach się ustawiałem, że kontrolowałem stawkę, starając się wcisnąć gdzieś na czwarte czy piąte miejsce i trzymać tam jak najdłużej. Pamiętam, że gdzieś w połowie dystansu jeden zawodnik mnie wyprzedził, ale moją pierwszą myślą było: „spokojnie, jeszcze jest całe 400 metrów biegania”. Siedziałem więc spokojnie na swojej pozycji.
Reszta niesamowicie zaczęła szaleć po 450. metrze. Rwali do przodu, starali się rozrywać grupę. Ja czekałem, na 500. i 600. metrze byłem przedostatni. Starałem się wyłącznie trzymać reszty, czekałem na finisz. Założyłem sobie, że finiszuję wtedy, gdy oni będą finiszować. Jeśli zaczęliby finisz wcześniej, to też bym to zrobił. Wyszło, że zaczęli gdzieś na 250. metrze. Nie byłem jednak w stanie się jednak zerwać, więc trzymałem tempo, starając się wkleić do grupy, choć stawka odjeżdżała.
Postanowiłem sobie to wszystko wyciszyć, przytrzymać przez chwilę i uderzyć jeszcze raz – z 200. metra. Wtedy się nie udało. Ze 180. – też. Dopiero coś zaczęło się ruszać na 150 metrów przed metą. Wydaje mi się, że trzymałem swoją prędkość, a zawodnicy, którzy wcześniej szaleli, zaczęli cierpieć i ich prędkość spadała. To pozwoliło mi znaleźć się na przodzie stawki. Te ostatnie 120 metrów jest niezapomniane – do dziś „czuję” to, jak zacząłem finiszować, zszedłem na drugi tor, a tutaj wszyscy zaczęli wyprzedzać. Więc zszedłem dalej – na trzeci tor. I po tym trzecim torze wszystkich wyprzedziłem. Sam byłem w szoku, mówiłem sobie: „wow, co się dzieje, ale szybko!”. (śmiech) To było mega fajne uczucie, jakby ktoś pchał mnie w plecy.
Podobno to wszystko zasługa ciotki?
Tak, ciocia poszła w mojej intencji na pielgrzymkę. Z tego, co mi potem powiedziała, to na jej koniec przeszła jeszcze dookoła kościoła na kolanach. Wykazała spore poświęcenie, więc dla niej też podziękowania za ten medal.
Pamiętasz swoją pierwszą rozmowę z trenerem Andrzejem Wołkowyckim po zdobyciu medalu?
(śmiech) Pamiętam. To była rozmowa przez kamerkę. Poszedłem do Joasi Jóźwik do pokoju. Ona była wtedy dzień przed finałem i właśnie rozmawiała z trenerem. Jak trener zobaczył, że tam jestem, to powiedział: „chłopie, ja nie wiem, co ty właściwie zrobiłeś. Nie wiem, skąd miałeś tę moc. Trenowaliśmy właśnie po to, ale twój wynik mnie zaskoczył”. Ja mu zresztą wcześniej mówiłem, że czuję się dobrze, tak na bieg gdzieś pomiędzy 1:45.00 a 1:46.00. Natomiast nie myślałem, że będzie poniżej 1:45.00. Zaskoczyłem i siebie, i trenera.
A następnego dnia Joasia zdobyła medal i trener znów się cieszył.
Dokładnie. Trener miał na tych zawodach sto procent skuteczności.
Bieg Joasi oglądałeś z trybun?
Szczerze? Nie pamiętam. Wydaje mi się, że byłem na trybunach. Zazwyczaj się tak dopingowaliśmy, choć wiadomo, że jak Asia miała dzień później bieg, to starała się regenerować i oglądała mnie z pokoju. Ale czy ja byłem w hotelu, czy na stadionie? Nie pamiętam.
A powitanie w kraju pamiętasz?
Tak, mój nauczyciel WF-u z rodziną zorganizowali wspólny transport na lotnisko i ludzie z mojej wioski przyjechali całym autokarem, by mnie powitać. Zaskoczyli mnie, ale bardzo się z tego cieszyłem. Potem zaprosiłem ich na konferencję z medalistami – poszliśmy do hotelu, gdzie się odbywała. Mieli możliwość zobaczyć na żywo, jak to wszystko wygląda.
Wskoczyłeś wtedy nagle na czołówki gazet, do ogólnokrajowych mediów. Nazywano cię „następcą Adama Kszczota czy Marcina Lewandowskiego”. Nie wypaliło. Głównie przez kontuzje.
Dokładnie. Urazy dość mocno pokrzyżowały mi plany. Stało się, jak się stało. Trzeba brać życie takie, jakim jest. Nie miałem przecież na to wpływu. Starałem się z tego wyjść, ale w grę wchodziły tam też sprawy niezwiązane z treningiem. Gwoździem do trumny był moment, gdy dowiedziałem się o chorobie [zesztywniającym zapaleniu stawów kręgosłupa – przyp. red.], która jest na tle genetycznym. To już pokrzyżowało mi wszystkie plany. Musiałem się z tym pogodzić.
O chorobie chciałbym za chwilę. Zaintrygowało mnie za to kilka kwestii związanych z kontuzjami. Choćby operacja, którą miałeś niedługo po mistrzostwach Europy, a o której mówiłeś, że byłeś świadomy tego, co lekarz ci robią i bardzo ci się ta świadomość podobała. Zaskoczyło mnie to.
Mam taką dziwną przypadłość, że to, co dzieje się mnie, zupełnie mi nie przeszkadza. Mogę oglądać swoje rany czy własną krew. Za to jak widzę coś takiego u kogoś, to strasznie mnie to boli i nie mogę na to patrzyć. Przed operacją sam zapytałem się lekarzy, czy jest taka możliwość, żebym na nią patrzył. Nie byli do końca skłonni mi na to pozwolić, bo akurat ta operacja musiała się odbywać pod narkozą. Miałem krótkie wybudzenie, by sprawdzić napięcie mięśnia i zdiagnozować przyczynę bólu, żeby skupić się na danym mięśniu. Pamiętam, że jak się wybudziłem, to chciałem to widzieć. Ale potem znów wprowadzili mnie w stan uśpienia. Mogłem jedynie zobaczyć – już po jakimś czasie – zdjęcia i nagranie z operacji. Bo sam o nie prosiłem. (śmiech)
Kontuzji w pewnym momencie namnożyło się u ciebie mnóstwo. Jest jakaś część ciała, której nie miałeś w tamtym okresie kontuzjowanej ani razu?
[chwila zastanowienia] Na przykład ręce, górne kończyny. (śmiech) Ale fakt, jeśli chodzi o plecy, pachwiny, mięśnie brzucha czy kość łonową – były. W sumie wszystko od pasa w dół. Łącznie ze stopami, w których też miałem odpryski kostne.
To chyba też specyfika średnich dystansów? Jest w nich przecież i element sprintu, i dłuższych biegów. Wielu zawodników ma problemy zdrowotne.
Niestety biegi średnie mają to do siebie, że na wysokim poziomie trzeba mieć tlen, siłę i szybkość. Trzy aspekty, które cały czas należy pielęgnować i o nie dbać. Wiadomo, że maratończyk skupia się głównie na tlenie. A w biegach średnich trzeba ogarniać kilka rzeczy naraz i na tyle dobrze balansować, by którejś z nich nie zepsuć kosztem drugiej.
Wspominałem, że nazywano cię „następcą Adama Kszczota” czy „następcą Marcina Lewandowskiego”. Tobie zdrowie pokrzyżowały szyki, a oni wciąż biegają na najwyższym poziomie i te poważne urazy raczej ich omijają. Skąd ten ich fenomen?
Myślę, że dużą rolę odgrywa dany typ zawodnika. Adam i Marcin to dwie osoby, które zbudowane są z żelaza. Te treningi im służą, wykonują pewnie sporo ćwiczeń związanych z prewencją kontuzji. Nie wiem, czy robili je już w czasach juniorskich, ale mam wrażenie, że u mnie właśnie tego zabrakło. Takiego treningu ogólnorozwojowego. Od razu dość mocno poszedłem w specjalizację. Na tyle wierzyli we mnie trenerzy, że byłem przez to od początku eksploatowany. Ale nie mam im tego za złe, byłem przecież zawodnikiem, który sam tego chciał. To jednak spowodowało, że miałem osłabione mięśnie, które w mojej dyscyplinie są bardzo potrzebne. I za tym poszły kontuzje.
Znów przeszkadzał charakter, który kazał biegać mimo wszystko?
Tak, ale trudno jest zawodnikowi zrezygnować z sezonu, gdy do pierwszych startów zostają dwa miesiące i nagle zaczynają się pojawiać dolegliwości. Diagnozy często są w takich przypadkach niejednoznaczne, nie mówią wprost, że uszkodzony jest konkretny mięsień i trzeba go wyleczyć. Tak to u mnie było. Badanie zawsze przebiegało w taki sposób, że wiadomo było o problemie, ale brakowało możliwości, by go konkretnie zdiagnozować. Nie miałem do tego szczęścia. Jedynym wyjściem było więc zaciśnięcie zębów i bieganie, by nie zaprzepaścić tych miesięcy treningów, które już wykonałem.
Co czułeś, gdy ledwo miałeś jedną operację, a już pojawiała się wizja kolejnej?
Wtedy byłem już na tyle zmotywowany, by wrócić do sportu, że czy to była piąta, czy dziesiąta operacja, to marzyłem tylko o tym, by już się to skończyło. Mimo że dochodziły przez to kolejne miesiące rehabilitacji, to wierzyłem, że to się kiedyś skończy. Chciałem się zrehabilitować jak najlepiej, by do tego sportu wrócić. Z jednej strony troszeczkę mnie to dobijało, a z drugiej sprawiało, że byłem jeszcze bardziej zawzięty i chciałem walczyć o to zdrowie.
Co bolało najbardziej? Przegapione igrzyska w Rio?
Myślę, że tak. Byłem świadomy tego, że to mi gdzieś ucieka. Choć może i lepiej, że tak się stało i nie miałem możliwości, by na te igrzyska pojechać. Bo chyba wolę takie rozwiązanie, niż taką sytuację, że trenowałem, udało mi się cudem dostać, ale pojechałbym na wycieczkę, a nie zawody i odpadłbym po pierwszym biegu. Pewnie tak mi to było gdzieś u góry pisane. Jak to w życiu – nie na wszystko ma się wpływ.
Potem próbowałeś jeszcze coś zmienić i jako trenera zatrudniłeś Zbigniewa Króla – ówczesnego szkoleniowca Adama Kszczota. Wyszło dobrze, ale z pewnym paradoksem. Bo to on namówił cię do zakończenia kariery.
Na początku współpracy z trenerem Królem obaj wierzyliśmy, że będzie dobrze. Staraliśmy się doprowadzić mój organizm do porządku. Pamiętam, że cały czas walczyłem wtedy z bólem pleców. Niestety, tego bólu nie udało się wyleczyć i po pewnym czasie dowiedzieliśmy się – już po wykonaniu szczegółowych badań – że to choroba na tle genetycznym. Miałem taki pomysł, by cały czas trenować i się tym nie przejmować. Zresztą wiem, że nadal, nawet z tym bólem, mógłbym to robić. Brałbym po prostu odpowiednie proszki, które by go uśmierzały. Bo niestety i tak nigdy nie dam rady wyleczyć go w stu procentach. Choroba zostanie ze mną na zawsze. Więc myślałem o dalszych treningach. Ale po rozmowie z trenerem i lekarzami stwierdziliśmy, że nie ma to sensu, bo może się to w przyszłości odbić na moim organizmie. Stwierdziłem, że zdrowie jest najważniejsze i tego się trzymamy.
Sport to nie wszystko. Wiadomo, było fajnie. Rozstać się nie było za to łatwo, ale wydaje mi się, że mam na tyle silną psychikę, by sobie z tym poradzić. Jakoś dałem radę, wytrwałem. Teraz przyjmuję to z chłodną głową. Po prostu tak musiało być. Z jednej strony jest mi przykro, ale z drugiej siedzeniem i zamartwianiem się tym, co się stało, nie zmienię już nic. Trzeba się było przebranżowić i robić to, co można było i co się umie najlepiej.
Pomogło ci to, że byłeś lekkoatletą, prawda? Dzięki temu szybko wykryto tę chorobę. Gdyby zrobiono to później, mogłoby być znacznie gorzej.
Zdecydowanie. Gdy nieleczona, ta choroba powoduje większe zmiany w organizmie. Ja od początku miałem zaatakowane stawy krzyżowo-biodrowe. Przez to od początku miałem jakieś różne schorzenia, byłem podatny na zapalenia. Czy to w stopie, czy w mięśniu pośladkowym – ten problem cały czas się przewijał. Jak wspomniałeś, ta choroba szybko została u mnie wykryta, co tak naprawdę jest w tym wszystkim plusem.
Pamiętasz, jak zareagowałeś, gdy pierwszy raz o niej usłyszałeś?
Stwierdziłem, że pani doktor się pomyliła i w sumie to nie wie, co mówi. Jak mogę być zawodowym sportowcem i nagle mieć zapalenie reumatyczne? Nie dopuszczałem tego do siebie, uznałem, że się pomyliła i będę się dalej diagnozował. Jednak w momencie, gdy zrobiłem szczegółowe badania, które pokazały, że mam chorobę, zmieniłem zdanie. Kontaktowałem się z lekarzami i miałem konsultacje, które utwierdziły mnie w tym, że nie ma sensu kontynuować kariery.
Wspominałeś, że ta choroba zostanie z tobą już na zawsze. Jak wygląda codzienne funkcjonowanie z nią?
To jest dość nieprzewidywalne. Nie wiem, co będzie jutro. Teraz jest taki okres, że staram się być aktywny, cały czas jeżdżę na rowerze, więc nie ma problemu. Natomiast jak była kwarantanna i stwierdziłem, że nic nie robię – bo trzeba było siedzieć w domu, a nie kręciły mnie jakieś treningi w środku i skakanie po podłodze – to było wtedy bardzo słabo. Na moją chorobę polecany jest przede wszystkim ruch. Mam swoje sprawdzone ćwiczenia, które przez ten okres, odkąd dowiedziałem się o chorobie, dopracowałem i one mi pomagają. A jak wygląda zwykły dzień? Tak, że wstaję rano i czasami mam problem z założeniem skarpetki, bo mam zesztywniałe stawy i trudno jest mi się schylić. Ale z czasem, jak już trochę pochodzę i stawy się rozruszają, to jest zdecydowanie lepiej. Czasem bez proszków nie da się normalnie funkcjonować, a czasem bez ich zażycia – poprzez ćwiczenia – jestem w stanie działać normalnie po jakichś dwóch godzinach początkowej męki.
To jest takie paradoksalne, co? Chorobę, przez którą zakończyłeś karierę sportową, najlepiej leczyć ruchem, aktywnością.
Dokładnie. W momencie, gdy podjąłem decyzję, że staram się wracać do sportu i w poprzednim sezonie zacząłem więcej trenować – miałem nawet kilka treningów w kolcach i sprawdziany biegowe – balansując na granicy pięciu przemyślanych, spokojnych treningów w tygodniu, to czułem się świetnie. Ból był bardzo znikomy. Natomiast jak nie trenuję i nie ruszam się wcale, to bardzo szybko mogę doprowadzić swój organizm do takiego stanu, że ciężko jest schylić się po coś, co upadło mi na podłogę. Nie jest to przyjemne, ale nauczyłem się z tym żyć. Więc nie ma co narzekać.
Gdy ogłosiłeś, że kończysz karierę przez chorobę, odezwali się do ciebie jacyś ludzie, którzy zmagali się z tym samym?
Tak. Wiele osób pisało do mnie prywatne wiadomości na Facebooku. Było mi bardzo miło, bo wspierali mnie, powtarzali, że da się z tym żyć i żebym się nie martwił. Zdaję sobie sprawę z tego, że u każdego ta choroba przebiega inaczej. Niektórzy mają to w odcinku piersiowym, inni w lędźwiowym. Niektórzy odczuwają to w sposób kłujący, inni w zesztywniający stawy. Mimo tego spływało do mnie dużo wiadomości, że oni też to mają i żebym się nie przejmował. Miałem też dużo pytań o to, kiedy się dowiedziałem, jak sobie radzę i czy próbowałem jakiejś konkretnej metody. Dostałem również sporo namiarów na specjalistów od danej choroby. Mnóstwo było tych wiadomości. Dziękuję ludziom, którzy zechcieli wtedy do mnie napisać i powiedzieć dobre słowo.
Teraz ty udzielasz rad?
Jeśli zdarza się osoba, która pisze do mnie z pytaniem, jak sobie radzę czy jakie ćwiczenia bym na to polecał, to jak najbardziej – pomagam. Jeśli ktoś ma ochotę, to zawsze może do mnie napisać. Nie mam problemu z tym, żeby podzielić się swoimi doświadczeniami.
W zeszłym roku miałeś wystartować w sztafecie 4×400 metrów na mistrzostwach Polski. Nic z tego ostatecznie nie wyszło, ale jak doszło do tego, że w ogóle pojawił się taki pomysł?
To było tak, że spotkałem się z obecnym trenerem Asi Jóźwik, Kubą Ogonowskim. I były namowy:
– Jak się czujesz, dobrze? A próbowałeś coś biegać?
– Tak, biegam ze swoimi zawodnikami, amatorami. W sumie nie sprawia mi problemu, żeby przebiec 10 km w 40 minut bez treningu. Choć tak ogólnie nie myślałem, żeby wracać.
– Słuchaj, a może pobiegłbyś sprawdzian na 400 metrów?
– Wiesz co… w sumie nie wiem.
I tak się ociągało to w czasie. W końcu udało się spotkać na bieżni. Ustaliliśmy, że założę ze dwa razy kolce, zrobię krótkie przebieżki po 100-200 metrów, trochę pobiegam. Jeszcze przed kolcami miałem z dwa czy trzy krótkie treningi, z myślą o tym, żeby nie urwać sobie ścięgna Achillesa i dać znać mięśniom, że może zdarzyć się mocniejszy trening. Więc w końcu założyłem te kolce, zresztą swoje przez to wycierpiałem, bo potem bolały łydki.
Wreszcie przyszedł dzień, gdy spotkaliśmy się z trenerem i zrobiliśmy sprawdzian. Zakładałem, że będą czasy tak w okolicach 50-51 sekund. Bo nie trenowałem i nie ruszałem się półtora roku, a kolców na nogach też długo nie miałem. Więc te 50 sekund to byłby super wynik. A pobiegłem 48.40, co było wielkim zaskoczeniem. Do tego świetnie mi się biegło, w ogóle nie byłem zmęczony, przez co byłem jeszcze bardziej zdziwiony. Biorąc pod uwagę czasy, w jakich biegałem sprawdziany na 400 metrów w przeszłości u trenera Wołkowyckiego, to były niemal identyczne do tego, co wybiegałem po półtorarocznej przerwie. Trener Ogonowski powiedział mi po tym: „słuchaj, potrenuj trochę i dawaj na te mistrzostwa Polski. Wzmocnisz sztafetę, a może potem zaczniesz trenować pod 400 metrów?”.
Więc faktycznie wznowiłem treningi i realizowaliśmy założony plan. Czułem się super. Ku mojemu zaskoczeniu zacząłem bić rekordy treningowe na krótkich dystansach. Co zresztą nie było do końca przemyślane, ale byłem spragniony tego biegania. Więc jak miałem okazję przycisnąć, to to zrobiłem. Na treningu miałem wcześniej życiówkę 10.70 na 100 metrów, a tu nagle robiłem 10.58. Bardzo szybko jak na mnie, biegacza średniodystansowego. I właśnie w tym momencie, jak pobiegłem to 100 metrów, coś zaczęło mnie boleć w mięśniu dwugłowym. Nadwyrężyłem go taki sposób, że potem przy każdym mocniejszym zrywie w trakcie biegania w kolcach, strasznie mnie bolał. Gdy pojechałem na zawody, stało się to samo. Postanowiliśmy, że gra jest niewarta świeczki. Jakbym miał wystartować i zepsuć chłopakom sztafetę – bo miałem biec na ostatniej zmianie – to wolałem się powstrzymać. A mieliśmy akurat osobę rezerwową w składzie, więc ona pobiegła za mnie. Zresztą bardzo dobrze chłopakowi poszło. I chwała Bogu, że uratował tę sztafetę, bo gdyby nie on, to bym pewnie musiał biec z kulawą nogą. (śmiech)

Trening przed zeszłorocznymi mistrzostwami Polski. Fot. Facebook Artura Kuciapskiego
Czyli co, mięsień winny temu, że powrót się nie udał? W środowisku lekkoatletycznym było wtedy przecież spore poruszenie związane z tym, że wznawiasz karierę. Ale czy ty myślałeś w ogóle o tym, że mógłbyś to zrobić tak „w całości”?
Bardzo chciałem. Nawet do tej pory cały czas chcę. Tylko teraz przez tego koronawirusa się trochę „rozbiłem”. Wiem, że sportowcy trenują, bo za rok muszą być w formie, więc nie mogą sobie odpuścić. Natomiast ja nie walczę o to, o co walczą inni. Wiadomo, cały czas się ruszam, ale to nie jest zawodowy sport. Biegam sobie, jeżdżę na rowerze, jednak nie wyczynowo. Cały czas jednak mam też w głowie eo 400 metrów, bo zawsze fajnie mi się je biegało. Również dlatego, że nie trzeba mieć przy tym dystansie tak dużego kilometrażu, od którego w przeszłości bolały mnie plecy. Jakbym trenował pod 400 metrów, byłoby super. Natomiast na pewno nie byłoby to robione zawodowo. Chyba żeby nagle wyszło, że pobiję życiówkę. Nie chcę tu jednak mówić, że wracam, bo potem się rozniesie wieść, że „Kuciapski wraca do zawodowego sportu”. Mam to po prostu z tyłu głowy. Wiadomo, że z każdym dniem oddalają się te plany, ale wciąż o tym myślę i chciałbym potrenować choć jeszcze jeden pełny sezon właśnie pod 400 metrów.
Akurat przełożyli igrzyska – mogłeś próbować.
(śmiech) Nie no, spokojnie. Nie będę bujał w obłokach i marzył o igrzyskach. Natomiast o bieganiu dla frajdy – jak najbardziej tak.
Pamiętam też – i mam wrażenie, że sam mogłeś się z tego śmiać – jak gruchnęła wieść o tym, że zacząłeś trenować boks zamiast biegania. Zaczęły się pojawiać głosy, że „może teraz jakieś KSW”.
To było wyciągnięte z kontekstu. Padło pytanie: „Co teraz robisz?”, a ja odpowiedziałem, że chodzę na lekcje boksu, tak dla własnej frajdy. A potem w mediach się rozniosło, że „Kuciapski będzie teraz trenować boks”. Tak się jednak nie stanie, bądźmy poważni.
Ale sztuki walki lubisz od dawna. Lata temu nawet trenowałeś.
Nie powiem, że „trenowałem”, bo nie będę obrażać zawodowych sportowców, ale epizody faktycznie były. Uczęszczałem na zajęcia, było fajnie, ale to nie do końca moja dyscyplina. Bo jakoś nie potrafię okazywać przemocy „za nic”, że tak powiem.
Czyli ktoś musiałby cię zdenerwować, żebyś wszedł z nim do ringu?
Tak, ale jestem też takim typem człowieka, że żeby mnie zdenerwować, to trzeba się napracować. Chyba że już naprawdę mocno puściłyby mnie nerwy. Ale byłoby o to trudno. Wtedy, gdy wspomniałem o boksie, to było raczej jako zajawka, sposób na fajne spędzenie czasu. Na pewno nie wchodzenie w nową dyscyplinę.
To opcjonalnie można na takiego delikwenta, który już by cię mocno zdenerwował, napuścić psa. Widziałem, że twój jest idealnej rasy.
No tak, bulterier. Bardzo fajne psy. Wiadomo, że chodzą za nimi opinie, że to bardzo groźne zwierzaki, ale wszystko zależy od wychowania. Mój jest tak wychowany, że jest bardzo przymilający się i przyjazny. Nie ma się czego bać.
Dobra, skoro wiemy, że bokserem nie zostaniesz, to zapytam – jak wyglądało u ciebie to przejście po zakończeniu kariery do innych zajęć? U wielu sportowców bywa to trudne, ale tobie – tak się wydaje – wyszło gładko.
Fakt, wyszło dość gładko. Właściwie nie miałem czasu nad tym, żeby się zastanawiać. Choć chodziła cały czas po głowie myśl, że „może by jednak nie kończyć”, ale wszystkie przesłanki wskazywały jednak na to, by z rozsądku to zrobić. Udało się fajnie przejść do trybu dnia codziennego z normalną pracą. Nie miałem czasu, by ubolewać nad tym, że skończyłem ze sportem. Myślałem o tym, jasne, ale miałem zajęcie, które pomagało mi zapomnieć.
Między innymi uczyłeś studentów.
I uczę nadal. To nie jest zresztą moja jedyna praca. Siedzę w sporcie, trenuję amatorów biegania, cały czas mam jakieś wyzwania. Zamieniłem się rolami – nie jestem już zawodnikiem, a zostałem trenerem.
Zastanawiałem się, jak podchodzisz do studentów. Tak jak do samego siebie, gdy byłeś biegaczem – „Nie ma wymówek, co z tego, że pies zjadł ci pracę domową. Żadne usprawiedliwienie” – czy jednak jesteś łagodny?
(śmiech) Nie no, nie podchodzę ostro. Wiadomo, że studenta trzeba nauczyć poprawnej techniki, przekazać mu wiedzę. Nie przychodzi na zajęcia po to, by być mistrzem świata czy Europy, a wyciągnąć jak najwięcej wiedzy. Nie działam więc w ten sposób.
A nadal myślisz o tym, żeby zostać pacemakerem, nadającym tempo biegu reszcie zawodników?
Tak. Powiem, że to realne. Choć nie chciałbym niczego obiecywać. Niech to zostanie w kategoriach planu. Dążę po prostu do tego, aby jeszcze trochę pocieszyć się tym bieganiem.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Zdjęcia: Newspix