Renata Mauer-Różańska: cisza, ja i czas

Renata Mauer-Różańska: cisza, ja i czas

Na treningi przychodziła odpocząć, ale bynajmniej nie miało to nic wspólnego z lenistwem. Na zawodach była oazą spokoju, chirurgiem przygotowującym się do operacji, bo i w jej przypadku o powodzeniu decydowały milimetry. W życiu pozasportowym prawdziwy człowiek orkiestra. Matka, żona, nauczycielka. Dwukrotna złota medalistka olimpijska Renata Mauer-Różańska, od pięciu lat już nie strzela, ale wciąż dąży do perfekcji.

Mijają sekundy. W powietrzu złośliwie unoszą się myśli. Nieposłuszeństwo leży w ich naturze, nie ma od nich ucieczki. Każde drgnięcie ręki, każdy protest ciała stanowią zagrożenie. Poszukiwanie idealnego momentu w końcu dobiega końca. Strzał.

Zdobycie złotego medalu olimpijskiego jest dla każdego sportowca jak sięgnięcie gwiazd. Podium to jedno. Złoto wysuwa jednak poza szeregi, umiejscawia na szczycie. W takiej pozycji znalazło się dziewięćdziesięciu-czterech polskich olimpijczyków. Tylko piętnastu sięgało po krążek z najcenniejszego kruszcu przynajmniej dwukrotnie. Do tego jeszcze zaszczytniejszego grona zaliczamy skromną osobę z Nasielska.

Edukacja dla bezpieczeństwa

Zaczęło się od przysposobienia obronnego. Było to w czasach, kiedy strzelało się nie tylko na kartkówkach. Uczniowie w ramach tego przedmiotu, musieli odbyć obowiązkowe strzelanie wiosenne i jesienne. Kiedy zaczęłam się uczyć w liceum, już jesienią miałam do zaliczenia strzelanie z karabinka sportowego wspomina w rozmowie z nami Renata Mauer-Różańska. Przyszła dwukrotna mistrzyni olimpijska już w szkole przejawiała wyjątkowy talent. Nauczyciel nie miał wątpliwości. Choćby nie chciała i tak musi strzelać. Została do tego stworzona.

Jej pierwszym przystankiem był warszawski Związkowy Klub Strzelecki. Na sukcesy nie trzeba było długo czekać. Już jako juniorka wygrywała z dużo starszymi zawodnikami. Po pięciu latach okazało się, że 19-letnia wówczas zawodniczka będzie zmuszona zmienić barwy klubowe, a przy tym miejsce zamieszkania. Od jej rodzinnego miasta do Wrocławia dzieliło ją ponad 300 kilometrów. W związku z szybkim rozwojem technologii związanej ze strzelectwem, pojawiły się nowoczesne rozwiązania w karabinkach pneumatycznych. Nową broń trzeba było kupować za dolary, a było to w czasach, kiedy dolar kosztował bardzo dużo. Brakowało też specjalistycznego ubrania strzeleckiego, które umożliwiało strzelanie na poziomie wyższym,  o co najmniej o 10 punktów. ZKS Warszawa nie mógł pozwolić sobie na takie inwestycje:

Musiałby wydać na to równowartość Fiata 126p!

W tej sytuacji jej kariera powędrowała w kierunku Śląska Wrocław. Jak się przekonała, życie potrafi w ciągu ułamka sekundy obrócić się o 180 stopni. Czerwiec 1989 roku. Początek życia we Wrocławiu.  Dopiero co zajęła trzecie miejsce na Grand Prix w Zurychu. Przechodząc przez pasy, spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po jedenastej. Następne chwile pamięta już z łóżka szpitalnego.

Rehabilitacja potrwała aż półtora roku. Mijało się to z początkowymi diagnozami, bo złamana kość udowa zrastała się znacznie dłużej, niż zakładali lekarze. Pobyt w szpitalu się przedłużał, a wraz z nim z kalendarza trzeba było skreślać kolejne zawody. Gdy żmudna rehabilitacja ciągnęła się jak guma, starty i szanse na medale bezlitośnie się oddalały. W takich chwilach narasta frustracja, a w głowie jawią się pesymistyczne wizje. Człowiek szuka ucieczki.

Mauer-Różańska znalazła ją w literaturze i pracy nad własną osobą. Czytała książki, praktykowała treningi mentalne, relaksacyjne oraz wizualizacje. Z perspektywy czasu uważa, że po wypadku stała się lepszym sportowcem, ale również człowiekiem. – Te wszystkie rzeczy kształtują nie tylko osobowość człowieka, ale również podejście do życia, do treningu. Po wypadku jeszcze bardziej uwierzyłam w ludzi. Wszyscy mi pomagali, żebym jak najszybciej doszła do zdrowia i kontynuowała karierę sportową. Czułam, że mam wokół siebie bratnie dusze.

Dzięki ich trosce, jak i własnemu samozaparciu, z wypadku wyszła jeszcze silniejsza. Kilka miesięcy po pełnym powrocie do zdrowia, zdobyła srebrny medal mistrzostw świata w Moskwie. Stało się jasne, że jej możliwości sięgają wysoko. Był rok 1990 i powolnym, ale pewnym krokiem, zbliżały się igrzyska olimpijskie w Barcelonie.

W blasku katalońskiego słońca

Każdy strzela inaczej. Niektórzy działają pod wpływem impulsów. Napędzają ich nagłe przypływy adrenaliny, a tarczę atakują z większą zachłannością niż reszta. Mauer-Różańska należała do przeciwnego spektrum. Była spokojna, wyważona, starała się wykonywać każdą czynność z chirurgiczną precyzją. –  Jeden zawodnik strzela szybciej, drugi wolniej. W czasie strzelania nie ucieknie się od myśli. Każdemu przychodzi do głowy coś innego. Dużo zależy też od charakteru i temperamentu. Sama zawsze dążyłam do wyciszenia.

Na strzelnicy bardziej od czystej siły i objętości płuc, liczą się opanowanie, spokój i pewna ręka. Niczym podczas serwisu tenisisty, kibice obserwujący zawody są zobowiązani zachować absolutną ciszę. Nie świecić fleszem aparatów, nie dopingować w momencie przygotowań do strzałów zawodników, mają rozpłynąć się w powietrzu.

W przypadku sportu, w którym podczas mierzenia do tarczy każdy najchętniej zamknąłby się w swojej bańce i odizolował od reszty świata, każda niewygoda boli dwa razy mocniej. W trakcie igrzysk w Barcelonie zawodnikom szczególnie przeszkadzała wysoka temperatura. Hiszpańskie lato bywa okrutne i mimo starań organizatorów, warunki zdecydowanie nie sprzyjały sportowej rywalizacji. Szczególnie w przypadku kiedy zakłada się na siebie ciężki i idealnie dopasowany do ciała strój strzelecki. Nie przelewało się również w wiosce olimpijskiej. Brak klimatyzacji, wysoka wilgotność powietrza i wszechobecny, utrudniający zaśnięcie upał.

Mimo wysokich oczekiwań i skrajnego optymizmu misja Barcelona zakończyła się fiaskiem. Nazwisko Mauer nie zagościło nawet w finałowej rozpisce. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo sukcesy miały dopiero nadejść.

Matka olimpijka

W lutym 1996 roku urodziła córkę Natalię. Do igrzysk w Atlancie pozostało zaledwie pięć miesięcy. Trzeba było stoczyć niełatwą walkę z czasem. W jej przypadku wyzwaniem nie był jednak powrót do przedciążowej wagi. Liczyło się odzyskanie parametrów ciała, do jakich dopasowany był wyliczony co do milimetrów, strój strzelecki.

Tak jak w Barcelonie, tak i tym razem nie było jej dane oglądać ceremonii otwarcia. Strzelectwo tradycyjnie otwierało program igrzysk. Kiedy inni celebrowali status olimpijczyka, ona wiedziała, że jutro będzie walczyć o medal. Dla dyscypliny o niskiej medialności takie rozwiązanie stanowiło swego rodzaju błogosławieństwo. Oczy widzów z całego świata zwróciły się w kierunku pierwszego olimpijskiego finału   strzelaniu z karabinu pneumatycznego.

Po złoto sięgnęła, pokonując Petrę Horneber o 0,2 punktu. Maksymalna liczba punktów za jeden strzał wynosi 10.9. Sam środek tarczy – dziesiątka, ma półmilimetrową średnicę, mniejszą niż łepek od szpilki. Strzela się do niej z odległości dziesięciu metrów. Powiedzieć, że o zwycięstwie zadecydowały detale, to nie powiedzieć nic.

20 lipca 1996 roku. Od tego czasu nic nie było takie same. W mgnieniu oka wyskoczyła w górę i to od razu do gwiazd. Bo jak inaczej określić sytuację, w której nieznana wcześniej szerokiej publiczności zawodniczka, zajmuje 1. miejsce w Plebiscycie Przeglądu Sportowego na Sportowca Roku? A miało to wszystko miejsce w czasie, kiedy kariera sportowa musiała zaprzyjaźnić się z macierzyństwem. – To wszystko powodowało spore zmęczenie. Od tamtej pory mogłam zapomnieć o jakimkolwiek odpoczynku. Po igrzyskach w Atlancie nie miałam już kompletnie czasu dla siebie. Ale patrząc na obecne czasy – jest podobnie.

Niecały rok po dotarciu na salony polskiego sportu musiała pożegnać się z karabinem, który ją tam zaprowadził. Powódź tysiąclecia we Wrocławiu nie miała litości również dla mistrzyni olimpijskiej. – W tamtym czasie byłam razem z córką na zgrupowaniu w Ustce. Powódź zalała cały magazyn, w tym karabin i amunicję. Na szczęście kolega, który potrzebował moich kluczyków do szafki, uratował całe wyposażenie strzeleckie, czyli ubranie i oprzyrządowanie broni, zabierając na wszelki wypadek do domu całą torbę.

Jak feniks…

Jak powtarza każdy zaangażowany w sportowe środowisko trudniej jest coś powtórzyć, niż dokonać pierwszy raz. Po posmakowaniu źdźbła sławy zawsze dzieje się to samo. Wszyscy zapewniają, że jesteś nietykalna. Pierwszy krok do niepowodzenia.

W Sydney murowana faworytka nie weszła nawet do finału w strzelaniu z karabinu pneumatycznego, ale prawdziwego sportowca poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Pozostała jeszcze jedna konkurencja karabin sportowy trzy postawy. Na początku trzeba było jednak doprowadzić do ładu zarówno ciało i umysł, które w przypadku porażki mogą odmówić posłuszeństwa. Bezcenna okazała się pomoc fizjoterapeuty Pawła Nastuli, Edmunda Cichomskiego. Tym razem była gotowa.

Do startu podeszła z inną, zupełnie nową mocą. Strzelała jak natchniona. W Atlancie dążyłam do tego, aby jak najbardziej się wyciszyć i osiągnąć ten słynny olimpijski spokój. W Sydney natomiast czułam, że walczę o każdy punkt. Miałam w sobie pełno energii.

Rywalki szybko zauważyły, że szczęście tego dnia się do nich nie uśmiechnie. Była poza ich zasięgiem, wygrywając z przewagą 3.6 punktów nad drugą Tatianą Gołdobiną. Po zdobyciu drugiego złotego medalu, na stale zapisała się w historii polskiego sportu. I to wielkimi literami. Nie zaspokoiło to jednak jej apetytu, ponieważ z dużym zapałem rozpoczęła przygotowania do Aten. Była w dobrej formie, ale do finału zabrakło niewiele. W kwalifikacjach strzelania z karabinu pneumatycznego zajęła ostatnią, niepremiowaną awansem lokatę. W drugiej konkurencji strzelaniu z trzech pozycji, startowała natomiast z 22-letnią wtedy Sylwią Bogacką, ostatnią polską medalistką olimpijską w strzelectwie. Zajęły wspólnie siedemnastą pozycję.

Nieświadome poszukiwanie adrenaliny?

Wyciszenie na strzelnicy od zawsze kontrastowało się z natłokiem obowiązków, jaki nakładała sobie w codziennym życiu. Karierę zakończyła w 2014 roku, ale już jej w trakcie od 2004 roku, pracowała jako wykładowca uczelniany. Pięć lat później urodziła drugie dziecko, syna Mateusza. Przy takim szybkim trybie życia, strzelanie służyło mi jako pewna forma medytacji. Na treningi przychodziłam wyciszyć się i odpocząć. W latach 2010-2018 sprawowała funkcję radnego Wrocławia. Jak sama zapewnia, bardziej czuła się społecznikiem niż politykiem. Pomoc ludziom od zawsze była jej bliska.

Do dzisiaj dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem ze studentami. – Bardzo lubię ludzi. Z nastoletnich lat utknęło mi w pamięci zdarzenie z obozu harcerskiego. Młodsi harcerze podchodzili do mnie, przynosili owoce i wołali na mnie “ciociu”. To był pierwszy sygnał, że młodsze osoby darzą mnie pewną sympatią. Naturalnie odwzajemnioną!

Niepokonana. Walcząca o lepsze jutro. Przykład niezłomności i optymizmu. Trudno się nie zgodzić z superlatywami, którymi przez lata opisywały ją media. Sama jednak postrzega siebie inaczej. – Cały czas myślę o tym, żeby się rozwijać, doskonalić. To lepiej oddaje moją naturę.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez