Ma 36 lat, ale nadal wierzy, że jest w stanie osiągać wielkie sukcesy. Choć wprost przyznaje, że w kolarstwie trwa zmiana pokoleniowa, to stara się rywalizować z nowymi gwiazdami. On sam jest jedną z jego największych legend, a przy tym zawodnikiem, któremu trudno nie kibicować. Zawsze jeździł widowiskowo, walczył, atakował. W dzieciństwie chciał stać się kolarzem na miarę Marco Pantaniego. Udało mu się. Vincenzo Nibali osiągnął w kolarstwie niemal wszystko. Wciąż jednak nie schodzi z roweru.
Nadgarstek
W połowie kwietnia przewrócił się podczas treningu. Sam mówił, że kompletnie przypadkowo. Ot, dziura w asfalcie podbiła mu koło, a po chwili już leżał na ziemi. Złamał przez to kość promieniową prawego nadgarstka. Już następnego dnia po upadku przeprowadzono operację osteosyntezy, w ramach której zredukowano i zespolono złamania. – W trakcie operacji do ręki wstawione zostały śruby i płytki. Doktor Ivan Tami, specjalista w dziedzinie chirurgii dłoni, potwierdził doskonały wynik tego działania – mówił doktor Emilio Magni, lekarz ekipy Trek-Segafredo, dla której jeździ Nibali.
Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z jednego – taki uraz może oznaczać, że Vincenzo nie pojawi się na starcie Giro d’Italia. Włoch nie miał jednak zamiaru po prostu odpuścić swojego narodowego wyścigu. Po kilku dniach od operacji dostał karbonowy usztywniacz nadgarstka, zrobiony na zamówienie, specjalnie dla niego, który pozwalał mu na jazdę rowerem. Szykowano się wtedy też na wyjęcie szwów. Dopiero po nim Nibali mógł bowiem wrócić na trenażer i szosę.
Z jednej strony powtarzano, że potrzeba mu spokoju i nie można przyspieszać procesu leczenia oraz rehabilitacji. Z drugiej – wszyscy zdawali sobie sprawę, że Włoch czasu po prostu ma mało. Jeśli chciał zdążyć na Giro, musiał leczyć się szybko i w całym tym procesie nie mógł popełnić żadnych błędów. Poszło dobrze. Jeszcze w kwietniu wsiadł na rower, zaczął jeździć po okolicy Livigno wraz z Gianlucą Brambillą, kolegą z zespołu Trek-Segafredo. Tu pojawił się jednak kolejny problem – wiele dróg w górach nadal było zasypanych śniegiem. Vincenzo trenował więc na niższych wysokościach niż zamierzał.
Priorytetem było jednak samo wyleczenie. Vincenzo walczył z czasem, by zdążyć wrócić do zdrowia.
I zdążył. Pojedzie w Giro i – choć nie wiadomo czy w stu procentach sprawny – będzie chciał walczyć o trzeci w karierze triumf w swoim ojczystym wyścigu. Sprawę dodatkowo utrudni mu fakt, że jego przerwa od wyścigów była dość duża, a tu pojawiła się jeszcze przerwa w treningach. Zresztą nawet przed kontuzją nie był w najwyższej formie. Tę przygotować miał na Giro, ale upadek mu w tym przeszkodził.
Oczywiście zapewne mało kto i tak stawiałby na niego w pierwszej kolejności. 36 lat to w kolarstwie jeszcze nie tragedia, ale rzadko zdarza się, by tak wiekowy kolarz walczył o najwyższe cele. To, że Nibali wciąż brany jest pod uwagę, gdy mowa o faworytach wielkich wyścigów, i tak świadczy o jego klasie. A że młodsi kolarze są szybsi, dostrzega on sam.
– Nadchodzi zmiana pokoleń. Myślę, że jestem jedynym zawodnikiem z rocznika 1984, zdolnym rywalizować na takim poziomie – mówił rok temu. – Kiedy spojrzę w przeszłość, widzę wiele rzeczy. Nie jestem młodzikiem, ale jednocześnie nie czuję się staro. Wiek to tylko liczba. Wciąż czuję głód ścigania i walki. Tak samo jak w czasach, gdy byłem młodym chłopakiem. Jeśli ja jestem stary, to co powiedzieć o biednym Alejandro Valverde, który ma 40 lat? Wiadomo, że gdy masz 25 lat, życie wygląda inaczej, niż wtedy, kiedy masz ich 35. Gdy jesteś młody koncentrujesz się tylko na rowerze, ja dziś mam też rodzinę i dzieci. Najważniejsza w życiu jest równowaga.
Nibali, jak twierdzi, tę równowagę znalazł. Ale równowaga została też zachowana w samym peletonie. Na miejsce starych mistrzów – Valverde, Chrisa Froome’a czy właśnie Nibalego – wchodzą nowi. Primoz Roglic, Tadej Pogacar, Egan Bernal, Remco Evenepoel i cała reszta tej ferajny. Włoch próbuje się jeszcze bronić, ba, próbuje nawet atakować. Pytanie brzmi: jak długo będzie w stanie? Na rowerze jeździ już przecież od niemal 25 lat.
Bandana
Miał jakieś 12 lat, gdy zaczął jeździć na poważnie. Całej jego kariery nie byłoby jednak, gdyby nie jego ojciec, który kolarstwem bardzo się pasjonował. – Jak to u dzieci, poszedłem w jego ślady. Rodzice mieli wypożyczalnię wideo, poza filmami były tam też kasety ze starymi wyścigami. Zabierałem je do domu i oglądałem. Bardzo lubiłem Francesco Mosera, bo był najmłodszy z tamtych kolarzy i wraz z jego pojawieniem się do kolarstwa weszła technologia – mówił.
– Od małego kochał rower i nigdy nie przestał – wspominała z kolei mama Nibalego. – Całymi dniami na nim jeździł. Wszystkie dzieci w mieście szalały za piłką nożną, a on jeden nie. To trochę dziwne, jak na młodego chłopaka we Włoszech, ale naprawdę się nią nie interesował. Chciał tylko jeździć na rowerze. Bardzo szybko zaczął to robić samemu. Może przez chwilę jego zainteresowanie się zmniejszyło, bo w szkole uprawiał lekką atletykę. Był dobry, zdobywał medale. Szybko jednak wrócił do kolarstwa.
Sam Vincenzo dobrze kojarzy swój pierwszy rower, czyli BMX-a. Ale jeszcze lepiej drugi, który ojciec obiecał mu za dobre wyniki w szkole. Złożyli go sami, w domu, z różnych części. Do dziś pamięta, że rama była z firmy Viner, ale znaleźli gdzieś naklejkę Bianchi, znanej firmy o wyrobionej renomie, więc ją nakleili, zakrywając nazwę faktycznego producenta. Więc miał Bianchi, a że nieoryginalne, to wiedział tylko on i jego tata.
Na tym podrabianym Bianchi śmigał po Sycylii. To zresztą rzadkość, większość kolarzy z Włoch pochodzi z północy. On, Sycylijczyk, bardzo się w ich gronie wyróżniał, gdy już zaczął profesjonalnie trenować. Zresztą jego przydomek – “Rekin z Messyny” – częściowo nawiązuje do jego stylu, a częściowo do rodzinnej miejscowości. Zyskał go jednak później. A najpierw jeździł z kolegami po okolicznych ulicach. Wspominał, że lubił poczucie wolności, jakie dawał mu rower i wyzwania, które wzajemnie sobie rzucali z przyjaciółmi. – Zacząłem wtedy rozumieć, że nie potrafię żyć bez roweru. Uwielbiałem myśl, że może mnie zabrać gdziekolwiek – wspominał.
W końcu jego ojciec uznał, że jego syn może jeździć wraz z członkami amatorskiego klubu, do którego Nibali senior sam należał. Wszyscy w klubie byli dorośli, a mniej więcej jedenastoletni Vincenzo mimo tego był w stanie utrzymać ich tempo. Zauważył to w końcu właściciel lokalnego sklepu, więc spytał ojca, czy Vincenzo mógłby dołączyć do jego klubu i zacząć rywalizować na szosie. Młody Nibali dostał zezwolenie i wkrótce startował w wyścigach.
Klub zwał się Vivai Pietrafitta, a Vincenzo bardzo szybko stał się jego gwiazdą, bo osiągał sukcesy w lokalnych wyścigach. Po dwóch latach zmienił ekipę, wciąż jednak pozostawał na Sycylii, choć jego nowy klub startował również w wyścigach poza nią. W końcu jednak stało się jasne, że jeśli talent Nibalego nie ma się zmarnować, to Vincenzo musi wyjechać do innej części kraju.
– We Włoszech kolarstwo praktykuje się głównie na północy, szczególnie w Toskanii. Potrzebowałem wtedy większych wyzwań. Miałem 15 lat, a moi rodzice wysłali mnie tam, żebym trenował z ekipą z Mastromarco, toskańskiego miasteczka. Dyrektor sportowy drużyny – która zwała się tak, jak miejscowość – i jego rodzina przyjęli mnie jak syna. Każdy z naszych zawodników też został zmuszony do przeprowadzki, jeśli chciał jeździć. Żyliśmy w swego rodzaju „kolarskiej rezydencji” – każdy miał swoją sypialnię, ale reszta pomieszczeń była wspólna. Tam nauczyłem się, jak być zawodowcem, ale też jak być mężczyzną – wspominał.
Początkowo kiepsko radził sobie z rozłąką z rodziną. Tym bardziej, że wtedy nie istniał przecież jeszcze Skype, nawet telefonicznie trudno było porozmawiać dłużej, a podróż pociągiem w jedną stronę trwała… 13 godzin. Nibali jednak robił to, co kochał i ten fakt mu pomógł. Szedł w ślady swojego bohatera. A tym – choć czasem przyznaje, że nie miał sportowych idoli – był Marco Pantani, wielki włoski kolarz, ale również postać tragiczna – zmarł bowiem z powodu przedawkowania narkotyków w wieku zaledwie 34 lat. Vincenzo już jest starszy.
Gdy był dzieckiem, Pantani akurat znajdował się w szczycie formy. Jeździł wspaniale, atakował, gdzie tylko popadło. Odsadzał rywali na kolejnych podjazdach. Jeśli wygrywał – to w wielkim stylu. Jeśli przegrywał, to zawsze po walce. – Gdy jeździłem z kolegami i kuzynostwem, jeszcze na Sycylii, wszyscy zakładaliśmy bandany, takie jak miał Pantani. Nosiliśmy przy tym żółte stroje i buty. Każdy z nas go naśladował. Uwielbialiśmy jego wizerunek, fascynowało nas to, jak pokonywał kolejne podjazdy. Kochaliśmy jego styl jazdy – mówił Vincenzo.
Pantani był jego idolem. Pamięta, że w dzieciństwie sprzedawał fotografie, które zrobił na amatorskich wyścigach w okolicach Messyny, żeby tylko kupić replikę siodełka Pantaniego. Ta kosztowała sporo, ale w końcu uzbierał całą kwotę. Do dziś wypowiada się o Marco z sentymentem, choć w mediach mógł śledzić “na żywo” jego powolny upadek. Zresztą całe Włochy do dziś kochają Pantaniego, nawet jeśli gotowe są przyznać, że nie był postacią krystalicznie czystą.
Nic dziwnego, że Nibali też go uwielbia. W końcu gdy Pantani święcił największe triumfy, Vincenzo właśnie o takich marzył. Swoje pierwsze sukcesy w gronie zawodowców (choć to nie tak, że ledwie zaczął jeździć z profesjonalistami, to od razu wszystko wygrywał, doskonale pamięta na przykład Liege-Bastogne-Liege z 2005 roku, gdy przyjechał ostatni) zaczął odnosić niedługo po tym, jak Marco zmarł. Włochy straciły wtedy jednego wielkiego kolarza, ale były też świadkiem początku kariery innej legendy.
Legendy, której wciąż czegoś brakuje.
Japonia
Bardzo blisko był w Rio de Janeiro. Jechał w prowadzącej trójce, która uciekła reszcie kolarzy. Wraz z nim – Sergio Henao i Rafał Majka. Nagle na krętym zjeździe, gdy motocykl z kamerzystą wyjechał zza zakrętu, przez który na moment zgubił kolarzy z pola widzenia, oczom fanów wlepionym w ekrany ukazali się Henao i Nibali. Obaj leżeli na asfalcie. Włoch, jak się okazało, złamał obojczyk. Rafał w jakiś sposób ominął obu rywali i ich rowery, choć nie było to łatwe.
Nibali swój wymarzony medal stracił. A potem też sporo czasu, bo okazało się, że złamał obojczyk i musiał przejść operację.
Medalu igrzysk w swoim kolarskim CV nie ma. Zresztą podobnie jak krążka mistrzostw świata. To wręcz niesamowite, że w tak bogatej karierze nigdy nie udało mu się osiągnąć ani jednego, ani drugiego. Oczywiście, często powtarza się, że te imprezy to głównie miejsca dla specjalistów od jednodniowych wyścigów klasycznych. Ale tu właśnie dochodzimy do sedna – Nibali to kolarz niesamowicie wszechstronny i udowadniał to wielokrotnie. Jego pierwszym sukcesem w World Tourze był triumf właśnie w wyścigu jednodniowym.
Gdy spojrzy się na listę jego najważniejszych osiągnięć znajdziemy tam aż dwa wygrane monumenty, a więc najważniejsze jednodniowe wyścigi w kalendarzu. Najlepszy okazywał się na trasie Mediolan-San Remo i Il Lombardia (dwukrotnie). Ten pierwszy wyścig wygrać próbował zresztą cztery razy. Zawsze w ten sam sposób – atakował na Poggio, wzniesieniu umiejscowionym kilka kilometrów przed metą, a potem próbował uciec reszcie stawki. Zawsze był blisko, za czwartym razem się udało.
W Liege-Bastogne-Liege, kolejnym z monumentów, był za to drugi, a potem rywala z pierwszego miejsca przyłapano na dopingu. Zwycięstwa mu jednak nie odebrano, więc nie przesuniętego Nibalego na pierwszą lokatę. – Byłem zły, ale dziś już nie czuję urazy. Nigdy nie myślę, że mój przeciwnik może być na dopingu, nawet gdy się go o to podejrzewa. Może był czysty, gdy wygrywał, a brać zaczął później i go złapano? Przeszłość to przeszłość – mówił Włoch.
Przeszłość to przeszłość, za to w przyszłości czekają go igrzyska w Tokio. Prawdopodobnie ostatnie, na których pojedzie. Z trudną trasą, dającą szanse nawet góralom, która powinna mu opowiadać, o ile tylko przygotuje formę. Jeśli Vincenzo Nibali marzy – a mówił o tym wielokrotnie – o olimpijskim krążku, to lepszej szansy nie dostanie. Już w zeszłym roku, jeszcze przed pandemią, powtarzał, że chce pojechać w Giro d’Italia, bo Tour de France kończy się niedługo przed igrzyskami. W tym jest tak samo.
– Olimpijskie zwycięstwo to miłe marzenie, ale też bardzo skomplikowane do wykonania. Igrzyska są tylko raz na cztery lata, trzeba trafić z formą. Motywacja, by tam wygrać, jest u mnie obecna zawsze. Młodzi zawodnicy są szybcy, 2020 był trudnym sezonem, ale wierzę, że mogę się “zemścić”. Igrzyska to wyjątkowa impreza. Startujemy w jednodniowym wyścigu z wieloma zmiennymi. To jeden z największych celów na ten sezon – opowiadał.
Wiedząc, że okazja na olimpijskie podium może się nie powtórzyć, Vincenzo może zaryzykować. A Włoch gdy ryzykuje, często bywa najlepszy. To gość, który przez całą swoją karierę imponuje kolarską inteligencją, ale też kocha atakować. Jeździ agresywnie, fantastycznie zjeżdża (jego upadek w Rio był przez to jeszcze bardziej niespodziewany, bo przytrafił się właśnie na zjeździe), znakomicie się wspina i robi rzeczy, o których inni zawodnicy nawet by nie pomyśleli.
– Vincenzo od zawsze miał mnóstwo energii i kochał rywalizację. W szkole często wdawał się przez to w bójki. Nic nie było w stanie go zatrzymać. Jedna rzecz to jednak zrobiła – raz jego ojciec tak się wściekł, że przeciął mu rower na pół. Vincenzo płakał, był załamany. Ojciec powiedział mu: „Gdy nauczysz się zachowywać, będziesz miał nowy rower. To go zmieniło – wspominała mama Nibalego. Vincenzo stał się więc spokojny, opanowany. Ale w trakcie wyścigów bywa, że energia nadal go rozpiera.
Nibali jest wszechstronny, Nibali jest wyjątkowy, Nibali ma ogromne umiejętności i doświadczenie. Tak naprawdę, gdy się o tym pomyśli, naturalnego talentu i umiejętności miał od zawsze tyle, że cztery wielkie toury w jego CV to… mało. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też to, że młodzi są szybsi. Wiele elementów musiałoby się złożyć na jego triumf w Tokio. Vincenzo już nic jednak nie musi, wyłącznie może. Choćby w swojej karierze nie odniósł już żadnego zwycięstwa, to i tak nic nie odbierze mu miejsca w kolarskiej galerii sław.
Legenda
W 2010 roku wygrał hiszpańską Vueltę i tak to się zaczęło. To był jego pierwszy skalp. – Spełniło się moje dziecięce marzenie. Dołączyłem do niewielkiego grona zwycięzców wielkich tourów – mówił tuż po triumfie. Marzenie spełniło się po raz drugi, gdy w 2013 roku wygrał Giro d’Italia. To był specjalny moment. Tłumy włoskich kibiców wiwatujące Nibalemu, które natychmiast wybaczyły mu to, że z włoskiego Liquigas-Bianchi odszedł wcześniej do kazachskiej Astany. „La Gazetta dello Sport” napisała wtedy, że „Włochy wreszcie mają mistrza, na którego czekały”.
Najpiękniejsze zwycięstwo w całej swej karierze odniósł jednak rok później.
Skompletował wtedy kolarskiego wielkiego szlema. Wygrał wszystkie trzy największe wyścigi. Po Hiszpanii i Włoszech triumfował też we Francji jako pierwszy Włoch od… Pantaniego i 1998 roku. Jeszcze przed końcem Tour de France mówił, że matka Marco ofiarowała mu jedną z żółtych koszulek lidera, które nosił jej syn. On więc obiecał, że da jej swoją, jeśli wygra. Obietnicę spełnił.
Tamten Tour jechał wprost niesamowicie. O ponad siedem i pół minuty wyprzedził drugiego na mecie Jeana-Christophe’a Perauda. Jedynie jego przeciwnicy wspominali, że po drodze wypadli Chris Froome (na piątym etapie) i Alberto Contador (na dziesiątym), ale zapewne i z nimi by sobie poradził. Pokonywał wszelkie trudności. Gdy mówiono, że mogą go zatrzymać bruki, bo wcześniej nie miał z nimi doświadczeń, on wręcz po nich fruwał. Gdy opowiadano, że w górach rywale mogą kontrować, to on atakował. Nawet gdy był już pewien zwycięstwa, ruszył po etapowe zwycięstwo. Łącznie wygrał cztery razy, żółtą koszulkę nosił przez 18 dni. Był absolutnie najlepszy.
– Starałem się nie przykładać zbyt dużej wagi do zwycięstwa w Tourze. Próbowałem jechać spokojny, zrelaksowany. Rok wcześniej straciłem zwycięstwo we Vuelcie, skończyłem drugi, bo tego nie potrafiłem. Co znaczy zwycięstwo we wszystkich wielkich tourach? To coś niesamowitego. Tylko kilka osób tego dokonało [dziś jest ich siedem, Nibali był szóstą, potem doszedł jeszcze Chris Froome – przyp. red.]. Brak Froome’a i Contadora? To jest kolarstwo. Składa się z upadków, dobrych i złych rzeczy. To część tego sportu. Mogę jednak powiedzieć, że byłem mocny od początku, walczyłbym o zwycięstwo i z nimi – mówił. Choć uczciwie przyznawał, że gdyby ta dwójka jechała do końca, pewnie nie wygrałby tak zdecydowanie.
Nibali tamtym występem zapewnił sobie miejsce w historii wielkich tourów zapisane złotymi zgłoskami. A po dwóch latach jeszcze poprawił, bo wygrał Giro d’Italia po raz drugi. To był dziwny wyścig. Wydawało się, że Włoch już go przegrał, aż tu na jednym etapie Steven Kruijswijk, dotychczasowy lider, na zjeździe wywinął malownicze salto po wjechaniu w zaspę. Nic mu się nie stało, do jazdy wrócił, ale stracił całą przewagę. Jeszcze nie na rzecz Nibalego, choć ten wygrał tamten etap, wspomagany przez Michele Scarponiego, jednego z najlepszych pomocników w peletonie. Różową koszulkę przejął wtedy Esteban Chaves z Kolumbii. Ale nie na długo – już następnego dnia Nibali mu odjechał, został liderem i nie oddał tej pozycji nikomu aż do końca.
Co ważne – Vincenzo to wszystko robił czysty. Choć, oczywiście, podejrzeń było sporo. Mówiono, że jego przyśpieszenia na Tour de France 2014 są „nadludzkie”, że bez dopingu tak jeździć się nie da. Przypominano, że Aleksandr Winokurow, dyrektor Astany, w której Nibali jeździł, też kiedyś wyleciał z peletonu za doping i mógł wrócić dopiero po dwóch latach zawieszenia. Zwycięstwo Vincenzo stało się jeszcze bardziej podejrzane, gdy dwóch z jego pomocników dostało pozytywne wyniki testów. On jednak na wszystkie te zarzuty cierpliwie odpowiadał. Jak zawsze opanowany. Jak zawsze też opowiadający się jednoznacznie przeciwko dopingowi.
– Gdy dowiedziałem się o pozytywnych wynikach ich testów, moją pierwszą reakcją był gniew. Potem przyszła myśl, że to niesamowicie głupie i nie ma sensu. Maksim [Iglinski, jeden z kolarzy złapanych na dopingu – przyp. red.] dopiero co odnowił kontrakt. Nie miał przed sobą żadnych wielkich celów. Nasi sponsorzy też nie byli szczęśliwi. Cele, jakie chcemy osiągnąć, mogą być nam odebrane przez jednego takiego kolarza. Dlatego to tak denerwujące. Jego brat też dostał pozytywny wynik, to ta sama rodzina. Prawdą jest, że jechali ze mną w Tourze, ale nie byli częścią mojego zespołu treningowego. Tam jeździliśmy w siódemkę, dwaj ostatni kolarze zawsze są dołączani później – mówił.
Inne pozytywne wyniki pojawiły się w zespole satelickim Astany, dla młodych kolarzy. Ale tamtych zawodników Vincenzo nawet nie znał. On sam nigdy nie został złapany na dopingu, ba, właściwie nic nie można było mu zarzucić poza tym, że zna ludzi, którzy zostali. Ale to można by powiedzieć zapewne o każdym w peletonie. Zawsze też wypowiadał się jednoznacznie – doping to zło.
Nie jest, oczywiście, kolarzem bez skazy, zdarzało się, że rywale zarzucali mu niesportową postawę, a kiedyś usunięto go z Vuelty za złamanie regulaminu. Ale doping? Nie, z tym nie miał nic wspólnego. Jak on sam powtarza: „kolarz, który dziś bierze niedozwolone środki, zostanie złapany”. Jego nikt nie złapał, wniosek brzmi więc: Nibali nigdy nic nie brał. Jest czysty i jest legendą. Do niedawna było to w kolarstwie naprawdę rzadkie połączenie.
Dlatego też warto Włocha cenić. Takich zawodników ten sport po prostu potrzebuje.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix