Przed startem spałem w… garażu. A potem zdobyłem olimpijskie złoto

Przed startem spałem w… garażu. A potem zdobyłem olimpijskie złoto

Robert Korzeniowski to człowiek instytucja. Przez lata pracował na swoją legendę jako sportowiec, dziś realizuje się w biznesie i jako trener we własnym klubie lekkoatletycznym. Czterokrotny mistrz olimpijski, trzykrotny mistrz świata, dwukrotny czempion Starego Kontynentu opowiada o niesamowitych wyścigach olimpijskich, ale także o tym, co słychać w lekkiej atletyce w bieżącej, trudnej sytuacji po przesunięciu igrzysk na przyszły rok. Rozmowa została przeprowadzona w audycji “Kierunek Tokio” na Weszło FM.

DARIUSZ URBANOWICZ: Po igrzyskach w Barcelonie ’92 obraziłem się na chód sportowy, na cztery lata…

ROBERT KORZENIOWSKI: Ale chodzisz dalej, prawda?

Nieustannie! 

To było pierwsze pokazanie chodu szerszej publiczności w Polsce. Niestety, było to spotkanie od tej najgorszej strony, jako dyscypliny niezrozumiałej, która wiąże się z jakimiś niedomówieniami, traktującej wbrew zasadom fair play swojego zawodnika. Również tak to było odbierane. To zawsze jest tak, że jak biją naszych to się obrażamy na całą resztę, na tych którzy biją. Pewnie nie byłeś jedyny, ale dobrze, że obraziłeś się tylko na cztery lata.

Przez kolejne cztery igrzyska udało Ci się ten wizerunek skutecznie poprawić.

Poprawiłem wizerunek swój, ale i konkurencji, którą uprawiałem, a trzeba podkreślić, że w Atlancie ’96 wyniki sportowców były doskonałe. Polski sport zdobył tam siedem złotych medali. Wtedy to się odczarowało, potem już były tylko dobre lata.

Jednak Barcelona, przyznasz, była trudnym momentem.

Tak, znam wielu sędziów, którzy brali udział w tej… egzekucji, bo tak to trzeba nazwać. Przypomnę tylko, że przeszedłem 49 kilometrów i 600 metrów. Wchodząc na stadion zostałem zatrzymany przez sędziów. O tyle było to niesamowite, że w chodzie sportowym istnieją metody ostrzegania, że coś jest nie tak, że grozi ci wykluczenie. Ostatnie ostrzeżenie jednak miałem 15 kilometrów od mety. Potem radykalnie zwolniłem i pilnowałem tego co się działo od strony technicznej. Nie angażowałem się w żadne ucieczki ani walki. To trochę brzmi jak w kolarstwie, ale faktycznie tak to wygląda. Szedłem po to srebro na zasadzie trochę pasywnego bronienia sytuacji, nie myślałem już o złocie. No cóż, szedłem po srebrny medal, co więcej, w samej końcówce szedłem pod górę. Na takim wzniesieniu ciężko popełniać błędy techniczne. Kto był w Barcelonie, ten wie jak wygląda wzgórze Montjuïc. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zostałem zatrzymany przed samym stadionem. Dla mnie to najbardziej bolesne wspomnienie z mojej kariery sportowej i wcale nie jestem zdziwiony, że ani ty, ani miliony Polaków nie pokochaliście wtedy chodu.

Jestem przekonany, że wszyscy kibice czuliśmy się ograbieni z medalu za sprawą sędziów. Czy w takiej sytuacji, czy po takim zdarzeniu następuje jakaś rozmowa między wami? Omawiacie taką dyskwalifikację?

Kiedyś wróciłem z nimi do tego tematu i usłyszałem, że faktycznie, może nie była to najlepsza decyzja, ale może dzięki niej po latach nie zostałbyś tak wybitnym chodziarzem, że może by się skończyło na tym srebrnym medalu, a to to widzisz, cztery złote medale… Nadrabiali trochę miną. Przyznaję, nie byłem przygotowany do tych zawodów, tak jak byłem w kolejnych latach. Nie twierdzę też, że ci co mnie wówczas trenowali wiedzieli o co chodzi do końca w chodzie sportowym. Myśmy byli outsiderami w tym wszystkim, a co więcej, kiedyś bardzo mocno trzymał się blok wschodni. Tam prowadzono różne rozgrywki i ten blok był rzeczywistym blokiem. Podobno, to są takie domniemania po czasie, że moja dyskwalifikacja była rewanżem za to, że polski sędzia dał ostateczny wniosek na wykluczenie Meksykanina w Moskwie.

Dostało ci się czkawką po dwunastu latach?!

Nie jest to niemożliwe! To mogły faktycznie być jakieś głęboko chowane urazy. Ja poczułem się bardzo przedmiotowo potraktowany. Nie miałem wrażenia, że to ja biorę w tym udział, tylko że ktoś mną coś rozgrywa i koniec. Dobrze, że odzyskałem podmiotowość w kolejnych latach.

Kolejne trzy igrzyska kończyłeś ze złotymi medalami, w sumie zdobyłeś ich cztery. Wszyscy pamiętamy sytuację z Sydney, kiedy udzielając wywiadu przed kamerą dowiedziałeś się, że zamiast srebrnego masz złoty medal.

Tak, w tunelu, w strefie mieszanej… To sympatyczna historia. Nawet przy okazji jubileuszu zdobycia przeze mnie tego medalu zadzwonił do mnie Dariusz Szpakowski. Mówi, że łączy nas taka sprawa. Ja byłem przekonany, że to on przeprowadzał ten wywiad, a prowadził go Artur Szulc. Arturowi kończył się trochę wątek, widział jak jestem zdruzgotany tym srebrnym medalem. Trochę nadrabiałem miną. Wrzucił jakiś taki temat, czy moja córka kibicowała i wtedy włączył się Darek ze studia. W tym momencie usłyszałem z głośników stadionowych, że Segura jednak został zdyskwalifikowany. Nawiasem mówiąc on został zdyskwalifikowany siedem minut wcześniej! I uwaga, tutaj znów wracamy do sędziów, bo pojawiają się ich błędy. Nie powinno być tak, że zawodnik z dyskwalifikacją jeszcze przez siedem minut bierze udział w zawodach, wywiera nacisk taktyczny, odbiera owację na stadionie najpierw, a potem gwizdy. W międzyczasie gratulował mu prezydent Meksyku. Potem według Meksykanów stał się ofiarą spisku sędziowskiego. Oczywiście, było to dla nich bardzo przykre.

W Sydney 2000 zdobyłeś dwa medale, a ta dwudziestka była tydzień przed pięćdziesiątką.

Jadąc na ten wywiad, myślałem sobie, gdzie byłem dwadzieścia lat temu, dwa dni po zdobyciu tamtego złotego medalu na 20 km. Faktycznie było to jeszcze trudniejsze chyba, niż ten marsz po medal. Naturalnie, że mamy przykłady gimnastyków czy pływaków, którzy mają zaplanowanych wiele startów podczas jednych igrzysk. W tak długich wysiłkach sprawa wygląda zupełnie inaczej. Najpierw następuje wybuch euforii po złotym medalu, a potem jakaś dekompresja. Poza tym, w Polsce nie zdobywa się aż tylu medali olimpijskich, w związku z tym na chwilę zostajemy bohaterami całego narodu i nieważne, czy ktoś się naszą dyscypliną, konkurencją interesuje czy nie. Musiałem w bardzo krótkim czasie przeżyć „żałobę” po srebrze, potem odebrać złoty medal, nacieszyć się nim, kiedy Segura siedział pod podium, bo wierzył do końca, że to jego będą dekorować. Tu muszę wspomnieć mojego przyjaciela Aleksa Domaradzkiego, który niedawno niestety odszedł, ale on zorganizował specjalnie grilla na moją cześć, z owocami morza, które uwielbiam, z dobrym australijskim winem. Zatem była celebracja tego sukcesu.

A po tym wszystkim musiałeś się zebrać, bo jeszcze miałeś jeden potężny wysiłek przed sobą.

No tak, musiałem normalnie się wyspać, ponieważ następnego dnia miałem pierwszy dzień treningowy, by za tydzień wystartować na 50 km. Dwa dni po dwudziestce potwornie bolało mnie… wszystko. Aby opisać to obrazowo, powiem: włosy mnie bolały. Ja szedłem końcówkę tych 20 km z tętnem 200. Kto trenuje, ten zrozumie. Średnie tętno z całego dystansu – 193 uderzeń na minutę. Naprawdę wszystko mnie bolało i ja musiałem uwierzyć, że się zregeneruję, że dam radę znaleźć nie tylko pokłady energii życiowej, ale i motywacji, aby iść dalej. To, co mnie dodatkowo chyba motywowało, to skradzione zwycięstwo. Ten moment, który sobie wizualizowałem, że wchodzę na stadion, kiedy Segura był jeszcze za moimi plecami. Ja to widziałem zamkniętymi oczami przed startem jeszcze, że wchodzę pierwszy na metę, że wygrywam te zawody. A tego nie było. Ta wizja została przewrócona, panował pewien niesmak. Marzyłem aby wejść na stadion pierwszy. Poza tym miałem wszystkie argumenty, by ta „50” znowu była moją, przecież ja ją wygrałem cztery lata wcześniej w Atlancie. Moi rywale wierzyli w tę dekompresję, że się zadowolę jednym tytułem i już. Ani przez moment nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że już jestem mistrzem olimpijskim i mi wystarczy. Ciekawy był przebieg rozmowy moich rodziców. Tata mówi: wiesz, Robert już zdobył złoto na dwudziestkę, to już swoje zrobił. A mama na to, że on pojechał tam pięćdziesiątkę wygrać! Wytłumaczyła mu to w prostych słowach, że zadanie jeszcze nie zostało wykonane.

To jak się pozbierałeś przed tą pięćdziesiątką? Czułeś niepokój?

Ja bardzo wierzyłem. Decyzja o starcie na obu dystansach była bardzo przemyślana, choć wcześniej wierzyłem, że to się nikomu nigdy nie uda. Sam wymyślałem sobie wiele argumentów, w tym te regeneracyjne. Schowałem się pod opiekę fizjoterapeuty w domu Aleksa, z dala od zgiełku wioski olimpijskiej. Rozumiałem proces regeneracji. Doskonale zdawałem sobie sprawę, ile potrzeba czasu na zlikwidowanie konkretnego bólu. Dobrze, że nie nabawiłem się żadnej kontuzji, jakiegoś naderwania mięśnia, czy czegoś takiego. Miałem kłopot z tak zwanymi zakwasami i z odbudowaniem rezerw energetycznych, bo trzeba było odbudować glikogen do odpowiedniego poziomu. Nigdy nie zapomnę, dwa dni przez wyścigiem, wychodzę na trening  i spotkałem uroczych, starszych walkerów pod siedemdziesiątkę. Poznali mnie na ulicy, bili mi brawo, gratulowali złota, „you’re fantastic”, wszystko fajnie. A ja im mówię, że kurczę, jakbyście wiedzieli jak mnie jeszcze nogi bolą, a mam za dwa dni startować. Na 24 godziny przed startem udało się rozmasować ostatnie zakwasy. Właściwie ja nie trenowałem, po prostu się ruszałem. Pamiętam też, że przed startem spałem w wiosce olimpijskiej, a dokładnie w… garażu. Pokoje były zajęte na imprezy i pakowanie. Napisałem na kartce „tutaj śpię, proszę nie przeszkadzać”, zabrałem kołdrę i poszedłem się wyspać do garażu. Musiałem zbudować swój świat od nowa, wywołać chęć walki o wszystko. Miałem w sobie ogromny spokój. To trochę dziwne, bo wiedziałem co mam zrobić, byłem w stanie pełnej koncentracji. Nic mnie nie niepokoiło na tych zawodach i to nie chodziło o to, że mam już jeden medal w kieszeni. Czułem się panem sytuacji.

Rywale szukali jakichś relacji z tobą przed startem?

Podejrzewałem, że inni myślą, że ja sobie odpuszczę, a ja sobie myślę: a mam was, tu się pomylicie! Bardzo dobrze kontrolowałem cały ten dystans. Do walki o złoto włączył się Meksykanin Sanchez.

Miałeś jakieś warianty taktyczne, strategię na ten wyścig?

Nie. Niczego z góry nie zakładałem. Przede wszystkim zdawałem sobie sprawę, że to będzie siła złego na jednego i że rywale będą chcieli mnie kontrolować. Ja nie mogłem narzucać swojego tempa. Wiedziałem, że muszę się z nimi poczarować, trochę poudawać, że jednak czuję tę dwudziestkę w nogach. To nie był wariant taktyczny, raczej gra psychologiczna.

Joel Sanchez, który uwierzył, że jestem sponiewierany przez dwudziestkę, bardzo starał się, robił harce, uciekał kilkanaście metrów, chciał pokazać swoją moc. Natomiast ja cały czas trzymałem go, kontrolowałem. Może to trochę nieskromnie zabrzmi, ale reszta miała mnie za „szefa” i czekali co ja dalej zrobię. Sancheza udało mi się sprawdzić na lekkim wzniesieniu, choć trasa była prawie płaska. Wiedziałem, że on jest bardzo ambitny, ale zdawałem sobie sprawy, że jak przychodzi dociśnięcie jakieś większe i właśnie na podejściu, kiedy trzeba mocniej popracować, może mu zabraknąć wiary i energii, kiedy zobaczy, że nie jest pierwszy na szczycie tej górki. Jak zobaczyłem, że ma z tym problem, na siedem kilometrów do mety zaatakowałem, a on pękł.

Stwierdził, że przez tyle czasu próbował mnie oczarować, że się starał, a to nic nie dało, stracił wiarę. Na pięć kilometrów przed metą w zasadzie było pozamiatane. Dowiozłem ten wynik bez problemu. Sancheza jeszcze zdołał minąć Łotysz Aigars Fadejevs, mój przyjaciel zresztą. Miałem ponad minutę przewagi i już niemal spacerowałem. Nie triumfowałem jeszcze przed metą, bo wiedziałem, że muszę utrzymać koncentrację do samego końca i aby się za wcześnie z gąską nie witać. To było bardzo spokojne zwycięstwo, chociaż siedział mi w głowie ten Segura i że do ostatniej chwili może się coś wydarzyć. Koncentrację utrzymywałem na najwyższym poziomie. Nie myślałem o rywalach, o sędziowaniu, tylko o mistrzostwie olimpijskim. Pamiętam, że się potwornie wydarłem, jak wykrzyczałem z siebie te 70 km, które zrobiłem na tych igrzyskach, jak ucałowałem tartan. I to nie były gesty teatralne. Nie planowałem tego. Taką miałem potrzebę i tyle. Więcej na tym tartanie nie startowałem, bo już nie pojawiłem się na bieżni w Sydney, a tam zostałem podwójnym mistrzem olimpijskim.

Na długo się nie żegnałeś z tartanem, bo miałeś przed sobą jeszcze igrzyska w Atenach 2004 i jeszcze jedno złoto!

Te igrzyska w Grecji były bardzo trudne. Miałem 36 lat, owszem wygrywałem wszystko co mogłem po Sydney, ale jak wiadomo bycie nieustającym faworytem nie jest wcale łatwe. Czułem coraz większą presję. Na ostatnich treningach przez zawodami w Atenach, zanim ruszyłem miałem tętno 170, do tego stopnia byłem zestresowany. Trochę jak dojrzały rodzic, który bardziej się martwi o dziecko. Może dlatego tak się przejmowałem. Kilka dni wcześniej mój przyjaciel z Irlandii, z którym trenowałem, miał wypadek i połamał kręgosłup. Nie ułatwiało mi to zadania. Do wioski z miejsca przygotowań pojechałem bardzo wyciszony. Ludzie podchodzili do mnie w takiej aurze człowieka natchnionego, jak do świętego. Wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko, szczególne, że nie było już powtórki. To definitywnie były moje ostatnie igrzyska. Czułem się świetnie przygotowany.

Logistycznie pomagał mi wybierać miejsca do treningu nasz attaché Jacek Gmoch. Na liście startowej pojawili się harcownicy młodsi ode mnie nawet o kilkanaście lat, Chińczycy, Rosjanin Dienis Niżegorodow, starał się zaistnieć Jefferson Perez – legenda, wygrał trzy razy mistrzostwa świata na 20 km, był mistrzem olimpijskim, ale na 50 km się nie sprawdził. Warunki panowały skrajnie trudne – 38 stopni Celsjusza. Trzeba było bardzo uważać na nawadnianie organizmu. Niżegorodow przez długi czas prowadził, niektórzy myśleli, że cóż, zmiana pokoleniowa, że idzie po swoje. Ja jednak cały czas go kontrolowałem i widziałem, że opuszcza stacje nawadniania i nie pije tyle, ile powinien. Można sobie obejrzeć na youtube’ie jak on kończy zawody idąc od krawężnika do krawężnika. Kompletnie odcięty przewrócił się za linią mety.

Jest gdzieś takie zdjęcie, jak trzymam jego głowę, patrzę na niego, a on ma kompletnie nieprzytomne oczy. On nie mógł do siebie dojść przez długie godziny. Nawet na dekorację jak przyszedł, to jeszcze był półprzytomny. Dla mnie to zawody wielkiego spełnienia, postawienia kropki nad i. Lepiej sobie nie mogłem wymarzyć tych ostatnich igrzysk. Lepiej też nie mogłem sobie wymarzyć całego przebiegu mojej kariery – tak filmowo trochę, od piekła Barcelony, do Olimpu w Atenach. Coś kapitalnego absolutnie.

Dużą rolę w tych ostatnich przygotowaniach odegrała psychologia i moje osobiste metody motywacyjne, łącznie z wizjami, które miałem, że pewnego dnia wchodzę ze złotym medalem na Akropol. Tu nie ma żadnego chciejstwa, po prostu zrobiłem swoje i skoro sobie wymyśliłem ten złoty medal na Akropolu, to zabrałem go tam. Każdemu sportowcowi życzę przeżycie choćby jednej czwartej tego, co było moim udziałem w igrzyskach olimpijskich. Ba, dziś sam trenuję młodych sportowców i każdemu z nich życzę choćby udziału w igrzyskach olimpijskich, bo one są strasznie fajne. Teraz jak Tokio 2020 zostało przeniesione na kolejny rok, pojawiło się tak dużo myśli i pytań, czy będę jeszcze mógł, czy dam radę, czy to dobrze, że się olimpiada przedłuży o rok.

Igrzyska w życiu sportowca to jest wydarzenie. Ilekolwiek razy byśmy nie startowali, raz w życiu są te konkretne igrzyska, że jesteśmy gotowi i podejmujemy konkretną walkę. Sam jestem przesunięty w fazie do igrzysk w Tokio, bo miałem tam jechać z Eurosportem komentować, sprawozdawać. Byłem już w blokach, miałem nominację, ale trzeba to odroczyć.

Trudno jakoś wymiernie oceniać ten trudny i dziwny sezon lekkoatletyczny, jeśli chodzi o lekką atletykę, ale wyników ze światowego topu nie brakuje. Abstrahując od wielu kontuzji, ale polscy zawodnicy chyba dość umiejętnie podeszli do tego skondensowanego sezonu.

To bardzo trudny sezon. Wielu nie wiedziało, czy sobie odpuszczać w marcu, kwietniu.

Spora grupa się reperowała, dość wymienić Anitę Włodarczyk, Asię Fiodorow, Piotra Małachowskiego…

Wydaje się, że on wykorzystali ten okres dobrze. Inni nabyli jakieś urazy w trakcie i na całe szczęście, tak jak Piotrek Lisek, niezbyt poważne. Mówiąc też o innych krajach, mamy Duplantisa, który ustanowił najlepszy wynik na stadionie. Pamiętam rozmowę z Serhijem Bubką. W Lozannie jego rekord świata został upamiętniony, stojaki, poprzeczka na 6,15 m i tak patrzyliśmy na tę wysokość i zastanawialiśmy się kto i kiedy ją pokona. Kiedy rozmawialiśmy, to Duplantis chyba chodził jeszcze do przedszkola.

Ale już skakał!

To prawda. Muszę przyznać, że organizatorzy mityngów lekkoatletycznych i sami zawodnicy zachowali się bardzo dzielnie. Te wszystkie mityngi albo bez publiczności, albo przy bardzo ograniczonej widowni udowodniły, że panuje ogromny hart ducha u sportowców. Z drugiej strony to dowód, że lekka atletyka cały czas budzi ogromne zainteresowanie. Wszyscy zadawali sobie pytania, czy Liga Mistrzów zostanie dograna, czy odbędzie się Euro 2020, jednak lekka atletyka w okresie pandemii znakomicie się obroniła. Pokazała, że jakkolwiek rygorystyczne byłyby obostrzenia sanitarne w Tokio, lekkoatleci będą w stanie się do igrzysk przygotować i wzbudzą zainteresowanie świata. Najpierw igrzyska rozpędza pływanie, a potem zaczyna się lekka atletyka.

Kogoś wyróżnisz z naszych zawodników?

Świetny bieg poniżej czterech minut Sofii Ennaoui na 1500 m, Marcin Lewandowski w poszukiwaniu innych dystansów i rekordem na 2000 m. W zasadzie można powiedzieć, że oni mogliby „przetruchtać” ten sezon. A jednak wykazali się koncentracją i startami na naprawdę wysokim poziomie ze świetnymi wynikami. W Tokio z lekkoatletów będziemy mieć sporo radości. Jeśli nie nastąpi radykalny zwrot w pandemii, odbędą się mityngi wiosenne, pewnie w ograniczonym składzie i obsadzie kibicowskiej. Wydaje mi się, że raczej nic nas nie zaskoczy i tę próbę przeszliśmy bardzo dobrze. W piłce nożnej też już chyba nikt się nie obawia o kolejne wielkie turniej, bo jakoś one się odbędą. Pozostaje kwestia oprawy tych wydarzeń. Głęboko wierzę, że te wszystkie powstrzymane marzenia olimpijskie napędzą zawodników za rok. Chyba nigdy dotąd tak bardzo nie docenialiśmy prawa udziału w sporcie. Jesteśmy pokoleniem grubo, grubo po „powojennoświatowym”, wtedy faktycznie nie można było uczestniczyć w sporcie, ale to były jeszcze inne okoliczności. Od tamtego czasu sport, czy to amatorski czy uprawiany przez zawodowców po prostu był. To skłania do głębszej refleksji na temat faktycznej roli sportu w życiu.

Kogo byś upatrywał jako kandydatów do medali, jeśli chodzi o polskich sportowców w Tokio?

Stuprocentowym wydaje mi się Paweł Fajdek.

Myślisz, że przełamie tę swoją olimpijską niemoc?

Ja go bardzo podziwiam i to dodaje dramatyzmu. Lecz cztery tytuły mistrza świata zobowiązują. To już zawodnik starszy, dojrzały. Świetnie radzi sobie ze stresem. Bardzo wierzę w niego. Na pewno otwartą kartą jest Anita Włodarczyk, mimo całego dorobku sportowego, przy zmianie trenera, po operacji, to oczywiście duży znak zapytania. Mamy przecież Asię Fiodorow, która ostatnio zdobyła srebrny medal na mistrzostwach świata, do tego jest Malwina Kopron.

Kto jeszcze? Może w bieganiu? Sztafeta wydaje się formalnością.

Tak, ale ja bym chciał jeszcze o chłopakach powiedzieć. Myślę o Marcinie Lewandowskim, którem zegar nie sprzyja, ale w Dosze udowodnił, że jest turniejowym biegaczem. Powiem o Adamie Kszczocie, ale nie jest to oczywiste, bo samo wejście do finału olimpijskiego będzie skrajnie trudne. Piotr Lisek! Przecież on jest absolutny top 3. Jakaś katastrofa mogłaby go chyba wypchnąć z tego pakietu z Duplantisem i Kendricksem. Tyczka kręci bardzo kibiców, jest arcyciekawa, świetnie się ją ogląda zarówno w telewizji, jak i na żywo. Szkoda tylko, że kobieca tyczka w Polsce ma zapaść.

U nas są takie fale, że w latach 80. i 90. mieliśmy mocną męską tyczkę, potem kobiecą z Anią Rogowską i Moniką Pyrek, a teraz znów faceci wiodą prym. Może przyjdzie czas na panie? Jak tam szukam w myślach, to przychodzą mi do głowy kulomioci. Medalowo jeszcze nie są pewniakami. Uważam, że Tomek Majewski jeszcze nie dochował się następcy, ale… daj Boże. Chciałby, aby się Haratyk, Bukowiecki pokazali się z jak najlepszej strony. Oni są cały czas w światowej piątce, szóstce, abyśmy mieli jasność. Ale czy w ich przypadku postawiłbym na medal? Pewniaków mamy w młocie, reszta ma szanse. No i jeszcze sztafeta 4×400 m kobiet.

A sztafeta mieszana? Mamy kwalifikację w tej konkurencji.

Ze sztafetami mieszanymi to uwaga, bo póki są nowe, wydaje się jeszcze więcej luzu. Ale na igrzyskach nie będzie przelewek, a obawiam się, że nie mamy aż tak dobrych biegaczy wśród mężczyzn, aby byli w stanie się przebić. Wysokie prawdopodobieństwo mamy w sztafecie żeńskiej. Mieszana? Bardzo bym chciał, ale byśmy musieli podciągnąć męską część.

Mówimy o zawodnikach, którzy już są na najwyższym poziomie sportu, ale wiem, że pracujesz z najmłodszymi adeptami lekkiej atletyki. Masz jakieś perełki?

Mój podopieczny 14-letni Kacper Drobik trenuje ze mną od roku. Robi duże postępy. Na mistrzostwach Polski do lat 16 w Słupsku zdobył brązowy medal. Świetnie przetrwał pandemię. Zawodnikom nie można było spotykać się w klubie i musiał trenować samodzielnie. Wraz z żoną Justyną prowadzimy klub RK Athletics w Warszawie, mamy cztery lokalizacje – na Wawrze, Mokotowie, Ursynowie i Pradze Południe.

Mamy ponad setkę dzieci, przyjmujemy dzieci siedmio-, ośmioletnie. My, jako lekkoatleci, mamy obowiązek dbania o naszych kibiców i zaproponowania im czegoś. W dobie kiedy nie ma „podwórek”, sport jest sterylny i rodzice dowożą dzieci z domu do klubu, trzeba stworzyć modele, które są po prostu dostępne dla dzieci. Nasza młodzież startuje we wszystkich konkurencjach, nie tylko w chodzie. Ostatnio byłem na mistrzostwach Warszawy i Mazowsza w lekkiej atletyce, biegają na 300 m, rzucają piłeczką palantową, skaczą w dal. Dlaczego o tym mówię? Dla mnie te wszystkie medale, rekordy, nie miałyby sensu. To historyczna, fakt – piękna statystyka, ale do muzeum sportu.

Kiedy widzę dzieciaki, które zwracają się do mnie „trenerze”, a ja jestem z nimi na tych zwykłych zawodach miejskich, czuję się wtedy potrzebny lekkiej atletyce, że mam coś ważnego do zrobienia. Zaczynaliśmy od początku, a dochowaliśmy się już zawodników w wieku młodzika, juniora. Tym fajniej! Co więcej, rodziców też namawiamy, by nie siedzieli na ławkach, tylko chodzili. Mamy całkiem duże grono chodzących mam i tatów. Wielu z nich zdecydowało się wystartować w mistrzostwach Polski masters w Lublinie. Wrócili z medalami jako klub RK Bis. Fajnie, że ten sport robi się rodzinny, mają wspólne tematy przy niedzielnym obiedzie. Mama jest świadoma jak się powinien odżywiać sportowiec, tata też nie musi zamykać się w laptopie w oczekiwaniu na dzieci. Świetna sprawa.

Prosto z bieżni lekkoatletycznej trafiłeś do TVP, budowałeś TVP Sport. Od jakiegoś czasu trochę o tobie ucichło, nie jesteś już na świeczniku, jak kiedyś.

Robiłem też projekty, które były mniej lekkoatletyczne. Pracowałem choćby przy Euro 2012 dla UEFA, w Luxmedzie byłem menedżerem medycyny sportowej, ostatnio na prośbę właściciela firmy CCC zaangażowałem się w temat kolarski od strony komunikacji. Każde z tych okołosportowych przedsięwzięć traktuję jako wyzwania, jak próbę zdobywania kolejnych medali. Niestety mamy dziś taką sytuację z Teamem CCC, jaką mamy. Wielki żal w nas wszystkich pozostaje, bo zamiast świetnych wyników, kolarze są na wyprzedaży. Działalność CCC związana została z Unicefem, którego jestem ambasadorem. Uczyłem się kolarstwa w znacznie większym i zupełnie innym zakresie niż zwykły kibic. Świetne doświadczenie. Tak jak z klubem lekkoatletycznym, który trochę po cichutku prowadzimy od 2015/2016 roku. Karierę wyczynową zakończyłem w 2004 roku i przez te 16 lat przeszedłem przez wiele wątków sportowych. Zaczynałem od dziennikarskich, redakcyjnych, teraz znów jestem na tym łonie bo pracuję z Eurosportem. Nie chcę uciekać od lekkiej atletyki. Ale uważam, że aby mieć właściwy ogląd, trzeba zobaczyć jak to się robi w piłce, jak to się robi w kolarstwie, koszykówce, czy pływaniu. To wszystko daje mi pojęcie, jak to robić z dzieciakami czy ich rodzicami.

Wciągnąłeś się w kolarstwo? Teraz dużo się dzieje. Kibicujesz zawodnikom CCC?

Oczywiście, że tak! No pewnie, że kibicuję. Jestem w ciągłym kontakcie z Robertem Krajewskim z CCC Development i Piotrem Wadeckim – menedżerem pro tourowej grupy. Martusia Lach to świetna zawodniczka, bardzo ją polubiłem. Ma wielkie perspektywy. Staszek Aniołkowski bardzo mi imponuje ogładą, nastawieniem do pracy. To zawodnik kompletny, mimo młodego wieku. Jestem przekonany, że bardzo wiele osiągnie w sporcie. Takie życie, szkoda, że to się kończy, ale cieszę się, że uczestniczyłem w tym naprawdę dobrym projekcie. Siła wyższa. Grupy kolarskie znają takie przypadki, a w okresie pandemii ta historia pisze się na nowo.

Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ

Audycji “Kierunek Tokio” z rozmową z Robertem Korzeniowskim można wysłuchać w formie podcastu
Sponsorem audycji jest PKN ORLEN

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez