Rosjanie byli zszokowani, nawet nam nie pogratulowali po meczu

Rosjanie byli zszokowani, nawet nam nie pogratulowali po meczu

– Po finale olimpijskim wybraliśmy się do klubu go-go. Wagner też chyba z nami był. Nic specjalnego się jednak nie wydarzyło, bo nie byliśmy krezusami. Wtedy nie wydawało się pieniędzy tak jak dziś. Człowiek chciał napić się piwa, ale jak z tyłu głowy miał przelicznik, co kupi w Polsce za te pięć dolarów, to takie piwo nie smakowało w ogóle. To było upokarzające, bo to było tylko piwo w dyskotece. To trzeba przeżyć, żeby poznać ten wstyd – opowiada Zbigniew Lubiejewski, siatkarski mistrz olimpijski z Montrealu w 1976 r.  

***

RAFAŁ BIEŃKOWSKI: Czy po 43 latach medal ze złota jakkolwiek się zmienia?

ZBIGNIEW LUBIEJEWSKI: W ogóle się nie zmienia, złote medale nie ulegają degradacji. Chociaż mój jest bardziej pozłacany. Wykonano go z jakiegoś stopu i pokryto dość grubą złotą powłoką. Dlatego też nie ma on większej wartości samej w sobie, to raczej symbol. Mogę przynieść, jeśli chcesz.

(Lubiejewski wraca po chwili)

Zobacz, on jest taki, jaki był. Tylko etui jest trochę zniszczone, bo czasami go wypożyczałem. Zwróć uwagę na drewniane pudełko. To klon kanadyjski. Jest bardzo twardy, kiedyś używano go do wyrobu specjalnych łódek, bo to drewno jest lekkie, ale jednocześnie właśnie bardzo twarde. Tak więc mimo tego, że minęły już 43 lata, to medal wciąż prezentuje się okazale. Chociaż przeżył trochę dziwnych rzeczy, bo zawsze wszędzie ze mną jeździł.

Co ciekawe, Polacy nie mogli już obejrzeć waszej dekoracji medalowej w Montrealu.

Mecz transmitowali Anglicy i ucięli przed dekoracją. Po 4 nad ranem satelita nadający sygnał zakończył ponoć pracę. Wiadomo, jakie to były czasy.

(Lubiejewski wpatruje się przez chwilę w leżący na stoliku medal) Fajnie, że go mam, bo nie wygrywa się medalu tak na pstryknięcie palcami. Trzeba jednak znaleźć się w odpowiednim momencie w odpowiednim miejscu, mieć umiejętności i trochę szczęścia. Nam się to udało. Myślę, że chłopaki, którzy jeszcze chodzą po tej ziemi, szczycą się tym. Chociaż czekamy z niecierpliwością, aż młodsza generacja trochę zwolni nas z tych różnych obowiązków, które ten medal przez lata na nas nakładał.

Na przykład takiego, jak nasze spotkanie?

Chociażby, bo przecież my jesteśmy już historią, która prędzej czy później pójdzie w zapomnienie. 43 lata to tak długo, że już dawno powinniśmy zostać odstawieni na półkę, którą może się i czasami odkurza, ale tylko przy jakiejś okazji. Naprawdę, to już najwyższy czas, aby przeżywająca renesans polska siatkówka zdobyła medal olimpijski. Nie wiem czy złoty, bo to będzie bardzo trudne, ale medal tak.

Vital Heynen taki obiecuje.

Mieszkałem dwadzieścia lat w Belgii. Pamiętam jego młode lata, bo byłem trenerem w mieście, z którego on pochodzi, czyli Maaseik. Heynen był wtedy jeszcze w juniorskich zespołach Noliko. Grał na wystawie. Czy był super wystawiaczem? Nie, natomiast było go widać na boisku, bo mocno nadrabiał swoim buńczucznym zachowaniem. Wybijał się, bo zawsze miał duży “wafel”, ciągle gadał przez siatkę.

Kiedy patrzę dziś na niego, mnie osobiście jego zachowanie przeszkadza. Jego miny są trochę jak w cyrku. Umiejętnie odstawia teatr. Jest trochę szaleńcem, poza tym jest uzbrojony w znajomość aż czterech języków obcych, co jest ważnym handicapem w obcowaniu z rywalami. Heynen jest na pewno kontrowersyjny. Jurek Wagner też nie chował się pod stół, ale jego decyzje – moim zdaniem – były jednak dużo bardziej przemyślane. Wagner swoim stylem pracy wyprzedził epokę, wtedy to był ewenement.

Próbuję sobie wyobrazić, jakby wyglądało, gdyby Wagner i Heynen usiedli do wspólnego stołu, żeby porozmawiać o siatkówce.

Myślę, że byłaby to ciekawa trenerska konfrontacja.

A co by stało na tym stole?

Belgowie piją dużo piwa, dlatego znając ich, byłoby to pewnie Stella Artois lub Jupiler. Jurek wolał z kolei bardziej wystawne trunki.

Taka rozmowa byłaby interesująca, chociaż Heynenowi na pewno dopisuje też szczęście. Nie odbieram Vitalowi warsztatu trenerskiego, jaki posiada, ale trafiła mu się też fajna generacja ludzi. I on z tego korzysta, bo ilość graczy, których testuje, jest oszałamiająca. Nigdzie na świecie nie ma tylu siatkarzy, z których można wybierać, a to generuje bardzo ostrą rywalizację. Selekcja jest bardzo szeroka, a są przecież jeszcze inni. Spójrzmy chociażby na Mateusza Mikę, mistrza świata z 2014 r., który od dłuższego czasu boryka się z kontuzjami. Z tego co obiło mi się o uszy, to Heynen wcale nie mówi mu “nie” jeśli chodzi o igrzyska. Rywalizacja na pewno będzie więc ogromna, bo do Tokio poleci tylko dwunastka. Oby tylko trener dokonał dobrego wyboru.

Zobaczymy, jak w drużynę wkomponuje się też Leon. Spójrz na Leala, czyli kubańskiego kolegę Leona, który na tej samej zasadzie gra od tego roku w kadrze Brazylii. W meczu z nami (rozmawialiśmy 11 lipca – red.) momentami niespecjalnie dawał sobie radę. Widać to było też po jego reakcjach, bo był sfrustrowany, nerwowy.

Vital Heynen może przebierać w zawodnikach jak w ulęgałkach. Hubert Wagner też zafundował wam przed igrzyskami w Montrealu dość brutalną selekcję.

Na starcie było 24 ludzi i połowa musiała odpaść. Przygotowania do igrzysk trwały sześć miesięcy i co miesiąc skreślał dwóch zawodników. Wagner powiedział, że kto chce się poddać od razu, może to zrobić, ale jeśli ktoś zostaje, to akceptuje absolutnie wszystkie jego warunki. Selekcja była więc correct, wszyscy wiedzieli, na jakim koniu jadą. Jako ostatni odpadli Staszek Iwaniak i Wojtek Baranowicz. Staszkowi jeszcze po tylu latach odbija się to czkawką.

Wciąż ma żal?

Boli go to, bo miał już nawet gotowy garnitur olimpijski. Później musiał go oddać jakiemuś działaczowi, przykra sprawa. Wydaje mi się, że w tym przypadku – nie obrażając oczywiście kolegów – Wagner powinien podjąć inną decyzję. Iwaniak powinien pojechać, a w domu powinien zostać Włodek Sadalski. Staszek był w mojej opinii lepszym rozgrywającym. Dominowały tam jednak pewne układy i to one przeważyły. Ale to już historia. Cóż, na niego wypadło, na niego bęc.

Jak wyglądała taka eliminacja zawodników?

Bardzo prosto. Pamiętam tę po zgrupowaniu górskim w Fount Romeu, gdzie zasuwaliśmy przez trzy tygodnie. Wracając do domu mieliśmy postój w Paryżu. Poszliśmy do kawiarni i Wagner mówił bez żadnego rozczulania się: na następny obóz do Cetniewa nie jedzie Zbyszek Jasiukiewicz i Olek Skiba. Tyle. Takie były zasady.

Z pana perspektywy radość była pewnie podwójna, bo na złote mistrzostwa świata w Meksyku dwa lata wcześniej pan nie poleciał.

Tamte mistrzostwa mnie ominęły, chociaż miałem na nie jechać. Niestety, rok przed imprezą, w szkole, gdzie pracowała moja żona, doszło do wypadku śmiertelnego. Tamtego dnia małżonka zabrała uczniów na plażę. Kiedy szli chodnikiem, jedno z dzieci wpadło pod samochód. Po tym wszystkim musiałem zająć się żoną.

To było krótko przed wyjazdem na turniej do Japonii. Zadzwoniłem do trenera Tadeusza Szlagora, który był jeszcze selekcjonerem i powiedziałem mu, że niestety nie mogę lecieć. Trener zapytał, czy na pewno wiem, czym to skutkuje. Wiedziałem. Szkoda. Może nie odgrywałem w tamtej reprezentacji pierwszoplanowej roli, tak jak Tomek Wójtowicz, Edek Skorek czy Rysiek Bosek, ale byłem częścią tamtej drużyny.

Kiedy lecieliśmy później do Montrealu, też wiedziałem co mnie czeka, jakie mam zadania. Wchodziłem na boisko tak jak dzisiaj libero. W każdym secie albo za Skorka, albo za Wójtowicza. Przyjmowałem dobrze, dlatego jak wchodziłem na zagrywkę, to przyjmowałem trzy pozycje z tyłu. To było moją najlepszą stroną, poza tym ktoś musiał być od czarnej roboty. Zaakceptowałem to, dzięki czemu dołożyłem do medalu swoją cegiełkę. Chociaż wcale nie czułem się gorszy od Zarzyckiego, Karbarza czy Boska. Oni po prostu bardziej pasowali Wagnerowi do zespołu.

Poza boiskiem był pan w grupie bankietowej, czy jednak wśród tych grzeczniejszych?

Trzymałem się z dala, raczej stroniłem od alkoholu i zabawy. Jak to w grupie: jeden lubi imprezować, drugi lubi śpiewać, jeden lubi gadać jak najęty, bo jest showmanem, drugi woli nie gadać w ogóle.

A skąd wzięła się ksywka “Chomik’?

(śmiech)

No więc?

Jak to dlaczego? Bo wszystko chomikowałem! I nie mówię o pieniądzach, bo te – zresztą też nieduże – pojawiły się dopiero po igrzyskach. Chomikowałem sprzęt, bo zawsze brakowało tenisówek, koszulek, skarpetek. Jak dostałem na przykład trzy nowe pary butów na sezon, to trenowałem w starych, a świeże chomikowałem. Chociaż sprzęt był średniej jakości. W tenisówkach z Grudziądza, bo tam je produkowano, czasami nie dało się nawet chodzić. Jak potem dostaliśmy buty i skarpetki z Adidasa, to Boże święty… Teraz to się wydaje śmieszne, ale wtedy nie bawiło nikogo.

Tak więc przez to chomikowanie właśnie tak mnie nazwali koledzy z reprezentacji. W kadrze każdy zresztą miał ksywę: Skorek to “Szabla”, Bosek “Bubu”, Zarzycki “Zuzu”, Gawłowski “Gaweł”, Rybaczewski “Ryba”, Łasko “Kreska”, Wójtowicz “Czarny”, bo miał wielką grzywę.

Wójtowicz był wybitnym siatkarzem, ale poza boiskiem to bardzo spokojny, żeby nie powiedzieć nudny facet. Czterdzieści lat temu też tak miał?

Zawsze był trochę flegmatyczny. Nie wiem co tam w środku w nim drzemało, ale nigdy nie był wybuchowy, nie zabierał pierwszy głosu, trzymał się z tyłu. Charyzma w ogóle nie poszła w parze z umiejętnościami sportowymi. Zawodnik doskonały, natomiast jak dziś komentuje mecze w telewizji, to ja wyłączam głos. No, ale nie każdy musi mieć taki dar, nie każdy musi być Wojtkiem Drzyzgą.

O pana telewizja nigdy się nie upominała? Niektórzy mistrzowie sprzed lat dobrze odnaleźli się w mediach.  

Eee tam, kiedyś poszedłem do Jedynki, ale to nie dla mnie. Nawet do Warszawy nie chce mi się jeździć.

Czy wam, zawodnikom, przeszkadzało, że Hubert Jerzy Wagner tak otwarcie mówił o złotym medalu olimpijskim? Przecież wywierał tym na was dużą presję.

Dziennikarz ponoć trochę podkoloryzował jego wypowiedź o tej obietnicy złota, ale my i tak braliśmy to z uśmiechem na ustach. Zresztą nie tylko my. Kiedy Wagner powiedział, że zdobędzie złoto, Ryszard Niemiec z krakowskiego “Tempa” obiecał, że po wszystkim przeniesie Jurka na barana. Wagner oczywiście dowiedział się o tym i kiedy wygraliśmy w Montrealu, oficjalnie zakomunikował w telewizji, że czeka, kiedy to przyjedzie po niego ten koń. Nie wiem, czy przejażdżka się odbyła, ale słyszałem, że dziennikarz go za to przeprosił. Jurek był kontrowersyjny i jako zawodnik, i jako trener.

Powiedzmy to sobie szczerze, zanim nie zaczął wygrywać z reprezentacją, był chyba uważany za bufona.

Tak. Uważał, że ma swoją wizję. Nie przejmował się za bardzo historią, całym dorobkiem trenerskim w naszym kraju. Był bezwzględny, a czasami wręcz chamski.

Przykład?

Można mnożyć. O zmarłych podobno źle się nie mówi, ale był taki moment, że postawił mu się Edek Skorek. Znakomity zawodnik, bez niego bardzo ciężko byłoby coś ugrać. No to Wagner wziął go na rozmowę i powiedział: “Słuchaj, chuju, albo będziesz robił to co ja chcę, albo spierdalaj do domu”. Taka była rozmowa. Bez dyplomacji.

Pan miał podobne starcia z Wagnerem?

Nie, ja byłem dość spokojnym człowiekiem. Chociaż też niespecjalnie darzyłem go sympatią.

Ale w Montrealu mieszkaliście ponoć w jednym pokoju.

To były mieszkania. W wiosce olimpijskiej stały dwa wielkie domy w kształcie piramid, oba na dwadzieścia pięter. W naszym mieszkaniu spałem akurat z Włodkiem Stefańskim i właśnie Wagnerem, który miał tam normalnie swój pokój.

Mocno pilnował was w wiosce olimpijskiej, żebyście nie imprezowali? Ponoć już w samolocie było wesoło.

Przez te lata były różne przygody, ale generalnie grupa była zdyscyplinowana. W Montrealu przed turniejem nawet chyba nie mieliśmy alkoholu. Wynikało to po prostu z innych priorytetów, niż dzisiaj. Wiedzieliśmy o co gramy. Marzyliśmy, żeby zdobyć medal i wyjechać za granicę na intratne kontrakty, bo jednak w Polsce zarabialiśmy grosze.

Jak zapamiętał pan samą otoczkę igrzysk?

Wszędzie bramki z detektorami, żołnierze z bronią, bo to było przecież po zamachach w Monachium. Czuć było obawę, że po 1972 r. wszystko się może zdarzyć. Ale igrzyska i tak były dla mnie przeżyciem. Spotykałem ludzi, których znałem tylko z telewizji: Wasilij Aleksiejew, Lasse Viren, Olga Korbut, Nadia Comaneci i inni. Nie wszystkie nazwiska może coś tobie mówią, ale ja się bardzo interesowałem nie tylko siatkówką.

Nasza reprezentacja zdobyła wówczas 26 medali. Dziś możemy tylko pomarzyć o takim wyniku.

Mieliśmy tam przecież aż siedem złotych medali. Oglądałem co mogłem, wszędzie były telewizory. Byłem też na stadionie, kiedy Irka Szewińska biegła finał 400 m. Co to było… Szok. Codziennie rano był apel w wiosce olimpijskiej, podczas którego informowano wszystkich, kto zdobył jakie miejsce. Cała kadra wydawała okrzyki, biła brawo. Wszyscy wspólnie się cieszyli.

Chociaż nie wszystkie apele były przyjemne. Pamiętam jedno ze spotkań na dziedzińcu w wiosce, w którym wzięła udział cała nasza ekipa olimpijska. Prezesem PKOl-u był Bolesław Kapitan, a ponieważ sytuacja polityczna była wówczas dość ciekawa, powiedział wprost, żeby pomagać naszym przyjaciołom Rosjanom w zdobywaniu medali. Coś kurwa niesamowitego, powiedział tak szef PKOl-u. Z tłumu wyszedł Czesław Kwieciński (zapaśnik, medalista z Montrealu – red.) i zapytał: “Panie prezesie, czyli co, my mamy przegrywać z nimi?”. Na to Kapitan, żeby po prostu wygrywać z innymi i w ten sposób im pomagać. Ciśnienie na sukces było duże, bo sytuacja polityczna była napięta, a dodatkowo impreza rozgrywana była za oceanem.

Towarzysze z partii mocno pilnowali was w Kanadzie?

Nie mogło być inaczej! Tylko z perspektywy czasu ja się pytam, co tam się mogło dziać? No co? Po pierwsze, nie znaliśmy języka, co najwyżej po rusku mógłbym się dogadać, odrobinę znałem też francuski. A po drugie, co my mogliśmy wiedzieć i jakie tajemnice zdradzić? To był nonsens. Może bali się, że będziemy chcieli uciec?

Mniej więcej wiedzieliśmy kto jest kto, byli tam jacyś tajemniczy kierownicy od zamiatania kurzu, ale staraliśmy się nie zaprzątać sobie tym głowy. Wagner też to olewał. Chociaż oni na pewno mieli też w swoich szeregach sportowców. Podejrzewam, że wśród reprezentantów byli tacy, którzy musieli mieć oczy i uszy otwarte. Tylko co z tego? Co oni mogli o nas napisać? My byliśmy zupełnie czym innym zajęci, w dupie mieliśmy politykę.

Wróćmy jednak na parkiet. Dziś nie każdy już pamięta, ale początek turnieju mieliście trochę jak z koszmaru. W pierwszym meczu z Koreą Południową wygraliście 3:2, ale wyciągaliście stan meczu z 0:2. Marzenia o medalu mogły runąć już wtedy. Zlekceważyliście trochę Azjatów?

Dostaliśmy zimny prysznic, początek był fatalny, ale żadnego lekceważenia nie było. Wbrew pozorom, Koreańczycy zaprezentowali się naprawdę bardzo fajnie. Grali szybko, byli wyskakani, to była dość nowoczesna siatkówka. Poza tym trzeba było mocno im się przyglądać, żeby zorientować się, kto jest kto, bo ciągle biegali, zmieniali pozycje, mieszali. Ciężko było powiedzieć, który tak naprawdę grał z przodu, a który z tyłu. Patrzyliśmy więc po numerach, bo dla nas wszyscy byli tacy sami. Było ciężko, ale jak to mówią, zwycięzców się nie ocenia. Później Kanadyjczycy spłynęli z nami łatwo 3:0, a potem był mecz z Kubą (3:2).

Wagner po latach mówił, że to było najbardziej stresujące spotkanie w jego życiu. Że z Montrealu zapamiętał je nawet bardziej, niż finał z ZSRR.

W piątym secie Kubańczycy mieli w górze piłkę meczową, ale Lapera uderzył nad blokiem Wójtowicza i Skorka! Był tam jeszcze drugi taki, Martinez, który skakał chyba z metr trzydzieści od ziemi. Jak małpa. Kosmos. Pamiętam jak dziś: przy jednej z decydujących piłek posadził nam takiego gwoździa po prostej, że nie było co zbierać, ale pomylił się dosłownie o tyle (Lubiejewski pokazuje centymetry na palcach). Gdyby trafił, pewnie wygraliby ten mecz. Sędzia przyznał im już punkt, natomiast liniowy zasygnalizował, że był aut. Główny cofnął swoją decyzję, mieliśmy szczęście. To był kluczowy mecz, w zasadzie ćwierćfinał, bo wygrany zespół był już prawie w strefie medalowej.

W drodze do finału, spośród pięciu meczów trzy zakończyliście w pięciu setach.

Mówili o nas, że byliśmy królami pięciosetówek. W okresie przygotowawczym zapieprzaliśmy strasznie. Wagner był rygorystyczny, a każdy trening miał rozpisany praktycznie co do minuty. Dostawaliśmy takie obciążenia, że człowiek aż się zastanawiał, czy to aby na pewno jest potrzebne. Ale jak widać opłacało się, bo kiedy rywale zdychali, my jeszcze przebieraliśmy nogami.

Z perspektywy czasu widzę, jak strasznie trenowaliśmy. Mało tego, podczas meczów eliminacyjnych w grupie, kiedy pierwsza szóstka grała, pozostali normalnie trenowali w sali obok. W pewnym momencie przybiegał tylko kierownik i wołał, że ktoś wchodzi. Dziś może to wydawać się dziwnie, ale tak było. Ciężka praca przyniosła jednak efekty. Tym bardziej że Związek Radziecki w drodze do finału bił wszystkich po 3:0. Nasza droga była cierniowa, ich odwrotnie.

Przed finałem mijaliście się z nimi w wiosce olimpijskiej?

Spotykaliśmy ich, ale oni raczej nie szukali kontaktu. Byli małomówni, trochę zamknięci w sobie. Nie wiem z jakiego względu, być może z takiego samego jak my, czyli bariery językowej, pewnego odizolowania. Wydaje mi się wręcz, że oni chyba nawet nie mogli się z nami kontaktować. Tam był przecież reżim jak dziś w Korei.

Jaki nastrój panował przed meczem w naszej drużynie? Jak grupa znosiła ciśnienie przed tak ważnym spotkaniem?

Po wygranym półfinale z Japonią obudziłem się o trzeciej w nocy. Zobaczyłem, że Wagner stoi na balkonie i kopci papierosa:

– Jurek, co jest?

– Kurwa, jakoś za dużo spokoju jest w zespole. Muszę coś zrobić, żeby was pobudzić. Opierdolę chyba jutro kogoś na porannym treningu.

Bał się, że przez pewny medal będziemy za bardzo odprężeni. I jak zaplanował, tak zrobił. Opierdzielił frontmana, o ile dobrze pamiętam, był to chyba Tomek Wójtowicz. Znalazł jakąś iskierkę, rozpalił ją i wstrząsnął drużyną. Jurek bardzo denerwował się przed finałem, chociaż wcale się mu nie dziwię, bo Ruscy mieli taką pakę… Czernyszow, Dorochow, Sawin, Poliszczuk, Kondra. Boże święty, kogo tam nie było. Znaliśmy ich wartość sportową, wydaje mi się, że mieli lepszą drużynę.

Pamięta pan odprawę Wagnera przed meczem?

Nic specjalnego. Nie było jak w filmach, bardziej użytkowo. Przede wszystkim wiele technicznych wskazówek, żeby uważać na pewne elementy przeciwnika: ten bije większość piłek po skosie, ten po prostej, ten skacze lepiej, ten gorzej, tego zamęczamy zagrywką. Serwowaliśmy oczywiście na Czernyszowa, bo to on grał tam pierwsze skrzypce. Chłopak nie był wysoki, miał może 193 cm, ale atakował przepięknie z prostej ręki.

Pierwszego seta przegraliście jednak 11:15.

Na początku nie wiedzieliśmy co się dzieje. Było bardzo nerwowo. Dla mnie tym bardziej że wchodziłem na boisko we wszystkich meczach do finału, ale w tym z ZSRR już nie. Ciężko się znosi taki mecz stojąc z boku, bo człowiek chciałby pomóc. Takie jest jednak życie zmienników. Wagner też klął na ławce, wkurwiał się, standard. Przegrywaliśmy już 1:2 w setach, ale wygraliśmy czwartego. Chyba sam Jurek nie spodziewał się, że ten mecz może tak wyglądać.

Kiedy doprowadziliście do piątego seta, czuliście się pewniej? Mieliście w głowie to, że rywal nie był w Montrealu przyzwyczajony do takiego długiego grania?

Nikt tak nie myślał. Nie było tak, że skoro doszło do piątej partii, to byliśmy pewni swego. Chociaż rzeczywiście po wygraniu tego czwartego seta, kiedy zaczęło się im palić koło dupy, popełniali coraz więcej błędów. U nas zaczęło się lepiej dziać, obroniliśmy kilka piłek, a oni mylili się. Im bliżej końca meczu, tym ciśnienie rosło i oni chyba trochę nie wytrzymali. Zaczęli popełniać proste błędy: ktoś nie zdążył, ktoś się nie ruszył, Czernyszow zaczął napieprzać po autach.

To on zepsuł ostatnią piłkę dającą wam medal.

Euforia była duża. My się cieszyliśmy, a oni zeszli z boiska niepyszni. Nawet nie przyszli nam zwyczajowo pogratulować po zakończeniu meczu. Byli zszokowani, bo prowadzili już 2:1 w setach i powinni nas wziąć na rzadko. Oni mieli wpajane to, że są najmocniejsi na świecie i na pewno muszą wygrać. – Wsie medale nasze – tak mówili. Podczas mistrzostw świata w Polsce spotkałem na Stadionie Narodowym Pawła Seliwanowa, który był tam jednym z zaproszonych gości. Przywitaliśmy się i mówi do mnie: “Słuchaj, ja nie wiem kurwa co to się stało, że myśmy wtedy przegrali”. Powiedział, że dla nich to był dramat, bo mieli strasznie mocną drużynę.

Poza tym – znając w ogóle sport radziecki w tamtych czasach – zawsze były też wątpliwości dotyczące dopingu. Na marginesie: sam byłem w Montrealu trzy razy na kontroli antydopingowej. Losowano zawodników i jakoś padło na mnie. Ale zawsze chętnie tam chodziłem, bo można było długo siedzieć i wypić piwo (śmiech).

A propos piwaWiem, że bankiet po mistrzostwach świata w Meksyku w 1974 r. był bardzo huczny, a jak było w Montrealu?

Po meczu najpierw poszliśmy do telewizji, żeby była relacja na żywo do Polski. A później były “zajęcia” w grupach. Biała trochę się polała, wybraliśmy się też do klubu go-go z dziewczynami. Poszliśmy tam całą kupą, Wagner też chyba z nami był.

Nic specjalnego się jednak nie wydarzyło, bo my naprawdę nie byliśmy wtedy krezusami. 100 dolarów do wydania, to był dla nas wielki majątek, a tam 50-70 dolarów szło od razu. Wtedy nie wydawało się pieniędzy tak jak dziś. Człowiek chciał napić się piwa, ale jak z tyłu głowy miał przelicznik, co kupi w Polsce za te pięć dolarów, to takie piwo nie smakowało w ogóle. Ty nie doznałeś takich luksusów, ale uwierz mi, to było upokarzające, bo to było tylko piwo w dyskotece. Okropne. To trzeba przeżyć, żeby poznać ten wstyd.

Ale mimo wszystko po powrocie do kraju pewne drzwi raczej się dla was uchyliły.

Uchyliły się. Przede wszystkim otwierała się przed nami szansa wyjazdu za granicę, bo mieliśmy to obiecane. Pojawiła się perspektywa zarabiania dużo większych pieniędzy, bo to co zarabialiśmy w Polsce, to był śmiech na sali. Chociaż po Montrealu oczywiście były nagrody. Kiedy przylecieliśmy do Warszawy, premier Jaroszewicz dał nam po 180 tys. zł i talon na samochód. Dostałem mieszkanie w Olsztynie, pralkę, meble, jakiś dywan. Żona się cieszyła, bo to były namacalne rzeczy, których nie dostawało się tak łatwo. Wtedy meblościanka “Hania”, którą trzeba było samemu składać, to było coś. Niby płyty paździerzowe, ruski telewizor, gdzie nic nie było widać, tylko śnieg – ale było.

Teraz ludziom może to się wydawać śmieszne, ale wtedy myśmy to autentycznie przeżywali. Chociaż jako sportowiec i tak miałem łatwiej. Znało się ludzi w zakładach mięsnych, więc ktoś czasami coś podrzucił. Poszło się do komitetu wojewódzkiego mówiąc: „Panie sekretarzu potrzebuję pralkę. Muszę prać ciuchy, a nie mam w czym”. To prozaiczne rzeczy, które kiedyś urastały do wielkiego problemu.

Jak ułożył pan sobie życie po graniu?

Najpierw pracowałem w Belgii jako trener. Chciałem pozarabiać wszystkie pieniądze, ale tak się nie da. W pewnym momencie pojawiły się problemy z serduchem i musiałem skończyć zabawę z siatkówką. Do Polski wróciłem na początku lat 90., wkrótce otworzyłem z kolegą sklep. Dobrze prosperował, mieliśmy ten biznes przez 20 lat. W końcu jednak sprzedaliśmy ten sklep razem z towarem dużej firmie. Trzeba było już dużo inwestować, komputeryzować, a to wymagało wydatków rzędu ćwierć miliona złotych. Poza tym na rynek wchodziły coraz mocniej markety, wielkie korporacje i takie sklepy jak nasz musiały ustąpić im miejsca.

Słyszałem, że jest dziś pan zapalonym golfistą.

Od sześciu lat. Szkoda, że tak późno zacząłem, bo to fantastyczna gra. Kolega namawiał mnie i namawiał, ale podchodziłem do tego sceptycznie, bo taka mała piłeczka i jakieś dołki? Któregoś dnia machnąłem jednak ręką i pojechałem. Kolega nauczył mnie grać i wiem, że to świetna gra. Na okoliczne pole w Naterkach często przyjeżdża chociażby Jurek Dudek, Mariusz Czerkawski, różni aktorzy. Dziś pasjonuje mnie już nie tylko siatkówka. Oprócz golfa, uwielbiam chociażby oglądać kolarstwo. Właśnie jadą w Tour de France. Kiedy zaczynaliśmy rozmawiać, zostały im jeszcze 103 km do mety.

Potrafi pan tak przesiedzieć przed telewizorem cały etap, ponad 200 km?

Aż tak to nie, ale oglądam. Lubię patrzeć jak kolarze zasuwają na podjazdach po kocich łbach. Poza tym pasjonuje mnie francuska historia, a podczas transmisji dowiaduję się wielu rzeczy. Panowie Jaroński i Wyrzykowski zawsze są przygotowani, prześlicznie opowiadają o każdym wzgórzu, każdym zameczku.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. RB, newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez