Wiele wielkich nazwisk mogliśmy oglądać przez minione dziesięciolecia w lekkiej atletyce. Wiele znamy za to tylko z relacji, archiwalnych nagrań czy wycinków prasowych. Lekkoatletyka ma jednak to do siebie, że jest bardzo wymierną dyscypliną. Wyniki i sukcesy świadczą o tym, jakim kto był mistrzem czy mistrzynią. Można więc układać rankingi. A skoro można – to spróbowaliśmy.
Co braliśmy pod uwagę? Sukcesy, to oczywiste. Głównie te olimpijskie, bo nie wszyscy mieli okazję zdobywać medale na mistrzostwach świata (te zaczęto organizować dopiero w 1983 roku) czy Europy (z oczywistych względów). Do tego rekordy świata – jakość i częstotliwość ich pobijania. Oczywiście, biorąc też pod uwagę w jakim sporcie startował dany zawodnik czy zawodniczka, bo łatwiej pobić pięć razy rekord w skoku o tyczce niż dwukrotnie w trójskoku.
Ważne stały się też rozmiary dominacji i długość przebywania na szczycie. Innymi słowy: czy ktoś wygrał raz i zniknął, czy też może trzymał się na pierwszym miejscu przez dekadę, regularnie pokonując wszystkich rywali. Wreszcie za istotne uznaliśmy też swego rodzaju dziedzictwo, to, co zostawił po sobie zawodnik: rozpoznawalność, wspaniałe momenty, reklamę dla sportu i konkurencji, kolejnych mistrzów, którzy nastali po nim, zachęceni jego występami. Wszystko.
Z tego powstał więc ten ranking. Choć już na wstępie napisać możemy o co najmniej kilku osobach, których tu zabrakło. Nie znajdziecie w tym miejscu więc m.in. Jima Thorpe’a czy Babe Didrikson, gwiazd z dawnych lat, które uprawiały więcej sportów, niż ktokolwiek mógłby to sobie wyobrazić. Nie będzie też Daleya Thompsona, niepokornego mistrza olimpijskiego w dziesięcioboju. Wyrzuciliśmy też na ostatniej prostej Florence-Griffith Joyner. Choć tu w grę wchodziły nieco inne powody. To czwórka, która była blisko tej trzydziestki (choć nazwisk tak właściwie trzydzieści jeden). A zapewne każdy z was zdołałby dołożyć tu jeszcze kogoś.
Ale tak to już jest z rankingami. Dlatego nie przedłużajmy tego wstępu. Czas ruszyć w drogę.
- ROBERT KORZENIOWSKI I DAVID RUDISHA
Nie mogliśmy sobie darować przyjemności rozpoczęcia od polskiego nazwiska. Zresztą niejedynego na tej liście. W historii występów Polaków na igrzyskach – jest najlepszy. Nikt inny nie zdobył czterech złotych medali, a tyle ma ich właśnie Korzeniowski. Triumfował w Atlancie, Sydney (na 20 i 50 km) oraz w Atenach. Jako jedyny polski sportowiec zdobywał też złote medale na trzech igrzyskach z rzędu. Po Sydney został pierwszym chodziarzem w historii, który triumfował na obu dystansach podczas jednych igrzysk. Do tego wszystkiego doliczyć należy cztery medale mistrzostw świata (w tym trzy złote) i dwa triumfy na mistrzostwach Europy.
A medali mogło być więcej. Na igrzyskach w Barcelonie, swoich pierwszych, kompletnie niespodziewanie wchodził na stadion jako drugi, był niemal pewny srebra, po czym… zdyskwalifikowali go sędziowie. Tak opowiadał nam o tamtym momencie. – To była jedna z najgorszych chwil, jakie przeżyłem w życiu. Czułem się bezsilny, niepotrzebny, potraktowany jak śmieć i pokrzywdzony. Nie potrafiłem znaleźć powodu dla tego, co się stało. W moim mniemaniu robiłem wszystko, żeby do tej dyskwalifikacji nie doszło. Zmieniłem zupełnie taktykę, odpuściłem nieco rywalizację, gdy inni narzucali tempo, unikałem błędów. Igrzyska były jednak dla mnie czymś tak nowym, że wielu rzeczy nie rozumiałem. Z drugiej strony to nie było też coś takiego, że wyjeżdżałem z Barcelony ze łzami w oczach. Czułem jakąś nadzieję w tym wszystkim.
Tego medalu nie było. Ale potem przyszły cztery inne. A Robert Korzeniowski został jedną z największych gwiazd sportu w naszym kraju. I, choć chód nie jest bardzo popularną dyscypliną, znali go też fani lekkiej atletyki oraz dziennikarze na całym świecie.
*****
Rudisha jest jedynym człowiekiem w historii, który 800 metrów przebiegł w czasie poniżej 1 minuty i 41 sekund (a jego trener mówił, że i 1:40 jest jak najbardziej do złamania). Zrobił to zresztą na największej scenie ze wszystkich – w trakcie finału olimpijskiego w Londynie. To był jego pierwszy wielki moment na igrzyskach. Drugi przyszedł cztery lata później – choć pobiegł o ponad sekundę wolniej, obronił złoto. W międzyczasie dwukrotnie najlepszy był też na mistrzostwach świata – w Daegu (2011) i Pekinie (2015).
Zachwycał stylem. Gdy inni kalkulowali, atakowali pod koniec czy próbowali odskoczyć wcześniej, on po prostu biegł. I robił swoje, często od początku do końca przewodząc stawce. W latach 2009-2011 wygrał 34 kolejne biegi, co dało mu 26 triumfów na imprezach. Trzy lata z rzędu magazyn „Track and Field” wybierał go na lekkoatletę roku. Był po prostu nie do zatrzymania. Po igrzyskach w Londynie rywale zaczęli go doganiać, ale wciąż na największych scenach, to jego gwiazda lśniła najjaśniej.
I pewnie byłby w tym rankingu znacznie, znacznie wyżej. Sęk w tym, że po kolejnej olimpiadzie, w Rio, zaszwankowało zdrowie. Niedługo przed mistrzostwami świata w 2017 roku, doznał urazu mięśnia czworogłowego. Gdy już miał wracać, posłuszeństwa odmówiły plecy. Od dwóch lat niemal nie startował. Do tego sporo podziało się w jego życiu prywatnym – zmarł ojciec, prasa rozpisywała się o zdradzie żony. I trudno dziś wierzyć, że Rudisha jeszcze coś wielkiego osiągnie. Ale może akurat jemu przełożenie igrzysk będzie sprzyjać?
- WILMA RUDOLPH
Pora na skok w przeszłość. Kariera Rudolph to materiał na naprawdę dobry film. Urodziła się jako wcześniak, przeszła polio, groził jej stały paraliż nogi, późno nauczyła się chodzić, atakowały ją i inne choroby, zmagać musiała się też z panującą w latach 50. w USA segregacją rasową. Ale o tym wszystkim pisaliśmy już w tym miejscu. Gdy jednak zaczęła trenować lekką atletykę, okazało się, że talent ma po prostu ogromny.
Na pierwsze igrzyska pojechała jako szesnastolatka. W Melbourne zgarnęła brąz ze sztafetą 4×100 metrów. Jednak to cztery lata później – w Rzymie – przyszedł jej wielki moment. A właściwie trzy. W biegach na 100 i 200 metrów oraz, ponownie, w sztafecie 4×100 metrów. Klasyczny sprinterski hat-trick. I to mimo że – jak mówiła sama – „miała najgorszy start z bloków w historii”. Nadrabiała go jednak na dystansie. Chociaż pomiędzy igrzyskami w Australii, a tymi we Włoszech, była w ciąży i urodziła córkę.
Wygrać z bólem. Trzy olimpijskie historie o pokonywaniu własnych słabości
Na 100 metrów pobiła w Rzymie rekord świata. Na 200 – olimpijski. W sztafecie na ostatnich metrach wyprzedziła Irinę Press z ZSRR. Wszystko to osiągnęła, mimo że biegała ze skręconą kostką. Dlaczego więc jest w tym rankingu tak nisko? Przecież w 1960 roku miała dopiero 20 lat, mogła jeszcze sporo osiągnąć. Tak, mogła. Ale nie chciała. Zaledwie dwa lata później zakończyła karierę. Poświęciła się rodzinie. Twierdzi, że nigdy nie żałowała.
- JAVIER SOTOMAYOR
W 1993 roku skoczył najwyżej w historii. 2,45 m. Nikt nigdy nie dorównał tej wysokości. Rekord świata poprawiał zresztą kilkukrotnie. Poza tym ze stadionu, aktualny jest też jego halowy – o dwa centymetry niższy. Dziewiętnaście razy skakał ponad 2,40. Za swój najlepszy skok wcale nie uważa jednak tego rekordowego, tam mocno dotknął poprzeczki, ta omal nie spadła. Bywały jednak takie próby, gdy niższą wysokość przeskakiwał ze sporym przewyższeniem. Może nawet ponad 2,45. Może. Bo tego dziś zmierzyć się nie da.
Największą sławę przyniosły mu właśnie skoki, nie sukcesy, które za nimi szły. Do igrzysk – choć ma z nich dwa medale – miał pecha. Do Los Angeles, jeszcze jako junior, nie pojechał. Wiadomo, bojkot państw komunistycznych, jako Kubańczyk musiał się dołączyć. Cztery lata później – niedługo po ustanowieniu pierwszego rekordu świata – raz jeszcze musiał uznać wyższość polityki. Kuba bojkotowała bowiem i olimpiadę w Seulu. Dopiero w 1992 roku w Barcelonie wystartował i zgarnął złoto, zresztą po pięknej rywalizacji między innymi z Arturem Partyką. Cztery lata później za to klapa, 11. miejsce. W Sydney, już jako stosunkowo wiekowy skoczek, zdobył srebro.
– W całej karierze wygrałem z nim może siedem-osiem razy, a on ze mną na pewno kilkadziesiąt. Z tym że kiedy był w naprawdę wysokiej formie, lepszy byłem maksymalnie dwa-trzy razy. Strasznie go pogoniłem na igrzyskach w Atlancie gdzie byłem drugi, a on jedenasty, w halowych mistrzostwach świata w 1991 r. i kilku mityngach. Zawsze musiał się ze mną liczyć szczególnie na tych dużych imprezach, bo potrafiłem się na nie bardzo dobrze przygotować. Tam rywalizacja między nami była szczególnie napięta. Generalnie jednak wygranie z nim w latach 90., to było jakby później wygrać niemalże z Usainem Boltem – opowiadał nam Artur Partyka.
I faktycznie, trudno było Sotomayora pokonać. Pewnie moglibyśmy go z tego względu umieścić w tym rankingu wyżej, ale… Javier miał swoje problemy. Dwukrotnie został złapany na dopingu. Za pierwszym razem przed Sydney, pierwotnie miał tam nie pojechać z powodu dyskwalifikacji. Karę mu jednak skrócono. Wyskakał wspomniane srebro. Potem już po igrzyskach. Druga wpadka. O ile za pierwszym razem była to kokaina, która raczej mu nie pomagała, o tyle za drugim nandrolon, steryd wspomagający przy wysiłku. Nie było czego już ratować. Sotomayor – choć do dziś twierdzi, że przez kontuzję – skończył więc karierę.
Karierę wielką, ale z dwoma sporymi rysami. I tak już zostanie postrzegana.
- SHIRLEY STRICKLAND
To już nazwisko, które zapewne kojarzy mniej osób. Nic dziwnego. Nie dość, że Shirley gwiazdą była po drugiej stronie świata – w Australii – to jeszcze sukcesy święciła na powojennych igrzyskach. Startowała na nich w 1948, 1952 i 1956 roku. W Londynie nie została mistrzynią olimpijską. Do kraju wróciła jednak z trzema medalami – srebrem ze sztafety 4×100 i dwoma brązowymi: za bieg na 80 metrów przez płotki i klasyczną, płaską setkę. A powinna mieć jeszcze kolejny krążek – na 200 metrów. Udowodniła to analiza fotografii z finiszu, przeprowadzona w 1975 roku. Tyle że wtedy było już za późno na zmianę składu podium.
Cztery lata czekała na kolejną szansę, by powalczyć o złoto. Być może do odniesienia sukcesu popychała ją historia jej ojca. Dave Strickland też był zawziętym sportowcem. Chciał pojechać na igrzyska do Paryża, te z 1900 roku. Nie miał jednak pieniędzy, nie udało się. Shirley środki miała, miała też możliwości i wielki talent. Pojechała do Helsinek z nadzieją, że wróci jako mistrzyni olimpijska. I tak też się stało. Była najlepsza na 80 metrów przez płotki. Do tego dołożyła brąz na sto metrów. Żałować mogła jedynie sztafety. Australijki mogły w niej nawet wygrać, ale przy jednej ze zmian upuściły pałeczkę.
Przed kolejnymi igrzyskami, była w znakomitej formie. Rok wcześniej, zresztą w Polsce, ustanowiła nowy rekord świata na sto metrów (11.3 s.). W Melbourne, na własnej ziemi, obroniła tytuł sprzed czterech lat, a do tego dołożyła to, czego w Finlandii się nie udało – złoto w sztafecie. Przyklepane nowym rekordem świata. Jej ostateczny bilans z igrzysk to trzy złota, srebro i trzy brązowe medale.
Gdy zmarła w 2004 roku, urządzono jej pogrzeb państwowy. Pierwszy taki w Zachodniej Australii dla cywila. Przed Melbourne Cricket Ground, gdzie zdobywała medale w 1956 roku, stoi dziś jej pomnik.
- ANITA WŁODARCZYK I CHRISTIAN TAYLOR
Może wam się wydawać, że umieszczenie tu Włodarczyk jest nieco na wyrost, ot, żeby był kolejny polski akcent. Bo dyscyplina niezbyt popularna, bo przecież medali mniej niż część z już wymienionych tu osób. I z jednej strony tak, zgadza się. Z drugiej jednak – to, co najbardziej warte podkreślenia w przypadku zawodniczki Grupy Sportowej ORLEN, to rozmiary jej dominacji.
Resztę rywalek odsadziła o lata świetlne. Jeśli już coś ją zatrzymywało, to tylko urazy. Jak na przykład w 2011 roku, gdy na mistrzostwach świata nie zdobyła medalu. Poza tym na najważniejszych imprezach – począwszy od mistrzostw w Berlinie dwa lata wcześniej – zawsze stawała na podium, niemal zawsze na jego najwyższym stopniu. Jedynie na mistrzostwach Europy w Barcelonie była trzecia. W 2012, 2014, 2016 i 2018 roku wygrywała tę imprezę. Mistrzostwa świata? 2009, 2013, 2015 i 2017. Igrzyska? 2012 i 2016. W Londynie co prawda pierwotnie była druga, ale po dyskwalifikacji Tatiany Łysenko to jej przyznano złoto.
Do tego dochodzą rekordy świata. Gdy biła go pierwszy raz – w Berlinie, niespełna 11 lat temu – rzuciła 77,96 m. Cieszyła się tak, że uszkodziła sobie kostkę, a do końca pozostały cztery próby. Żadna z rywalek nie rzuciła jednak dalej. W ciągu siedmiu lat – bo w 2016 roku po raz ostatni ustanowiła rekord – poprawiła się o pięć metrów i dwa centymetry. Aktualnie jej najlepszy rezultat wynosi bowiem 82,98 m. Kosmos. Podobnie jak jej przewaga nad drugą zawodniczką z igrzysk w Rio – 5,54 m. Jest jedyną w historii młociarką, która przerzuciła 80 metrów. W całej historii rzutu młotem kobiet 19 na 20 najlepszych prób należy do niej. W tym piętnaście pierwszych.
W Tokio będzie chciała powalczyć o swoje trzecie złoto. Choć są komplikacje. Męczą ją kolejne urazy. Rozstała się z długoletnim trenerem. Ma już swoje lata. Trudno jednak ją skreślić, co by się nie działo. Bo Anita Włodarczyk przez ostatnią dekadę stała się dominatorką. I w pełni zasłużyła na to, by znaleźć się w takim rankingu.
*****
Kariera Taylora niemalże idealnie pokrywa się z karierę Anity Włodarczyk. Też dwukrotnie był złoty na igrzyskach. Też chce walczyć o trzeci z rzędu tytuł w Tokio. Też ma cztery mistrzostwa świata. Nie pobił tylko rekordu świata – o którym zresztą nieco później – ale zbliżył się do niego bardziej, niż ktokolwiek inny (poza samym rekordzistą, rzecz jasna) w historii trójskoku. W zamian Taylor dorzucić może jednak sukces z kompletnie innej bajki – w 2014 roku zdobył wraz z reprezentacją USA złoto w… mistrzostwach świata sztafet. Biegł w składzie ekipy Stanów na dystansie 4×400 metrów.
Zresztą to nie była dla niego nowość – jako junior biegał w sztafetach i skakał w dal. W obu tych konkurencjach radził sobie bardzo dobrze. Ostatecznie postawił jednak na trójskok. Jak się okazało – całkowicie słusznie. W Daegu, gdzie zdobył pierwsze złoto, zaskoczył wszystkich. Pokonał tam Phillipsa Idowu, obrońcę tytułu, który – tak mogło się zdawać – skokiem na 17,77 m w czwartej próbie mógł zapewnić sobie złoto. Ale Taylor, który nie był stawiany w gronie ścisłych faworytów, nagle wystrzelił. Też w czwartej próbie. O ile wcześniej skok spalił, a potem poleciał jedynie 17,04 i 17,40 m, o tyle w końcu odpalił petardę – 17,96. Dziesiąty najlepszy skok w historii. Musiał dać mu złoto. I faktycznie je dał.
Od tamtego czasu imprezy mistrzowskiej nie wygrał tylko raz – w Moskwie, dwa lata później, zajął czwarte miejsce ze stosunkowo słabym jak na niego rezultatem – 17,20 m. Ale na igrzyskach w Londynie i w Rio, a także na MŚ w Pekinie, Londynie i Dausze zgarniał złota. Choć na pierwszej z tych wszystkich imprez było naprawdę nerwowo. Taylor spalił dwie pierwsze próby i gdyby powtórzył to w trzeciej, mógłby żegnać się z medalem. Skoczył bezpiecznie – 17,15 – a potem się rozkręcił. Znów wygrał czwartą próbą, w której oddał najdłuższy skok w sezonie (17,81).
Zresztą to jego ogromna siła. Gdy przychodzi do rywalizacji na największych arenach – nie licząc wspomnianej Moskwy – zawsze prezentuje najlepszą wersję siebie. Jest w stanie znaleźć ten jeden, doskonały skok, któremu nie dorównają rywale. Biorąc pod uwagę, że w trakcie przełożonych igrzysk będzie niedługo po swoich 31. urodzinach, śmiało możemy założyć, że powalczy o olimpijski hat-trick.
- ABEBE BIKILA
Pewnie słyszeliście tę historię już wielokrotnie. Biegacz bez butów, złoty medalista maratonu z Rzymu. Tak, w sportowym świecie to jedna z tych opowieści, które powtarza się regularnie. Bo i jest o czym mówić. Historia Bikili cała jest zresztą niesamowita – poczynając od tego, że data jego urodzin zbiegła się z… maratonem w trakcie igrzysk w Los Angeles. Przeznaczenie? Być może. A nawet jeśli nie, to Abebe zrobił sporo, by tak potem myślano.
Trenował mniej więcej tak, jak większość Etiopczyków. Czyli po prostu biegał, bo nie miał jak inaczej dotrzeć z miejsca na miejsce. Często po kilkanaście kilometrów w jedną stronę. W końcu jednak dostrzegł go Onni Niskanen, szwedzki trener, zatrudniony do sprawowania pieczy nad przygotowaniem Gwardii Imperialnej, w której Abebe służył. I zaczął go przygotowywać do igrzysk. Tak, do igrzysk. Bo choć wielokrotnie mówi się, że o jego starcie w Rzymie zdecydowano w ostatniej chwili, to prawdopodobnie tak nie było. Wręcz przeciwnie – był szykowany do walki o medale.
Jeszcze przed igrzyskami w Rzymie, na maratonie w Addis Abebie, pobiegł szybciej od ówczesnego rekordu olimpijskiego. Wiadomo więc było, że w stolicy Włoch może powalczyć o wielkie rzeczy. Ale pojawiły się komplikacje. Jego nowe buty nie pasowały zbyt dobrze, nabawiał się przez nie otarć. Dlatego zdecydował się pobiec boso. Uznał, że to lepsze rozwiązanie. Bieg zaczynał się późnym popołudniem, kończył nocą. Prowadzenie zmieniało się wielokrotnie, aż w końcu Abebe i Marokańczyk Rhadi Ben Abdesselam odskoczyli od reszty. Biegli razem przez ponad 10 kilometrów. To między nimi miała rozstrzygnąć się walka o złoto. Bikila zachował więcej sił. Na ostatnich pięciuset metrach zaatakował i wygrał, pobijając przy tym rekord świata o… osiem dziesiątych sekundy.
Najlepszy był też w Tokio, cztery lata później. Tym razem w butach, choć po drodze zdarzało mu się biegać boso – tak triumfował choćby w Atenach w 1961 roku. W całej swej karierze nie wygrał tylko jednego międzynarodowego maratonu – w Bostonie w 1963 roku. O ile dało to jednak nadzieję jego rywalom, o tyle w Japonii ich jej pozbawił. Wygrał, choć zaledwie sześć tygodni wcześniej przeszedł operację wycięcia wyrostka robaczkowego. Na mecie nie wydawał się ani trochę zmęczony, mimo że właśnie przebiegł maraton. Został wówczas pierwszym w historii lekkoatletą, który obronił mistrzostwo olimpijskie w najdłuższym z biegów.
Wystartował jeszcze w Meksyku. Tam jednak mu się nie powiodło, zszedł z bieżni. Niespełna rok później doznał wypadku samochodowego. Miał sparaliżowaną dolną część ciała. Nigdy już nie chodził. Wkrótce zajął się łucznictwem i tenisem stołowym rozgrywanymi na wózkach inwalidzkich. Startował w zawodach dla niepełnosprawnych, nawet w… wyścigach zaprzęgów. W Monachium zaproszono go na igrzyska. W trakcie ceremonii otwarcia otrzymał owację na stojąco.
Zmarł nieco ponad rok później z powodu krwotoku śródmózgowego, prawdopodobnie powiązanego z wypadkiem z 1969 roku. Miał 41 lat.
- FANNY BLANKERS-KOEN
„Ach, gdyby nie wojna…” mogłaby westchnąć holenderska biegaczka, zwana „Latającą gospodynią domową”. Bo to właśnie wojna zabrała jej teoretycznie najlepsze lata kariery. Na igrzyskach w Berlinie, jeszcze przed nią, startowała jako osiemnastolatka. Nie zdobyła medali. Mogła liczyć, że za cztery lata przywiezie ich cały worek. Ale igrzysk za cztery lata nie było. I za kolejne cztery też.
Talent Fanny się marnował. A miała go ogrom. Najlepiej radziła sobie w biegach sprinterskich, ale poza tym była świetną wieloboistką, a sukcesy odnosiła nawet w pchnięciu kulą. Wydawało się, że nigdy nie zdoła zrealizować swego potencjału. Choć nie ze swojej winy. Wojna się jednak wreszcie skończyła. A trzy lata po niej zorganizowano igrzyska. Holenderka miała wtedy 30 lat i dwa miesiące. W tamtym okresie była już weteranką, która mogła powoli myśleć o emeryturze. Tym bardziej że w domu zajmowała się dwójką dzieci.
Wielu ją krytykowało. Twierdzili, że nie ma szans. Gdy dotarła na stadion przed swoim pierwszym startem, zobaczyła jednego z najbardziej zagorzałych krytyków. Wskazała go palcem, powiedziała tylko: „pokażę ci”. I pokazała. Z Londynu przywiozła cztery złote medale. Nie tylko jednak wynik, ale i styl, w jakim go osiągnęła, sprawił, że jej legenda urosła do niebotycznych rozmiarów. Na sto metrów wygrała łatwo. Była zadowolona, omal nie postanowiła wycofać się z pozostałych konkurencji. Do dalszych startów namówił ją trener i mąż w jednym, Jan Blankers.
I dobrze zrobił. Na 200 metrów Fanny odsadziła rywalki o 0.7 sekundy. Do dziś to największa przewaga, z jaką ktokolwiek wygrał na tym dystansie na igrzyskach. Inny rekord Holenderka też trzyma do dziś – jest najstarszą zawodniczką, która triumfowała czy to na setkę, czy na dwieście metrów na igrzyskach. Trzeci medal zdobyła w biegu na 80 metrów przez płotki. Czwarty w sztafecie 4×100. Choć w szale zakupów – bo tak postanowiła się nagrodzić za sukcesy – omal nie zapomniała o starcie. Dotarła na stadion dziesięć minut przed początkiem biegu. Nie miała czasu na rozgrzewkę. W niczym jej to jednak nie przeszkodziło – pałeczkę na ostatniej zmianie dostała na czwartym miejscu. Na metę wbiegła pierwsza.
Cztery lata później wystartowała jeszcze w Helsinkach, ale już bez medalu. Do jej sukcesów dopisać należy za to osiem medali mistrzostw Europy (z bilansem 5/1/2) oraz kilkanaście rekordów świata, ustanawianych w co najmniej sześciu(!) konkurencjach. Zresztą można przypuszczać, że gdyby nie zabraniały jej tego przepisy – które ograniczały ją do startów w trzech indywidualnych konkurencjach oraz sztafecie – w Londynie zgarnęłaby jeszcze więcej medali. A tak musiała zadowolić się „tylko” czterema złotami.
- JONATHAN EDWARDS
Jest całkiem prawdopodobne, że gdy wpiszecie jego imię i nazwisko w Google, jako pierwszy wyskoczy wam… XVIII-wieczny teolog. Zresztą nie będzie to przesadnie dalekie skojarzenie, bo Brytyjczyk, wielki mistrz trójskoku, też był niesamowicie religijny. Na tyle, że nie startował w zawodach, gdy te odbywały się w niedzielę. W ten sposób stracił m.in. szansę na walkę o medal w Tokio w 1991 roku, gdy odbywały się tam mistrzostwa świata. Wreszcie poważnie porozmawiał z nim ojciec, pastor, który przekonał go, że Jonathan otrzymał od Boga dar. I ten dar powinien wykorzystywać. Nawet w niedzielę.
Początkowe lata jego kariery były pasmem… porażek. Choć wszyscy wiedzieli, że potrafi skakać daleko, to na najważniejszych imprezach „nie dojeżdżał”. Na igrzyskach w Seulu i w Barcelonie odpadał już w eliminacjach. Czegoś zawsze brakowało. Odblokowywał się powoli za sprawą mistrzostw świata. W Stuttgarcie w 1993 roku zgarnął brąz, a dwa lata później w Goeteborgu wywalczył już złoto. To w Szwecji dwa razy ustanowił nowy rekord świata. W tym ten historyczny, o którym potem rozprawiało się miesiącami.
18,29 m. Wynik “wagi” takiej jak ten Boba Beamona z igrzysk w Meksyku. Skok w XXI wiek. Jonathan już przed tamtymi zawodami był wprawdzie mistrzem świata, ale nie przekroczył 18 metrów. Nikt tego nie zrobił. Aż tu nagle udały mu się dwie takie próby, którymi odskoczył rywalom całkowicie. I odskakuje do dzisiaj, bo jego rekord wciąż jest aktualny. Żeby było śmieszniej – na tych samych mistrzostwach, dokładnie trzy dni później, rekord świata wyskakała też Inesa Kraweć z Ukrainy. Również nie pobito go do dzisiaj. Wracając jednak do Jonathana, warto dodać, że… miał w swoim CV skoki jeszcze dłuższe.
– 18,43 m przy zbyt silnym wietrze to prawdopodobnie najbardziej niesamowity moment mojej kariery. Ten skok zmienił wszystko. Oznaczał, że na mistrzostwa świata jadę w znakomitej formie i ze świadomością, że jeśli wszystko wyjdzie, mogę oficjalnie pobić rekord świata. Choć bałem się, że nie wyjdzie, wrócę bez medalu i zostanie to uznane za porażkę. Po raz pierwszy czułem tak ogromną presję, nigdy wcześniej nie stawiano mnie w roli tak zdecydowanego faworyta – wspominał.
Presję udźwignął. Rok później w Atlancie… też, ale nie do końca. Jego skoki wystarczyły wówczas na srebrny medal. Na karku miał już trzydziestkę, wydawało się, że upragnionego złota nigdy nie zdobędzie. Choć w kolejnych latach pokazywał, że wciąż jest w czołówce. Na mistrzostwach świata w Atenach był drugi, a w 1999 roku w Sewilli zajął trzecie miejsce. Aż przyszły igrzyska w Sydney, które jednak nie zaczęły się dla niego zbyt dobrze. Z wywiadu, jakiego udzielił, wyjęto z kontekstu kilka słów na temat pływaków, którzy potem nieprzychylnie się do niego odnosili. Inni sportowcy też momentami patrzyli na niego, jak na kogoś, kogo nie chcieliby mieć w reprezentacji.
Ale to właśnie w takich okolicznościach zdobył złoto. Skoczył 17,78 m. Wynik ten… nie dałby mu złota ani w Atlancie, ani w Barcelonie. Ale tak już to w sporcie jest. – To złoto nie jest dla mnie szczytem, a raczej brakującym elementem jakiejś układanki. Wcześniej mówiono, że jestem światowej klasy sportowcem, który czegoś nie osiągnął, teraz stałem się światowej klasy sportowcem, który zrobił to, to i to – wspominał. Potem zrobił jeszcze jedno „to”. W 2001 roku, w wieku 35 lat, został po raz drugi i ostatni mistrzem świata. Kiedy na kolejnych MŚ występ kompletnie mu się nie ułożył, zakończył karierę. Dziś jest ekspertem Eurosportu.
Jego fenomenalny rekord wręcz przeciwnie – wciąż trwa na stanowisku.
- LASSE VIREN
W latach 70. co starsi Finowie mogli ocierać łzy wzruszenia. Wreszcie nie musieli opowiadać o tym, jak to fenomenalnie wyglądała niegdyś fińska szkoła biegów. Wystarczyło wskazać palcem na telewizor, gdy zawodnicy rywalizowali na 5000 albo 10000 metrów i powiedzieć „dokładnie tak!”. Lasse Viren został nowym bohaterem Finlandii, która tęskniła za wielkimi sukcesami swoich biegaczy.
Przed igrzyskami w Monachium nie osiągał wybitnych wyników. Długo trenował w USA, a w międzynarodowych zawodach zadebiutował w 1971 roku, gdy mistrzostwa Europy odbywały się w Helsinkach. Zajął tam siódme i siedemnaste miejsce. Przyćmił go rodak Juha Väätäinen, który zgarnął dwa złote medale. Inna sprawa, że niedługo po tych mistrzostwach Viren pobił nowo ustanowiony rekord Väätäinena. Potencjał więc był.
Żeby go zrealizować, wyjechał do Kenii. Tam trenował aż do utraty wszelkich sił. – Bariery marzeń wydają się bardzo wysokie, dopóki ktoś się na nie nie wespnie. Wtedy przestają być barierami – mawiał. I powoli się wspinał. Jeszcze przed igrzyskami pobił rekord świata w biegu na dwie mile. Na mityngu w Helsinkach prezentował się świetnie. Eksperci zaczęli uważać go za czarnego konia zawodów w Monachium. I się nie pomylili. Lasse zdobył tam dwa złota, a obrazki z biegu na 10 000 metrów sprawiły, że fani oszaleli na jego punkcie.
W połowie biegu Viren został zahaczony przez Mohammeda Gammoudiego, obaj się przewrócili. Fin się pozbierał i zaczął gonić rywali, którzy uciekli mu o jakieś sto metrów. Nie tylko do nich dołączył, nie tylko wyprzedził, nie tylko wygrał, ale… ustanowił przy tym nowy rekord świata. Tydzień później dołożył drugie złoto, na 5000 metrów. Minęło kolejnych kilka dni i w Helsinkach pobił rekord świata i na tym dystansie.
Cztery lata później znów był dwukrotnie najlepszy. To mu jednak nie wystarczyło, postanowił wystartować jeszcze w maratonie. I może gdyby ten odbywał się kilka dni później, byłby w stanie wywalczyć w nim medal. Terminarz był jednak bezlitosny, maraton organizowano dzień po biegu na 5000. Viren pobiegł w nim świetnie, ale wystarczyło to tylko na piąte miejsce.
Taką samą lokatę zajął na kolejnych igrzyskach w biegu na 10 000 metrów. Z trasy maratonu zszedł. Niedługo przed rywalizacją doznał wówczas kontuzji nogi. Zawsze już twierdził, że to ona przeszkodziła mu w odniesieniu sukcesu, podczas gdy inni mówili, że po prostu źle się przygotował. Jak było – pewnie nigdy nie będziemy mieć całkowitej pewności. Pewni jesteśmy jednak tego, że Lasse Viren to jeden z największych lekkoatletów w historii.
- VILLE RITOLA
Wspomnieliśmy chwilę wcześniej o „fińskiej szkole biegów”. I Ritola jest jednym z jej przedstawicieli. Sukcesy święcił w czasach międzywojennych, a wszystkie swoje osiem medali zdobył na dwóch igrzyskach – w 1924 i 1928 roku. To te pierwsze były dla niego szczególnie niezapomniane. Zdobył tam cztery złote i dwa srebrne medale. Do dziś jest to lekkoatletyczny rekord, nikt w historii nie zgarnął więcej krążków na jednej olimpiadzie.
Podobnie jak po latach Viren, Ritola trenował w USA. Choć wyemigrował tam w innym celu – był czternastym dzieckiem swoich rodziców, którzy łącznie mieli ich dwudziestkę. Nie byli bogaczami. W 1913 roku Ville zdecydował się więc na emigrację, idąc w ślady siedmiorga ze swego rodzeństwa. Sześć lat później – gdy na karku miał 23 lata – rozpoczął treningi. Później wielokrotnie mówił, że ten opóźniony start sprawił, że trudniej było mu rywalizować z najlepszymi, w tym z Paavo Nurmim, jego krajanem i wielkim przeciwnikiem.
Był namawiany do tego, by pojechać już na igrzyska w 1920 roku. Uznał jednak, że nie jest gotowy. Rok po nich zaczął w pełni regularnie startować i wygrywać zawody. W 1922 roku przybiegł nawet na drugim miejscu w maratonie bostońskim. Ale na igrzyskach, na które pojechał do Paryża, skupiał się jednak na krótszych dystansach. 3000 z przeszkodami, 3000 drużynowo, 5000, 10 000 metrów i dwa biegi przełajowe – indywidualnie oraz w drużynie. To one dały mu medale. Jeszcze przed igrzyskami pobił zresztą rekord świata na 10 km. Stało się oczywistym, że będzie jednym z wielkim faworytów.
Startował przez osiem dni z rzędu! Na 10 000 wygrał – przy braku Paavo Nurmiego – o pół okrążenia. Z wielką przewagą zgarnął też złoto na 3000 metrów z przeszkodami. Na 5000 zadowolić musiał się srebrem, przegrał o dwie dziesiąte sekundy z Nurmim, w takiej samej kolejności zakończyli też indywidualny bieg przełajowy. W drużynie obaj startowali już jednak ramię w ramię, by zapewnić Finlandii kolejne dwa złota. Udało się.
Na kolejne igrzyska do Amsterdamu Ritola jechał jako 32-latek, który od ponad dekady pracował na budowie, a w ostatnich latach nie trenował systematycznie. Znów jego największym rywalem był Paavo Nurmi, ale tym razem nie było wątpliwości, że to drugi z Finów jest lepszy. Ville stać było na zdobycie dwóch medali, w tym jednego z najcenniejszego kruszcu. Wywalczył go na 5000 metrów, dokładając tym samym tytuł, którego zabrakło mu na paryskiej bieżni. Zrobił to mimo że biegł z uszkodzoną kostką. Na 10 000 metrów, choć długo prowadził, wywalczył „jedynie” srebro. I tak zakończył olimpijską karierę. Z bilansem sześciu złotych i dwóch srebrnych medali.
Czy mógłby być wyżej w tym rankingu? Na pewno znajdą się osoby, które uznają, że tak. Problem w tym, że w trakcie swej kariery – mimo wielkich sukcesów – był przyćmiony przez Nurmiego. W dodatku dwa ze swych złotych medali zawdzięcza rywalizacji drużynowej, a jeden ze srebrnych – biegowi przełajowemu, dziś już nierozgrywanemu. W dodatku – czemu winny późny start – okres jego największych sukcesów był po prostu krótki, choć zdołał go rozciągnąć na dwie olimpiady. Dlatego otwiera drugą dziesiątkę tego zestawienia.
- BETTY CUTHBERT
Swoją karierę rozciągnęła też – zupełnie niespodziewanie – Betty Cuthbert. To Australijka, następczyni Shirley Strickland. Gdy ta druga schodziła ze sceny na igrzyskach w Melbourne, Betty wdarła się na nią z przytupem, zgarniając trzy złote medale. Zresztą to przekazanie symbolicznej pałeczki było aż nadto widoczne gdy Strickland, ówczesna rekordzistka świata, odpadała w eliminacjach na 100 metrów. Cuthbert wtedy ustanawiała nowy rekord olimpijski.
Miała wtedy 18 lat. Wygrała biegi na 100 i 200 metrów (w którym była już rekordzistką świata). Do tego dołożyła triumf w sztafecie 4×100 metrów, biegnąc razem ze Strickland i, jak pamiętacie, pobijając rekord świata. Kolejne rekordy przychodziły do niej zresztą regularnie. Łącznie ustanowiła ich szesnaście, ale aż dziesięć na dystansach „jardowych”, których na igrzyskach po prostu nie było. Znakomitą formę utrzymywała przez całe czterolecie, prowadzące do następnych igrzysk.
I wtedy rozegrał się jej dramat. Doznała kontuzji, odpadła w ćwierćfinale biegu na 100 metrów. Igrzyska, które miały ugruntować jej pozycję wielkiej gwiazdy, okazały się koszmarem. Zdecydowała się odejść na emeryturę. Przedwczesną, miała przecież zaledwie 22 lata. Jak się okazało – i ona tak uznała. Wróciła stosunkowo szybko, zaledwie dwa lata później. Na Igrzyskach Wspólnoty Narodów wywalczyła złoto w sztafecie. Nie interesowały jej już za to te najkrótsze dystanse – postawiła na 400 metrów. W Tokio w tej konkurencji kobiety miały rywalizować po raz pierwszy.
I to był strzał w dziesiątkę. Po raz czwarty na igrzyskach okazała się najlepsza, a złoto to sprawiło, że do dziś pozostaje jedyną osobą – nieważne czy mężczyzną, czy kobietą – która wygrała w igrzyskach na wszystkich trzech sprinterskich dystansach (100, 200 i 400 metrów) w rywalizacji indywidualnej. Po tokijskich igrzyskach znów ogłosiła przejście na emeryturę. Tym razem już się z niego nie wycofała. Choć znów można by napisać, że przecież wciąż była młoda. Miała 26 lat i pewnie jeszcze trochę paliwa w baku. Taką jednak podjęła decyzję.
Mogła sobie na nią pozwolić. I tak zdążyła zapisać się w historii sportu jako wielka mistrzyni.
- ASHTON EATON
Gdyby nie uprawiał dziesięcioboju… prawdopodobnie zdecydowałby się na inną dyscyplinę. Jego dziadek od strony matki grał w futbol amerykański, podobnie jak i ojciec. Matka? Też parała się sportem, poza tym profesjonalnie tańczyła. On sam od najmłodszych lat grał w baseball, futbol i piłkę nożną. Do tego rywalizował m.in. w biegach czy zapasach. A do tego wszystkiego dorobił się czarnego pasa w taekwondo. Na dziesięciobój nakierował go jego trener z liceum, Tate Metcalf, który widział w nim spory potencjał. A że Eaton sam z siebie był „wielokonkurencyjny”, postanowił spróbować.
Szybko okazało się, że to dobry wybór. Amerykanin robił postępy, w college’u zaczęto postrzegać go jak przyszłą gwiazdę. Już w 2011 roku – pięć lat po radzie Metcalfa – zajął drugie miejsce na mistrzostwach świata. Kilka miesięcy później Ahston pobił po raz pierwszy rekord świata – na razie tylko w siedmioboju. Wygrał wówczas pięć konkurencji, w dwóch pozostałych był trzeci. Przy okazji zgarnął złoto na halowych MŚ, triumfując z wielką przewagą.
Na igrzyska w Londynie jechał więc jako jeden z faworytów, szczególnie, że na stadionie też prezentował równą, wręcz fenomenalną formę. Na przedolimpijskich kwalifikacjach w USA ustanowił nowy rekord świata w dziesięcioboju, zostając drugim w historii człowiekiem – po Romanie Sebrle – który przebił granicę 9000 punktów. Swoją drogą gdyby tylko chciał, to w kilku konkurencjach – jak na przykład w biegu na 100 metrów lub w skoku w dal – też mógłby śmiało walczyć o wyjazd na igrzyska. Tak doskonale był przygotowany.
W Londynie znów pokazał, że nie ma sobie równych. Zagrozić miał mu Trey Hardee, ówczesny mistrz świata, z którym przegrał w Daegu. Na 100 metrów Ashton wygrał. W skoku w dal osiągnął 8,03 m, lądując niemal pół metra dalej niż drugi najlepszy zawodnik. W pchnięciu kulą zbliżył się do życiówki. W skoku wzwyż był drugi. Na 400 metrów pokonał wszystkich o dobrą sekundę. Drugiego dnia dobrze pobiegł na 110 metrów przez płotki, ale większość przewagi stracił w rzucie dyskiem. Nadrobił to w skoku o tyczce, by później część ponownie stracić – w rzucie oszczepem. Nie było możliwości, by Hardee odrobił straty przed ostatnią konkurencją. Tym bardziej że w biegu na 1500 metrów zawsze zdecydowanie lepszy był Eaton. Medale można było już przyznawać. Ashton Eaton został mistrzem olimpijskim.
Jak się okazało – była to kontynuacja jego złotej serii, rozpoczętej kilka miesięcy wcześniej na halowych MŚ. W kolejnych latach na mistrzowskich imprezach nie przegrał ani razu. Aż do zakończenia kariery, które ogłosił na początku 2017 roku. Wygrywał w hali w Sopocie (2014) i Portland (2016), na stadionie w Moskwie (2013) i Pekinie (2015), a przede wszystkim w Rio, na swoich drugich igrzyskach, broniąc tytuł wywalczony cztery lata wcześniej. Siedem ogólnoświatowych mistrzowskich imprez z rzędu padało jego łupem.
Pięciokrotnie poprawiał rekord świata. Trzy razy w siedmio-, dwa w dziesięcioboju. W tym pierwszym wciąż aktualny jest jego wynik ze Stambułu. Drugiego rekordu już nie trzyma, bo pobił go niedawno Kevin Mayer. Francuzowi wciąż jednak daleko do wyników i konsekwencji Eatona w utrzymywaniu się na szczycie. Na razie złoty był dwukrotnie – na halowych MŚ i tych z otwartego stadionu. Z igrzysk przywiózł srebro, kończąc te w Rio właśnie za Eatonem. Bo Ashtona po prostu pokonać się nie dało.
- MO FARAH
Długo czekał na swoje sukcesy. Po drodze przeżył sporo rozczarowań. Po igrzyskach w Pekinie był kompletnie załamany. Leciał tam jako młody, zdolny biegacz. Wierzył, że może odnieść sukces. Tymczasem nie wszedł nawet do finału biegu na 5000 metrów. – Organizm jest jak puzzle, wszystko trzeba odpowiednio ułożyć. Widzę, co poszło źle. Mój trening opierał się na ilości, nie jakości. To najważniejsza lekcja, jakiej się tam nauczyłem – trzeba słuchać swojego ciała. Nauczenie się tego zajmuje sporo czasu. W Pekinie jeszcze tego nie potrafiłem. Cztery tygodnie przed igrzyskami moje ciało dawało mi sygnały, żeby zwolnić, ale go nie słuchałem – mówił później.
Na mistrzostwach świata w Berlinie medalu też nie było. Ale zaczynał dominować na europejskiej scenie. W 2009 roku zdobył pierwsze złoto halowych mistrzostw Europy. Dwa lata później dorzucił drugie. Na otwartym stadionie triumfował po raz pierwszy w 2010 roku, od razu na obu dystansach – 5000 i 10000 metrów. Przełamanie na światowym czempionacie przyszło w 2011. W Daegu był srebrny i złoty. Przed igrzyskami w Londynie dorzucił jeszcze złoto z mistrzostw Europy w Helsinkach. Widać było, że jest w formie.
Jego największą siłą zawsze był finisz. To na nim wygrywał z rywalami. Nigdy nie biegał w szaleńczym tempie, nie ma na koncie rekordu świata na żadnym z dwóch uprawianych przez siebie dystansów z bieżni. Takie ustanawiał co najwyżej na tych rzadziej przeprowadzanych, mniej popularnych. W Londynie na igrzyskach nie potrzebował jednak biec rekordowo. Wystarczyło, że dobrze wyczuł moment. Niosła go publika, jego rodacy – choć był przecież imigrantem, który przyjął brytyjskie obywatelstwo – żywiołowo do dopingowali. Przyszedł moment jego chwały.
– Atmosfera była niesamowita. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem i pewnie nigdy już nie przeżyję. Biec przed 85 tysiącami ludzi skandującymi twoje imię… To nieprawdopodobne uczucie. Dobrze pamiętam bieg, pamiętam jak rywale próbowali mnie wyminąć. Musiałem sięgnąć głęboko po rezerwy, ale kibice mi pomogli, dali te dodatkowe siły – mówił po pierwszym starcie, w którym zgarnął złoto. W drugim ten wyczyn powtórzył. To wtedy też został jednym z najbardziej rozpoznawalnych lekkoatletów świata – to zasługa „Mobota”, jego cieszynki, którą zobaczyć mogliście nawet na głównym zdjęciu tego artykułu. Tak jak Usain Bolt, tak i on miał swój znak rozpoznawczy.
W latach pomiędzy Londynem a Rio stale triumfował. Ale w Brazylii był już wiekowym zawodnikiem, miał 33 lata. Teoretycznie na długich dystansach może to sprzyjać, ale w przypadku Faraha najbardziej liczyła się szybkość na ostatnich metrach. A tę, zwykle, z wiekiem się traci. Wygrał jednak i tam, dwa razy. Choć bieg na 10 000 metrów miał dramatyczny przebieg – Mo wywrócił się, po zahaczeniu o pachołek gdzieś pomiędzy czwartym a piątym kilometrem. Na ostatnich metrach udało mu się wyprzedzić Paula Tanuiego. Wygrał. Na 5000 metrów też był najlepszy, tym razem bez przygód.
Z Mogadiszu do Tokio. O drodze Mo Faraha do chwały i jej ostatnim przystanku
Jako drugi lekkoatleta w historii obronił ten konkretny dublet. Pierwszym był Lasse Viren, który przecież – jak już wiecie – też w trakcie biegu się wywrócił, a złoto zdobył. Sporo ich łączy. Dlaczego więc Mo jest o kilka pozycji wyżej? Bo jego nazwisko zna cały świat. I to nie tylko kwestia tego, że Farah biega w czasach współczesnych. Mo stał się marką, wielką postacią światowego biegania. I to mimo że jego przygoda z maratonem nie do końca się udała. Zresztą podobnie jak ta Virena.
Kiedy ogłosił, że chce wrócić i powalczyć o jeszcze jedno złoto w Tokio, podekscytowani byli wszyscy. Tyle tylko, że ogranicza go wiek. W stolicy Japonii miał mieć 37 lat. Będzie o jeszcze rok starszy, o ile zdecyduje się na start. Kto wie, może po tych igrzyskach podskoczy w tym rankingu o kilka miejsc?
- KENENISA BEKELE
Kolejny długodystansowiec i ostatni bohater tej części rankingu. Jak Farah – ma w swoim dorobku cztery medale olimpijskie. Choć w tabeli medalowej zajmowałby nieco niższe miejsce. Ma bowiem trzy złota i srebro. Dlaczego jest wyżej? Bo czego by się nie chwycił, to osiągał sukces. W biegach na 5000 i 10 000 metrów aktualne są jego rekordy świata. Ten pierwszy jest z 2004, a drugi z 2005 roku. W biegach przełajowych zdobywał 11 tytułów mistrza świata, przez pięć lat z rzędu będąc niepokonanym i na krótkim, i na długim dystansie. W maratonie, na który przerzucił się w 2014 roku, dwukrotnie triumfował w Berlinie. Przy okazji drugiego z tych zwycięstw pobiegł tylko o dwie sekundy wolniej od rekordu świata, który dzierży Eliud Kipchoge.
– Jestem szczęśliwy i rozczarowany. Wykorzystałem swój potencjał i nie poddałem się. Szkoda tych dwóch sekund – mówił na mecie. Ale prawda jest taka, że mógłby się wyłącznie cieszyć. Bo tym występem zaskoczył wszystkich. Wcześniej wycofał się z maratonu w Tokio, z kolei tego w Amsterdamie w ogóle nie ukończył. W połączeniu z jego wiekiem (37 lat) wydawało się, że to powolny zmierzch kariery Bekele. A Etiopczyk udowodnił wszystkim, że to jeszcze nie czas, by go skreślać.
Gdy tę karierę dopiero co rozpoczynał, ludzie widzieli w nim następcę genialnego Heile Gebrselassie. Nie zawiódł ich oczekiwań. Już w 2003 roku został mistrzem świata na 10 000 metrów. Rok później pobił rekordy świata na 5000 metrów w hali oraz na 5000 i 10 kilometrów na stadionie. Te dwa ostatnie w przeciągu dziewięciu dni. Cechowała go niesamowita umiejętność przyśpieszenia na finiszu co, w połączeniu z szybkim biegiem, sprawiało, że rywale byli niemal bez szans, gdy przychodziło do rywalizacji z Bekele.
Miewał też trudniejsze chwile – na początku 2005 roku z powodu ataku serca w trakcie treningowego biegu zmarła jego narzeczona. Zresztą wokół jej śmierci narosło sporo podejrzeń, bo zaledwie dwa lata wcześniej zostawała mistrzynią świata juniorek w biegu na 1500 metrów i, jak się mówiło, była w doskonałym zdrowiu. Kenenisa nie startował przez ponad trzy tygodnie. W pierwszym występie po powrocie przegrał, bo… źle policzył okrążenia na hali. Ale na MŚ w przełajach znów nie było na niego mocnych. Podobnie jak na mistrzostwach świata na stadionie, gdy wygrywał na dychę.
Szczególny był dla niego rok 2008. Najpierw został liderem historycznej klasyfikacji medalowej przełajowych MŚ, a potem zgarnął dwa złota na igrzyskach. Bieg na 10 000 metrów z Pekinu przeszedł zresztą do historii. Był jednym z najszybszych i najbardziej zaciętych, jakie kiedykolwiek można było oglądać. Dwudziestu(!) biegaczy zeszło wówczas poniżej bariery 28 minut, a czterech pobiło olimpijski rekord Bekele z poprzednich igrzysk. Kenenisa wygrał fantastycznym sprintem na finiszu. Na 5000 metrów utrzymywał nieziemskie tempo przez cały bieg. Podobnie było rok później w Berlinie, gdy na mistrzostwach świata też zgarnął dwa złota. To wtedy – jeszcze w trakcie biegu na 10000 m – jeden z komentatorów stwierdził: „to koniec. W zasadzie ten bieg był skończony już na starcie”.
Bo fakty były takie, że jeśli Bekele był w swej najlepszej formie, po prostu nie dało się z nim wygrać. Przed tym, by osiągnąć jeszcze więcej na bieżni, powstrzymały go kontuzje. Zerwane mięśnie, problemy z kolanem… Nie biegał tak naprawdę przez dwa lata na bieżni, gdy wrócił na MŚ 2011. Na 5000 metrów wówczas nie wystartował, na dłuższym dystansie zszedł z bieżni. Na igrzyskach w Londynie spróbował jeszcze swych sił w biegu na 10 000 m. Skończył czwarty, sekundę za… swym bratem.
Widział, że na bieżni już więcej nie osiągnie. Przerzucił się na maraton. Jak już wiecie – był to świetny ruch. I, tak podejrzewamy, jeszcze nie powiedział tam swojego ostatniego słowa.
SEBASTIAN WARZECHA
Ciąg dalszy rankingu:
Ranking najlepszych zawodników w historii lekkiej atletyki (15-1)
Fot. Newspix