Równi sobie i innym. Jak powstały igrzyska paraolimpijskie?

Równi sobie i innym. Jak powstały igrzyska paraolimpijskie?

Historia igrzysk paraolimpijskich zaczęła się od zawodów dla szesnastu osób sparaliżowanych od pasa w dół. Dziś startuje w nich ponad 4000 sportowców o różnych stopniach i rodzajach niepełnosprawności. Dziś to też jedna z największych imprez sportowych świata, której… być może by nie było, gdyby nie pomysł jednego człowieka. Jaka historia stoi za powstaniem paraolimpiady?

Zanim to sobie wyjaśnimy, napiszmy jedno – sportowcy z niepełnosprawnościami uczestniczyli w olimpijskich zawodach na długo przed tym, jak powstały igrzyska paraolimpijskie. Już w starożytnej Grecji znajdziemy opowieści o Demokratesie, kalekim zapaśniku, który wyszedł na środek areny i wygrał wszystkie swoje walki na jednych z ówczesnych igrzysk.

Historia nowożytnych olimpiad przyniesie nam choćby osobę George’a Eysera, który w 1904 roku brał udział w zawodach gimnastycznych, mimo faktu posiadania sztucznej nogi. Imponował też Węgier Károly Takács, startujący na IO w 1948 i 1952 roku, który po amputacji prawej ręki (jego wiodącej!), nauczył się strzelać z lewej. I był w tym absolutnie wybitny. Startowała też Lis Hartel, dwukrotna srebrna medalistka igrzysk w ujeżdżaniu, która przez polio straciła władzę w obu nogach.

Współczesna historia też przynosi nam podobne przypadki – choć to zwykle sportowcy startujący już na igrzyskach olimpijskich oraz paraolimpijskich. Przykłady? Choćby „nasza” Natalia Partyka, doskonała tenisistka stołowa, wielokrotna mistrzyni paraolimpijska. Obok niej warto wymienić Natalię du Toit, pływaczkę z RPA, jak i innego reprezentanta tamtego kraju – Oscara Pistoriusa. Choć jego historia, jak dobrze wiemy, skończyła się jednak dramatem.

Ta trójka startowała na igrzyskach, ale też wiedziała, że może powalczyć o medale na imprezie, na której będzie rywalizować z sobie równymi przeciwnikami. W czasach Takacsa czy Hartel nie było takich możliwości. Jak więc doszło do tego, że powstały igrzyska paraolimpijskie? Zacząć musimy od pewnego lekarza.

Człowiek z wizją

Pochodził z żydowskiej rodziny, urodził się… na Górnym Śląsku, w Toszku. Zwał się Ludwig Guttmann. Na Śląsku chodził też do gimnazjum – maturę zdał w 1917 roku. Tam również uczęszczał, jako wolontariusz, do szpitala górniczego. Dziś przypuszcza się, że na taką decyzję wpływ mogła mieć babcia, która na wsi przygotowywała ziołowe mikstury, mające pomóc chorym, czym zafascynował się jej wnuk. Jak się okazało, ważny stał się dla młodego Ludwiga jeden przypadek – górnika, który trafił na szpitalne łóżko ze złamaniem kręgosłupa.

Guttmann analizował stan jego zdrowia i czynił na ten temat dokładne notatki, choć od swojego opiekuna w szpitalu usłyszał, że nie ma co marnować czasu, bo górnik i tak umrze w ciągu paru tygodni. Tak się też zresztą stało, jednak Ludwig czasu poświęconego na przypadek tej jednej osoby nie uważał za zmarnowany, wręcz przeciwnie – być może to już wtedy postanowił zająć się paraplegikami, czyli osobami z porażeniem kończyn, najczęściej dolnych. Mówiąc prościej: sparaliżowanych od pasa w dół.

Guttmann trafił na Uniwersytet Wrocławski, potem uczył się też we Freiburgu. Tam zainteresował się sportem i obserwował osoby regularnie go uprawiające. Wkrótce na stałe zdecydował zająć się neurochirurgią. Wrócił wtedy do Wrocławia, bo tam stacjonował Otfrid Foerster, neurolog wręcz światowej sławy. Po kilku latach Ludwig został dyrektorem szpitala żydowskiego we Wrocławiu, ale już w tamtym okresie proponowano mu nawet podobne stanowiska w obu Amerykach. Odmówił, chciał zostać blisko Foerstera.

Ludwig Guttmann. Fot. Wikimedia

Czasy w końcu się jednak zmieniły, w III Rzeszy rozpoczęły się prześladowania Żydów. Guttmann robił co tylko mógł, by ochronić żydowską społeczność, wkrótce jednak sam wyemigrował. W marcu 1939 roku wraz z żoną i dziećmi trafił do angielskiego Dover. Szybko doceniono tam jego wiedzę i umiejętności. Po czterech latach zaproponowano mu objęcie posady dyrektora szpitala w Stoke Mandeville, gdzie leczono żołnierzy z obrażeniami kręgosłupa, doznanymi na froncie II wojny światowej.

Guttmann na tę propozycję przystał, choć wielu jego kolegów nie mogło uwierzyć, że dobrze zapowiadającą się karierę w Oxfordzie zamienia na szpital z przypadkami wręcz beznadziejnymi. Ludwig zrobił jednak, co postanowił na początku. I była to być może najważniejsza decyzja w jego życiu.

Żołnierzom z urazami kręgosłupa dawano wtedy jakieś dwa lata życia – tyle była w stanie zagwarantować ówczesna medycyna. Ludwig Guttmann nie chciał się z tym jednak pogodzić i, wbrew opinii brytyjskich lekarzy, postanowił spróbować przedłużyć życie swoich pacjentów. Jak? Choćby poprzez próby „przywrócenia” ich społeczeństwu. I tu wkroczył do akcji sport.

– Zorientowałem się, że sport dla niepełnosprawnych ma ogromny wpływ na to, jak patrzy na nich społeczeństwo. Kiedy zobaczyłem, jak sport jest akceptowany przez sparaliżowanych, logicznym było rozpoczęcie ruchu sportowego – mówił po latach sam Guttmann. I dodawał: – Gdybym miał wskazać największe osiągnięcie w mojej karierze medycznej, to byłoby nim wprowadzenie sportu do rehabilitacji osób niepełnosprawnych.

Pacjentom zmniejszył dawki podawanych im leków, zachęcał do ruchu i zaproponował szeroką gamę zajęć – od rękodzieł i czynności praktycznych, aż po sporty, takie jak polo na wózkach, rzut oszczepem czy koszykówkę. Wierzył, że w ten sposób będzie zdolny osiągnąć dwie rzeczy. Po pierwsze chciał, by sami paraplegicy uwierzyli, że mogą funkcjonować w społeczeństwie, odzyskując przy tym poczucie własnej godności. Po drugie, by to społeczeństwo uznało ich za jego pełnoprawnych członków, nawet jeśli ci jeździli na wózkach. Przy okazji okazało się, że zajęcia pełniły ważną funkcję terapeutyczną – żołnierze przezwyciężali w ten sposób traumy związane z pobytem na froncie i doznanym urazem.

Guttmann jeszcze o tym nie wiedział, ale rozpoczął wtedy prawdziwą rewolucję w świecie sportu.

Zaczęło się od łucznictwa

To był dokładnie 29 lipca 1948 roku, dzień rozpoczęcia igrzysk olimpijskich w Londynie, pierwszych powojennych. Dziś nie wiadomo, czy Guttmann wybrał go umyślnie, czy też zupełnie przypadkowo. W każdym razie postanowił zorganizować wówczas zawody łucznicze, w których udział wzięło szesnaście osób – czternastu mężczyzn i dwie kobiety – z porażeniem dolnych kończyn. Stoke Mandeville Games, jak je nazwano, miały od tamtej pory odbywać się co roku.

Po czterech latach – akurat w roku kolejnych igrzysk olimpijskich – zawody stały się międzynarodowe. Do Anglii przyjechała wówczas grupa holenderskich parasportowców, a Guttmann zaczął używać zwrotu „igrzyska dla niepełnosprawnych”, choć wtedy jeszcze nie była to oficjalna nazwa imprezy. – Jak istotne są takie igrzyska dla niepełnosprawnych? Bardzo. Zarówno z psychicznego, jak i fizycznego punktu widzenia. Najważniejsze jest jednak to, że na powrót wracają do społeczeństwa – mówił filmowcom, którzy realizowali materiał z kolejnych Stoke Mandeville Games. Cztery lata później doktor otrzymał Fearnley Cup, nagrodę wręczaną tym, którzy „poświęcają się olimpijskim ideałom”.

To był rok 1956. Wtedy w zawodach brały już udział grupy sportowców nawet z Australii, Egiptu czy Portugalii. Impreza się rozrastała. Aż w 1960 wyjechała za morze – do Rzymu, a więc miasta, w którym odbywały się wówczas faktyczne igrzyska olimpijskie. W pierwszych Stoke Mandeville Games – bo wciąż tak je zwano – na kontynencie udział wzięło 400 sportowców z 23 (lub 24, źródła nie są zgodne) krajów.

Rywalizowano wówczas w koszykówce, pływaniu, łucznictwie, szermierce, rzutowych konkurencjach lekkoatletycznych, snookerze, tenisie stołowym i pięcioboju. Cała impreza rozpoczęła się sześć dni po zakończeniu igrzysk olimpijskich i okazała się wielkim sukcesem. Na trybuny przychodziło sporo fanów, ceremonię otwarcia oglądało 5000 osób. Osoby z niepełnosprawnościami pokazały, że też mogą walczyć o sportowe sukcesy. Papież Jan XXIII nazwał wtedy Guttmanna „Coubertinem paraolimpiady”. I to mimo tego, że nazwa ta wciąż nie funkcjonowała oficjalnie – zaczęła dopiero w okolicach 1984 roku.

Stoke Mandeville Games zaczęły wyjeżdżać za faktycznymi igrzyskami – co cztery lata opuszczały Wielką Brytanię i ruszały za morze. W 1964 roku aż do Tokio, cztery lata później – ze względu na problemy organizacyjne w Meksyku – zorganizowano je w Tel Awiwie, potem przyszła kolej Heidelbergu w Niemczech. Regularnie dodawano nowe konkurencje, zaczęto też eksperymentować przy wózkach inwalidzkich (co świadczy o postępującej profesjonalizacji zawodów), chcąc między innymi zmniejszyć ich wagę, stale zwiększała się też liczba uczestników. Wszyscy cieszyli się możliwością rywalizacji.

Guttmann odmienił mój świat, ponieważ dał mi zdecydowanie więcej pewności siebie. Zrozumiałam, że mogę się równać z każdym. Nie wiem, gdzie byłabym bez niego. Moje pierwsze paraigrzyska zaliczyłam w Tokio. Miałam na tyle szczęścia, że wróciłam z dwoma medalami, w tym jednym z pierwszych historii zawodów na bieżni – mówiła Caz Walton, dziesięciokrotna mistrzyni paraolimpijska.

We wspomnianym już Heidelbergu zadebiutowała też reprezentacja Polski. Z Niemiec nasi sportowcy wrócili z 33 medalami, które zdobyło 22 zawodników. Co ciekawe, Polacy byli pierwszą nacją zza żelaznej kurtyny, która wzięła udział w tej imprezie. Na kolejnych paraigrzyskach radzili sobie jeszcze lepiej, a w holenderskim Arnhem (rok 1980) zajęli nawet drugie miejsce w klasyfikacji medalowej, zdobywając 75 krążków. Lepsze były tylko Stany Zjednoczone.

To był jednak okres, w którym ruch paraolimpijski miał spore problemy (co widać choćby po tym, że “odłączyły” się one od miast-organizatorów igrzysk, czasem organizowano je nawet w zupełnie innych krajach), poziom rywalizacji sportowej nie był najwyższy, a do tego pojawiło się dużo nowych konkurencji. Od paraigrzysk w 1976 roku nastąpiła bowiem bardzo istotna zmiana – pojawiła się też możliwość startów dla osób o innych schorzeniach niż paraplegia (choć wciąż startować mogło mniej osób niż obecnie). Stoke Mandeville Games otworzono dla szerszej rzeszy ludzi. Wiele do życzenia pozostawiała wtedy jeszcze klasyfikacja sportowców do odpowiednich grup, przez którą liczba konkurencji niesamowicie się rozrosła.

Z czasem wyróżniono sześć kategorii klasyfikacji: sportowcy po amputacjach, porażeniu mózgowym, z niepełnosprawnością intelektualną, na wózkach, niewidomi oraz „Les Autres”, czyli inni, nienależący do pozostałych kategorii. To wszystko dzieli się potem jeszcze na mniejsze „podklasyfikacje”. W tamtych czasach tak dokładnego podziału nie było, a w dodatku stosowano klasyfikację medyczną, która dopiero z czasem zmieniła się na funkcjonalną – gdy zaczęto dzielić sportowców nie tylko wyłącznie na podstawie ich schorzeń, ale też możliwości i osiągnięć, a wiele z kategorii, których zrobił się ogrom, złączono. To jednak temat na inną dyskusję.

A teraz wróćmy do historii. Dodajmy do niej od razu dwie ważne rzeczy – że od 1976 roku organizować zaczęto też zimowe paraigrzyska, to po pierwsze. A po drugie, że cały ruch zyskał rozpęd od 1988 roku, gdy Seul ugościł paraolimpijczyków. Bo zrobił to znakomicie.

Gwałtowny rozwój

To właśnie w Seulu zaczęła się – czy też powróciła – tradycja organizowania paraolimpiad w tych samych miastach, w których odbywały się też igrzyska olimpijskie. W Korei sportowców z niepełnosprawnościami zaproszono zresztą na dokładnie te same obiekty. Zawodników zjawiło się ponad 3000, reprezentowali 60 krajów. Wielu sędziów i oficjeli z igrzysk przeszkolono też pod kątem paraolimpijskiej imprezy i pracowali przy obu. Zadbano też o wszelkie ułatwienia dostępu w obiektach, w których parasportowcy zamieszkali (bo, to jedyna różnica, mieli inną wioskę, niż sportowcy bez niepełnosprawności). Koreańczycy wyznaczyli pewien standard, do którego potem nawiązywali kolejni organizatorzy.

Dla wielu to wtedy narodziły się faktyczne igrzyska paraolimpijskie. Tym bardziej, że oficjalnie używano już wówczas tej właśnie nazwy, a dodatkowo niesamowicie zwiększyła się medialna „reprezentacja” imprezy – o wynikach sportowców informowano już właściwie na całym świecie, a trybuny zapełnione były fanami, którzy przyszli skuszeni darmowymi biletami. I zobaczyli, że to – jak i wcześniej rozegrane igrzyska – fantastyczna sprawa.

Cztery lata później, w Barcelonie, wykonano kilka innych, ważnych kroków, w celu uznania igrzysk paraolimpijskich za istotną część ruchu olimpijskiego (choć oficjalnie jeszcze nie do końca do niej należały) – znicz olimpijski zapalał niepełnosprawny łucznik, Antonio Rebollo, a na ceremonii otwarcia paraolimpiady poprzez nagranie wypowiadał się sam Stephen Hawking. Półtora miliona osób oglądało tamte paraigrzyska w telewizji. Impreza zdobywała rozpoznawalność.

Co istotne – w tamtym okresie finalnie kształtowały się kwestie formalnie. Już w 1960 roku powstała pierwsza organizacja zrzeszająca niepełnosprawnych sportowców, ale przez wiele lat chodziło tylko – jak i na paraigrzyskach – o tych na wózkach. Dopiero z czasem włączono i innych, o których zabiegała kolejna z organizacji (International Sport Organisation for the Disabled). W międzyczasie powstać zdążyło jednak i kilka innych. Innymi słowy: zrobił się chaos.

W 1982 cztery największe organizacje powołały International Co-coordinating Committee Sports for the Disabled in the World. Tę przydługą nazwę skracano do ICC i to właśnie za sprawą tegoż Komitetu przez kilka lat zarządzano sportem osób z niepełnosprawnościami. Po kilku latach dołączyły też inne organizacje – dla sportowców głuchych oraz tych z niepełnosprawnościami intelektualnymi. Widać było jednak potrzebę reorganizacji.

Ta nadeszła w 1989 roku. To wtedy powstał Międzynarodowy Komitet Paraolimpijski, utworzony na wzór MKOl, który swoją siedzibę znalazł w niemieckim Duesseldorfie. To stamtąd (a potem z Bonnu) zarządzać zaczęto całym ruchem paraolimpijskim i lobbowano za tym, by uznano go oficjalnie za wchodzący w skład rodziny olimpijskiej. Barcelońskie paraigrzyska jeszcze nie były oficjalnie organizowane przez MPK, ale te zimowe w 1994 roku – w Lillehammer – już tak.

Kolejne lata przyniosły jednak kilka problemów. W Atlancie komitet organizacyjny „normalne” igrzyska nie planował współpracować blisko z organizatorami paraigrzysk, przez co impreza nie była odpowiednio opakowana medialnie, a sportowcy rywalizowali na niemal pustych stadionach (aczkolwiek to właśnie w USA sponsorzy zainteresowali się na poważnie ruchem paraolimpijskim). W Sydney z kolei wybuchła wielka afera, gdy odkryto, że reprezentacja Hiszpanii w koszykówce w kategorii niepełnosprawności intelektualnych, posłała do Australii ekipę złożoną… w dużej mierze ze zdrowych sportowców.

To jednak nie zatrzymało MPK. Wręcz przeciwnie – w 2001 roku Komitet doprowadził do podpisania umowy z MKOl, zgodnie z którą obie organizacje miały blisko współpracować przy organizacji kolejnych igrzysk i paraigrzysk, a te drugie miały być organizowane zawsze w tym samym mieście co pierwsze. Całkiem niedawno porozumienie to przedłużono do 2032 roku. Paraigrzyska stały się częścią ruchu olimpijskiego, przez co zaczęły budzić jeszcze większe zainteresowanie – sportowców, fanów, mediów i sponsorów.

Widać było to już w Atenach, ale to igrzyska w Pekinie (2008) i Londynie (2012) wprowadziły sport paraolimpijski na nowy, nieznany wcześniej poziom. Transmitowano wówczas zdecydowaną większość konkurencji i zawodów. Zmagania opisywano na całym świecie, a medaliści paraolimpiad witani byli w swoich krajach z honorami, jakie przypadały wcześniej głównie pełnosprawnym zawodnikom. W Londynie po raz pierwszy udział w paraigrzyskach wzięło ponad 4000 osób. A to przecież nie był koniec – w Rio pojawiło się ich jeszcze więcej.

Sport paraolimpijski odniósł wielki sukces. A wszystko zaczęło się od szesnastki łuczników-amatorów i jednego człowieka, który chciał, by ci poczuli się ważni dla społeczeństwa.

Tokio wzywa

540 konkurencji w 22 dyscyplinach – tyle odbędzie się w Tokio na paraigrzyskach, które potrwają od 24 sierpnia do 5 września. Zadebiutują zawody w badmintonie i taekwondo, nie będzie za to tych w żeglarstwie i siedmioosobowej piłce nożnej. Niestety, całość – jak i wcześniejsze igrzyska – odbędzie się bez fanów ze względu na obostrzenia związane z pandemią koronawirusa.

Paraolimpijczycy i tak liczą, że rywalizacja przebiegać będzie po raz kolejny na znakomitym poziomie, a dopingować będą ich koledzy z kadry, którzy będą mogli pojawić się na trybunach. Czy tak będzie – przekonamy się już za niedługo. Jednego jesteśmy pewni – tę rywalizację warto będzie obejrzeć. Bo to już nie tylko „impreza towarzysząca” igrzyskom olimpijskim. To zawody, na których rywalizacja sportowa stoi na świetnym poziomie.

I w Tokio dostaniemy kolejny tego dowód.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez