Rzut młotem na wyginięciu? Ostrzega Szymon Ziółkowski…

Rzut młotem na wyginięciu? Ostrzega Szymon Ziółkowski…

Na szczycie utrzymywał się przez dwie dekady, a z młotem u boku spędził w sumie ponad ćwierć wieku. Po drodze wziął udział w pięciu konkursach olimpijskich. W 2000 roku z Sydney wrócił ze złotem, do którego po roku dołożył pamiętny triumf w mistrzostwach świata w Edmonton. Szymon Ziółkowski w obszernej rozmowie dzieli się obawami o przyszłość ukochanej dyscypliny, która ostatnio znalazła się na kolejnym zakręcie. Oprócz tego opowiada między innymi o rywalizacji z dopingowiczami oraz analizuje olimpijskie szanse Pawła Fajdka, Wojciecha Nowickiego, Anity Włodarczyk, Joanny Fiodorow i Malwiny Kopron.

KACPER BARTOSIAK: Paweł Fajdek zajął trzecie miejsce w plebiscycie „Sportowiec Roku”. W głosowaniu czytelników Przeglądu Sportowego znalazł się tuż za Bartoszem Zmarzlikiem i Robertem Lewandowskim. Patrząc z innej strony, był także najwyżej notowanym lekkoatletą. Przykłada pan wagę do tego typu werdyktów?

SZYMON ZIÓŁKOWSKI:I tak, i nie. Z jednej strony to pewien wyznacznik tego jak sportowiec jest odbierany przez kibiców, ale przede wszystkim to jednak zabawa. W historii plebiscytu naprawdę zdarzały się różne sytuacje. W 2008 roku złoty medalista olimpijski Tomasz Majewski przegrał z Robertem Kubicą. Nie da się obiektywnie porównać dokonań osiąganych w różnych sportach. Można za to wyciągnąć pewne wnioski co do środowiska, w tym roku to żużlowe naprawdę potrafiło się zmobilizować. Trzeba to jednak traktować z przymrużeniem oka, bo zabawa rządzi się swoimi prawami. Wyboru dokonuje się na początku stycznia, a wtedy skoczkowie narciarscy mogą się pokazać na Turnieju Czterech Skoczni. Mogą wtedy o sobie przypomnieć widzom, a lekkoatleci tak łatwo nie mają. Paweł Fajdek mistrzem świata został we wrześniu, a od tego czasu trochę zdążyło się w sporcie wydarzyć.

Trzecie miejsce dla młociarza w plebiscycie to scenariusz dobrze panu znany – przerabiał go pan w 2000 i 2001 roku po złotych medalach igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata.

Wtedy formuła była inna – trzeba było kupić gazetę, wyciąć kupon i go wysłać. Zainteresowanie kibiców prasą i samym plebiscytem było wtedy dużo wyższe, co widać zresztą po samych wynikach. Dziś wszystko co mamy w gazetach jest dostępne w internecie – po prasę sięga wąskie grono fanów. Co do samych wyników, to w 2000 roku przegrałem z Robertem Korzeniowskim i Renatą Mauer-Różańską, rok później znów z Korzeniowskim i Adamem Małyszem. Towarzystwo zdecydowanie wybitne, znaleźć się w nim było zaszczytem. Patrząc teraz na Pawła Fajdka widzę, że to trzecie miejsce jest nam chyba jakoś przypisane (śmiech).

Jaki był 2019 roku dla polskiego młota?

W jakimś sensie słodko-gorzki, zwłaszcza mając na uwadze mistrzostwa świata w Doha. Na pewno większe nadzieje wiązałem tam z występem Wojciecha Nowickiego. Miałem wrażenie, że był lepiej przygotowany od Pawła do sezonu i mógł ugrać więcej podczas najważniejszej imprezy. Pojawiło się jednak sporo problemów technicznych, które cały czas nie zostały wyeliminowane i ten konkurs wyglądał potem tak, a nie inaczej. Dwa medale to jednak świetny wynik, nawet jeśli okoliczności nie były do końca typowe.

U pań rzucał się w oczy brak Anity Włodarczyk, ale srebro wywalczyła Joanna Fiodorow.

Pod nieobecność faworytki pokazała się z bardzo dobrej strony. Myśląc o tym konkursie trochę żałuję też Malwiny Kopron, która na ostatniej prostej przed mistrzostwami świata notowała znakomite wyniki, ale w Dosze nie zdołała przebrnąć eliminacji. Tu też była szansa na podwójne podium, ale może uda się już za parę miesięcy w Tokio?

Patrząc szerzej, jak to jest z tym młotem? Przez lekkoatletyczne środowisko znów przetoczyła się niedawno poważna dyskusja o pozycji tej dyscypliny. Rzutu młotem od lat nie ma na Diamentowej Lidze, a organizowane oddzielnie zawody IAAF Hammer Throw Challenge gwarantowały zawodnikom i zawodniczkom mniejszą rozpoznawalność, ale i przede wszystkim dużo mniejsze pieniądze.

Trzeba sobie powiedzieć jasno: młot jest na uboczu. To konkurencja niszowa, ale nasza lekkoatletyka ma trochę słabość do takich dyscyplin. Chód sportowy, rzut młotem, pchnięcie kulą – nie są to konkurencje z pierwszych stron gazet. Diamentowa Liga to jednak prywatne przedsięwzięcie – samo Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych (kiedyś IAAF, od niedawna pod nazwą World Athletics) ma tam tylko kilka procent udziałów. Rządzi telewizja – ona stawia warunki. Nie do końca rozumiem kierunek tych zmian – teraz wyrzucony został trójskok i rzut dyskiem. Zwłaszcza w tej pierwszej możemy niedługo zobaczyć rekord świata, a jednak ten program zawodów zostaje z niej okrojony. Od 2020 roku nie będzie już w ogóle oddzielnych zawodów z cyklu IAAF Hammer Throw Challenge, będzie cykl innych zawodów niższej rangi. Pytanie, ile tych zawodów rzeczywiście się obędzie…

Paweł Fajdek powiedział niedawno wprost: “trwa zabijanie rzutu młotem”. Rzeczywiście to zmierza w tym kierunku?

To niestety złożone zjawisko, ale jest wiele aspektów, które to pokazują. Od dawna powtarzam, że wielkim problemem była zmiana ciężaru młota na zawodach dla juniorów i juniorów młodszych. Rzucają lżejszymi młotami, co niestety skutkuje potem tym, że z tego nowego narybku mało kto dobija do czołówki. Przewijają się tam te same nazwiska, nie ma świeżej krwi. To część szerszego zjawiska. W programie olimpijskim też pojawia się coraz więcej kombinacji. Niektóre konkurencje o wielkich tradycjach mogą z niego zniknąć, za to w siłę rośnie na przykład e-sport. Ciężko się z tym wszystkim pogodzić.

Przed laty był pan członkiem komisji zawodniczej IAAF. Czy już wtedy zaczęły się pojawiać jakieś niepokojące symptomy?

Działałem wtedy ręką w rękę z moim wielkim rywalem – Kojim Murofushim. Próbowaliśmy wszystkiego – kierowaliśmy pisma, prośby, ale nikt nie chciał z nami rozmawiać o rozwoju naszej ukochanej konkurencji. Problem jest jeszcze jeden – rzut młotem to dyscyplina zdominowana przez zawodników z Europy i dawnego bloku wschodniego. Dopóki nie pojawią się zawodnicy z USA, Chin i Japonii to spychanie młota na margines będzie postępować. Zawsze w tym wszystkim chodzi o to, by zainteresować kibiców. Jeśli kibice nie mają zawodników, którym mogą kibicować, to przestają tym żyć i tak ten krąg się zamyka.

Jednym z argumentów przeciwko młociarzom jest niszczenie murawy podczas konkursów. Z pana doświadczenia to rzeczywiście aż tak duży problem?

Nie da się ukryć – młot lądujący na świeżo zroszonej murawie potrafi wyrządzić spore szkody. Jednak przy dzisiejszej technologii nie jest to już aż tak problematyczne jak jeszcze kilka lat temu. Można wyciąć kostkę murawy i wstawić nową. To tylko część problemu. Wydaje mi się, że w postrzeganiu młota na całym świecie dużą rolę odgrywa także dopingowe tło. Wielu medalistów najważniejszych imprez miało potem problemy i to też kładzie się cieniem na pozycji dyscypliny. Jeśli zbierzemy ileś takich drobnych elementów, to one razem wpływają na cały obraz.

W tle tego wszystkiego jest też długoletni rekord świata – 86,74. Jurij Siedych ustanowił go w 1986 roku, a dziś ciężko się w ogóle do niego zbliżyć. 

W każdej dyscyplinie dokonuje się postęp, ale jest wiele takich wyników, które wciąż wydają się kosmiczne. To też rekord świata Marity Koch na 400 m czy Jarmili Kratochvilowej na 800. Wydaje mi się, że ostatnio był dobry moment na “reset” – takie nowe otwarcie. IAAF przekształcił się w World Athletics, to był idealny pretekst, by stare rekordy zapamiętać jako te IAAF-u i ruszyć nową drogą. Jak spojrzymy na tabelę rekordów świata w konkurencjach rzutowych, wiele jest takich wyników, które z wielu względów wydają się podejrzane lub zwyczajnie niebotyczne. Młot swoją drogą, ale rekord świata w rzucie dyskiem kobiet – 76.80 cm – to jest wynik kosmiczny. To samo pchnięcie kulą, gdzie Natalja Lisowska w 1987 roku uzyskała 22.63 cm.

“Reset” rekordów mógłby ożywić sytuację w niektórych konkurencjach?

Rywalizacja w takich realiach wyglądałaby zupełnie inaczej niż dziś, ale moim zdaniemto jest do zrobienia. W sporcie to przecież nie byłoby nowe zjawisko – w podnoszeniu ciężarów dokonano tego zmieniając kategorie wagowe, w pływaniu była kwestia technologiczna… Są różne sposoby, by to zrobić. Szkoda, że ta szansa nie została wykorzystana, bo nie będzie łatwo wrócić do tego w kolejnych latach.

Jak wygląda kondycja polskiego młota na tle tego co dzieje się w całej dyscyplinie? Młot ma u nas przyszłość?

Mimo wszystko tak. My akurat mamy sporo młodzieży i ten narybek stale się pojawia. Co ciekawe, wyjątkowo dużo jest zwłaszcza dziewczyn. Cieszę się z osobistych względów – sukcesy olimpijskie Kamili Skolimowskiej i moje sprawiły, że udało się rozkręcić w Polsce koniunkturę na młot. Pojawiły się warunki do tego, by się rozwijać. Dzięki kolejnym sukcesom rzut młotem stał się w Polsce stosunkowo popularny. Potwierdzają to wyniki Anity Włodarczyk i Pawła Fajdka w różnych plebiscytach. Młot jest też sportem relatywnie tanim. Potrzeba kawałek betonu, siatkę i w sumie tyle. Ogólnie konkurencje rzutowe są siłą naszej lekkoatletyki, ale to wszystko wymagało dekad pracy.

Zbliżają się igrzyska, gdzie znów będziemy liczyć na naszych młociarzy. Szczególny jest przypadek Pawła Fajdka, których w dwóch dotychczasowych startach olimpijskich ani razu nie wszedł do finału. Jak poradzić sobie z tego typu presją?

Na pewno nie będzie to proste. Media nie pozwolą Pawłowi o tym zapomnieć, ale koledzy też będą starali mu się to jakoś przypomnieć, bo niestety cel uświęca środki. Warto w takich przypadkach podejść do tematu kompleksowo i mieć wsparcie psychologiczne. Nie jest łatwo rzucać ze świadomością, że ma się cztery złote medale mistrzostw świata, ale żadnej dobrej próby na igrzyskach. Paweł nie jest jednak pierwszym zawodnikiem w historii, który ma taką sytuację. Renaud Lavillenie nigdy nie był mistrzem świata, chociaż zdobywał medale mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich. Siergiej Bubka – ikona tyczki – mistrzem olimpijskim został tylko raz, a startował wielokrotnie. Takie rzeczy się zdarzają.

Kto może być najtrudniejszym rywalem Pawła Fajdka i Wojciecha Nowickiego w Tokio?

Jest kilka znanych od lat nazwisk, ale ostatnio pojawił się na horyzoncie bardzo zdolny Ukrainiec – Michajło Kochan. W Doszo był tuż poza podium, ale wynikiem 77,39 m wyśrubował rekord życiowy. Chłopak ma dopiero 18 lat i sporo sukcesów z imprez młodzieżowych i juniorskich. Jurij Siedych – rekordzista świata z 1986 roku – też był de facto z Ukrainy, więc oni będą wiedzieć jak radzić sobie z takim talentem.

W Tokio będziemy też liczyć na Anitę Włodarczyk. Jak ciężki będzie powrót po tak długiej przerwie spowodowanej kontuzją kolana?

To skomplikowana sytuacja. W mediach społecznościowych widziałem, że Anita cały czas się rehabilituje. Wprawdzie przebywa na zgrupowaniu w Stanach Zjednoczonych, ale chyba dopiero zaczyna rzucać. A świat nie śpi. Pod jej nieobecność pojawiło się kilka ciekawych zawodniczek, które poczuły krew. W Tokio dojdzie jeszcze aspekt psychologiczny. Jak się ma na koncie dwa złote medale igrzysk,to ciężko startować z innym nastawieniem niż walka o najwyższy cel. Anita to doświadczona i utytułowana zawodniczka. Wierzę, że będzie w stanie wszystko poukładać. Jednak do wygranej w Tokio trzeba będzie rzucać 80 metrów, a żeby wskoczyć na ten poziom trzeba intensywnie trenować, co przy problemach zdrowotnych nie jest łatwe. Tym bardziej że konkurencja pojawiła się też w kraju.

Był pan na igrzyskach pięć razy i przeżył na nich właściwie wszystko. Co jest kluczowym elementem przygotowań młociarza do najważniejszej imprezy czterolecia?

Najważniejsza jest głowa. Rzut młotem to specyficzna konkurencja. Duża część rywalizacji odbywa się przed zawodami albo poza stadionem. Często w dziwnych okolicznościach przyrody i bez dużego udziału kibiców. Na przykład podczas porannych eliminacji. I potem nagle zawodnik wychodzi na stadion olimpijski, na którym jest 60 tysięcy ludzi – z czymś takim się na co dzień nie spotyka, więc dochodzi element dodatkowego stresu. Pamiętam mój ostatni start w Londynie. Stałem trzy metry od trenera i nie słyszałem co do mnie mówi, bo było tak głośno na stadionie. Głową wygrywa się i przegrywa najważniejsze imprezy. Widzieliśmy to zresztą w Dosze na mistrzostwach świata.

Można było odnieść wrażenie, że Paweł Fajdek zrobił co miał zrobić, a Wojciech Nowicki walczył głównie sam ze sobą.

To jest zawsze najtrudniejsza walka. Jak wygrywałem igrzyska olimpijskie w Sydney, mój wynik 80,02 m nie był rewelacyjny. To był 21. wynik w tamtym roku w światowych tabelach. A jednak dał złoto najważniejszej imprezy. Chodziło o to, żeby tego dnia o tej porze rzucić dalej od rywali. To nie był ten poziom co rok później w Edmonton, gdy rzuciłem 83,38 na mistrzostwach świata. Za każdym razem jest jednak sporo zmiennych, które mogą przesądzić. W Katarze to np. specyficzna pogoda, która nie sprzyja dalekim rzutom. Mocno “zamknięte” nowoczesne stadiony też trochę wpływają na konkurencje rzutowe. Czasami konkursy wygrywają zawodnicy, którzy nie są zaliczani do grona faworytów.

Sport ewoluuje. W ostatnich latach coraz więcej zawodników otwarcie opowiada o pracy nad aspektami mentalnymi. Jak wyglądał ten obszar za pana czasów?

Zawsze byłem na to otwarty. Przez wiele lat współpracowałem z psychologiem, doktorem Nikodemem Żukowskim z Lublina. Stałem się korzystać z wszystkich możliwych narzędzi, które mogły dać te dodatkowych kilka procent i w konsekwencji przesunąć mnie potem o te kilka miejsc do góry. Koniec końców wszystko w moim sporcie zależy od zawodnika. To on musi wyjść do walki i w kluczowym momencie wykonać odpowiednią pracę. Chodzi o to, by był do tego przygotowany najlepiej jak to tylko możliwe.

Jak można pracować nad psychiką młociarza?

Trzeba stworzyć system naczyń połączonych. Ważne jest poukładane życie rodzinne, m mniej problemów, tym lepsza jakość treningów i potem startów. Wszystko, co może przeszkadzać i rozpraszać, wróci w kluczowych momentach. Tak to niestety wygląda. Trzeba zrobić wszystko, by zminimalizować ryzyko, że coś pójdzie nie tak.

Pracując nad sobą niektórzy młociarze wybierają drogę na skróty… doping. Liczył pan kiedyś z iloma dopingowiczami rywalizował w trakcie kariery?

Gdybym miał zebrać wszystkich, którzy zaliczyli jakąś dopingową wpadkę w trakcie kariery, byłoby ich na pewno kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu. Cała masa! Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że pewnie mniej było zawodów, gdzie rywalizowałem z czystymi zawodnikami od tych, gdzie startowali też dopingowicze. Trafiłem na taki okres, gdy poziom rzutu młotem był w ogóle bardzo wysoki. W 2007 roku na mistrzostwach świata zająłem siódme miejsce rzucając 80,07 m, a na igrzyskach w Rio taki wynik dawałby złoto. Nie dosyć, że zawodnicy rzucali wtedy daleko, to niektórzy stosowali różne soki z gumijagód… Cieszę się, że mimo wszystko udało się wykorzystać te szanse, które pojawiły się po drodze.

Zdarzyło się, że kiedyś zawodnik złapany na dopingu po odbyciu kary przyszedł i przeprosił pozostałych?

W życiu! Nikt się nie przyznawał, oni zawsze byli niewinni. Zawodnicy ze Wschodu zawsze szukali spisków: to zawsze zły Zachód chciał im robić na złość. Szczerze mówiąc to nigdy nie oczekiwałem takiego przyznania się do winy. W świecie sportu to chyba w ogóle nierealne.

Zdarzały się przypadki tak oczywistego dopingowania zawodników, że widzieli to wszyscy wokół?

Działy się naprawdę przeróżne cuda. Zawodnicy, którzy rzucali fatalnie technicznie, nagle zaczynali osiągać kosmiczne wyniki, choć ich technika dalej była kiepska! Akurat w rzucie młotem to wszystko widać, bo to właśnie technika jest kluczowa. Siła fizyczna pozwala jednak w określonych okolicznościach pewne braki zrekompensować. Jeśli ktoś robił wszystko źle, a mimo to osiągał znakomite wyniki, spodziewaliśmy się, że coś tu nie gra. Tylko co mogliśmy zrobić? Kontrole przecież były, ale nikt jakoś nie wpadał. Teraz możliwości laboratoriów są większe i na jaw wychodzą różne ciekawe przypadki sprzed lat.

Niewiele brakowało, by pojechał pan jeszcze na szóste igrzyska. Rio było już na horyzoncie, a jednak latem 2016 roku ogłosił pan zakończenie kariery. Jak trudna to była decyzja?

Termin wydawał się faktycznie nieodległy, ale nie miało to w sumie znaczenia. Po prostu nie byłem fizycznie przygotowany, by startować na igrzyskach. Pewnych rzeczy nie da się oszukać, a pesel nie kłamie. Latem 2016 roku – jeszcze przed turniejem w Rio – skończyłem 40 lat. Z tego czasu ponad 27 lat rzucałem młotem i pewne rzeczy zaczęły się już odbijać na moim zdrowiu. Ciągle pojawiały się jakieś nowe dolegliwości bólowe… Poznański osteopata Marcin Ganowski stawał na rzęsach, żeby mi pomóc, ale każdy trening sprawiał, że jego robota zaczynała się właściwie od początku. W końcu trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy i pogodzić się z rzeczywistością. Stwierdziłem, że urodziny to dobry moment na takie ogłoszenie.

Wszystko wskazuje na to, że w Tokio do walki stanie inny nasz weteran w konkurencjach rzutowych, dyskobol Piotr Małachowski. Co jest najważniejsze podczas olimpijskich przygotowań zawodników, którzy już wszędzie byli i wszystko widzieli?

Najgorsze, co można zrobić, to wspominać lata świetności. Fizycznie to już niestety nigdy nie będzie to samo co za najlepszych lat. Trzeba się z tym pogodzić i za tym nie gonić. Porównywanie dzisiejszej wersji siebie z tą najlepszą jest zwyczajnie bezcelowe. Pewnych rzeczy nie da się odzyskać – na przykład szybkości, z której słynął Piotrek. Musi zamiast tego zacząć szukać innych elementów, które mogą dać mu sukces. Trzeba nakreślić realny program i podejść do tego wszystkiego inaczej niż w latach młodości.

Niedawna zmiana trenera może w tym pomóc?

W jakimś sensie tak. Gerd Kanter to trener, który go nie znał od strony szkoleniowej z tych najlepszych lat. Dla niego Piotr Małachowski to właśnie ten Piotrek, który jest teraz. To pozwala planować tę współpracę w nieco innej perspektywie. Nie wspominając już o tym, że Kanter sam potrafił odnosić sukcesy zawodnicze będąc już weteranem. Oby to wszystko skończyło się piękną klamrą i medalem w Tokio.

Na koniec wróćmy jeszcze do pana. W 2019 roku opisywał pan walkę z nadprogramowymi kilogramami. Udało się wygrać tę wojnę?

Walka wciąż trwa (śmiech). Ostatnio poszło kilka kilogramów do przodu, ale ogólnie jest zdecydowanie lepiej niż przed rokiem. Któregoś dnia przyszedł taki moment, że trzeba było zadbać o siebie. Byłem już mocno za gruby. Po zakończeniu kariery sportowej te kilogramy nie są mi już do niczego potrzebne i teraz staram się trzymać niższą wagę niż wtedy.

Pomaga w tym golf, którego w 2016 roku wskazał pan jako kolejną sportową pasję?

Staram się regularnie grać w turniejach, jeśli tylko pozwala mi na to czas. Polecam wszystkim tę dyscyplinę. Zapewnia rewelacyjny kontakt z przyrodą. Pod względem fizycznym to też nie jest wcale taki łatwy sport. Spacerując można zrobić nawet 10-12 kilometrów dziennie, do tego zawsze można coś podźwigać… Można się zmęczyć.

Ironizując namawiał pan ostatnio młociarzy na MMA, wskazując na lepsze perspektywy finansowe. Coraz więcej sportowców – także olimpijskich – podąża w tym kierunku. Myślał pan kiedyś poważnie o tej drodze?

Nigdy. Nie mam do tego charakteru ani pasji. Nie jestem rottweilerem ani pitbullem – bardziej takim spokojnym bernardynem, który woli poleżeć i raz na jakiś czas poganiać za piłeczką (śmiech). Inna sprawa, że z zerwanymi więzadłami przednimi w obu kolanach chyba lepiej nie kusić losu…

Rozmawiał
KACPER BARTOSIAK

 

 

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Ludomir
Ludomir
2 lat temu

jestem byłym sportowcem rzutu młotem i jestem zdziwiony ,że na diamentowej lidze nie ma wymienionej specjalności,nie jest tłumaczeniem ,że zawody są rozgrywane na stadionach piłkarskich ,jest tyle stadionów na świecie ,że można brać udział w/w wymienionej specjalności,mam pytanie co za idioci zasiadają we władzach organizujących w/w mitingi.

Aktualności

Kalendarz imprez