Wielu znakomitych lekkoatletów mogliśmy oglądać przez minione dziesięciolecia. Wielu znamy tylko z relacji, archiwalnych nagrań i opowieści o nich. Lekkoatletyka ma jednak to do siebie, że jest stosunkowo wymierna. Można więc spróbować ułożyć zestawienie najlepszych zawodników i zawodniczek w całej historii dyscypliny. A skoro można – to spróbowaliśmy.
W części pierwszej – i tu od razu ostrzeżenie: jeśli jeszcze jej nie czytaliście, polecamy zrobić to teraz – umieściliśmy między innymi Mo Faraha, Anitę Włodarczyk, Davida Rudishę czy Abebe Bikilę. Wielkie gwiazdy, często najlepsze w swojej konkurencji – bo przecież lepszej od Włodarczyk w rzucie młotem nie było i pewnie jeszcze długo nie będzie. Skoro więc takie nazwiska znalazły się w dolnej części tego zestawienia, znaczy to tylko jedno – górna musi być niesamowicie napakowana gwiazdami.
I wiecie co? Dokładnie tak jest. Nie przedłużajmy więc, poznajmy te nazwiska.
- HEILE GEBRSELASSIE
W tym momencie tworzy nam się etiopska sztafeta pokoleń. Bo sukcesy Gebrselassie obserwował – szesnasty w naszym zestawieniu – Kenenisa Bekele. A sam Heile do biegania przekonał się jako młody chłopak, gdy – w ukryciu przed ojcem, który pewnie wlepiłby mu karę za marnowanie baterii – słuchał radiowych relacji z biegów Mirutsa Yiftera, zdobywającego dwa złote medale na igrzyskach w Moskwie. Gebrselassie postanowił wówczas, że zostanie wielkim zawodnikiem, dumą swojego kraju. I zrobił to.
Chyba nawet on nie spodziewał się jednak, w jaką stronę to pójdzie. Jego kariera jest bardziej naszpikowana sukcesami niż ciało jeża kolcami. Serio. Zacznijmy od medali. Gebrselassie zdobył dwa złota olimpijskie – w Sydney i Atenach. Oba na 10 000 metrów. Na mistrzostwach świata dołożył kolejnych siedem medali, z czego cztery złote. W hali najlepszy był czterokrotnie. Gdy przerzucił się na maratony, cztery razy z rzędu(!) triumfował w berlińskim, jednym z najbardziej prestiżowych na świecie. A przy okazji najszybszym. Blisko takiego osiągnięcia był też w Dubaju, ale tam wygrał „tylko” trzy kolejne edycje.
W Berlinie ustanowił też rekord świata w maratonie. Dziś już nieaktualny, ale w historii się zapisał. Tym bardziej że łącznie rekordów z wszystkich konkurencji ma 27. Na każdym z dystansów rozpiętych pomiędzy biegiem na 1500 metrów a maratonem albo pobijał rekord świata, albo był mistrzem globu. A zdarzało się, że z bardzo dobrym skutkiem biegał i na 800 metrów. W Etiopii miał wielkich poprzedników, to już wiecie. Nie przeszkodziło mu to jednak w ustanowieniu… ponad 60 rekordów kraju.
Wygrywał na wszelkie sposoby. Potrafił odskoczyć rywalom i samotnie przybiec do mety, potrafił spokojnie trzymać się faworytów i po profesorsku ograć ich na finiszu, a potrafił – też na ostatnich metrach – szaleńczym zrywem wywalczyć złoto. Tak było na przykład na igrzyskach w Sydney, gdy pokonał Paula Tergata o dziewięć setnych sekundy. W niesamowity sposób łączył w sobie szybkość gościa biegającego na 1500 metrów z wytrzymałością maratończyka. I wykorzystywał obie te zalety.
Jest absolutną legendą biegów, a jego nazwisko kojarzy niemal każdy na świecie. W Etiopii ma zresztą status niemal… boski. Nie tylko ze względu na osiągnięcia i medale. Często podkreśla się jego skromność. Raczej nigdy nie wydawał kasy na zbędne rzeczy, nie chciał nawet jeździć drogimi samochodami od sponsorów. Pieniądze zainwestował w Etiopię. Wybudował kilka szkół podstawowych, zorganizował kampanię przeciw AIDS, założył firmę budowlaną, by dać pracę tym, którzy jej potrzebują.
Na sportową emeryturę odszedł w 2015 roku. Po 25 latach biegania i zwyciężania. Do dziś aktualne są jego rekordy w biegu na 20 000 metrów, dziesięć mil i biegu godzinnym. Jednak nawet gdyby nie one, Haile i tak musiałby się tu znaleźć.
- EMIL ZATOPEK
Wiecie, co jest najlepsze w tworzeniu takiego rankingu? To że znaleźli się tu już dwaj wielcy długodystansowcy z Finlandii. Że był Abebe Bikila. Kenenisa Bekele. Mo Farah. Heile Gebrselassie. I wydawałoby się, że skoro takie nazwiska już się przewinęły, skoro jeden z największych w historii otworzył tę część zestawienia, to po prostu inni biegacze długodystansowi nie mają się prawa przed nimi znaleźć. A jednak – mają. I żeby było jeszcze ciekawiej, dodajmy tylko, że Emil Zatopek wcale nie jest ostatnim z nich.
Czech ma na koncie mniej rekordów niż Gebrselassie, ale też nie ma się czego wstydzić. W całej swej karierze osiemnastokrotnie ustanawiał najlepszy wynik na świecie. Do tego dołożył cztery złote medale olimpijskie i jedno srebro. Z mistrzostw Europy przywiózł za to w swej karierze trzy złota i jeden brąz. A to wszystko w wykonaniu gościa, który… nie lubił biegać.
Przez całą karierę biegał zresztą brzydko. Nieskoordynowanie. Krzywił się przy tym na twarzy. Teoretycznie gdyby zrobić mu zdjęcie, można by je wstawić w podręcznik o bieganiu. Tyle że z podpisem „Tak nie należy robić”. Zatopek miał jednak kilka atutów, którymi zwyciężał. Niesamowitą wytrzymałość, to raz. Dwa – zacięcie. I w końcu trzy – chęć do ciężkiej pracy. Każdy kto widział, jak Czech trenuje, mówił, że prawdopodobnie nikt inny nie wytrzymałby obciążeń, które Emil, zwany „Czeską lokomotywą”, sobie narzucał. Sam Zatopek mawiał, że „kiedy zaczynał wszyscy mówili, że jest głupkiem, ale gdy zaczęło to przynosić sukcesy, powtarzali, że jest geniuszem”.
Biegaczem został z przypadku. W jego pracy zmuszono go do startu w jednym z biegów, choć tego nie chciał. Na złość wszystkim postanowił, że pobiegnie szybko, by mieć to już za sobą. Mimo że nigdy wcześniej nie trenował, ani nie rywalizował, dobiegł drugi. Pomyślał, że coś z tego może być. I postanowił spróbować swych sił. Szybko okazało się, że faktycznie, możliwości ma wielkie. Tyle że trwała wojna. Trenować co prawda mógł, startował nawet w lokalnych zawodach. Ale to tyle. Po raz pierwszy za granicą wystąpił w Berlinie w 1946 roku. Z Czech dojechał tam… rowerem, przejeżdżając w ten sposób 500 kilometrów. Zawody wygrał.
Potem była już piękna kariera. Na igrzyskach w Londynie był srebrny na 5000 i złoty na 10 000 metrów. Ale główną nagrodą były przyjęte oświadczyny Dany, z którą był już do końca życia. Za to w Helsinkach, cztery lata później, Zatopek postawił już wyłącznie na medale (Dana zresztą też, została tam mistrzynią olimpijską w rzucie oszczepem). Zgarnął klasyczny długodystansowy dublet na bieżni, po czym postanowił pobiec jeszcze w maratonie. Stwierdził, że skoro istnieje taka możliwość, to czemu by nie spróbować.
Nigdy wcześniej nie biegł tego dystansu. Na trasie pytał jednego z faworytów o to, czy biegną dobrym tempem. Gdy usłyszał, nie rozpoznawszy kpiącego tonu, że “nie, biegną za wolno” – po prostu przyśpieszył i nie dał się już nikomu dogonić. Zdobył więc złoto i w maratonie, przechodząc tym samym do historii biegów. Startował jeszcze w kolejnych igrzyskach, w Melbourne. Tam, w piekielnym australijskim upale, dobiegł szósty.
Po zakończeniu kariery miał sporo problemów. O ile długo był ulubieńcem władzy, o tyle w 1968 roku poparł praską wiosnę. I wylądował na zesłaniu w kopalni uranu. Spędził tam kilka lat, podupadł na zdrowiu. Został zrehabilitowany w 1975 roku. Do śmierci żył już spokojnie, wraz z Daną. Jego historię opowiedzianą znacznie szerzej przeczytać możecie w tym miejscu.
- JESSE OWENS
Człowiek-legenda, który sprawił psikusa samemu Hitlerowi, ale i postać tragiczna. Jesse Owens swoje sukcesy święcił na jednych igrzyskach. Ale wystarczyły mu one, by przeszedł do historii. Choć właściwie najpierw wypadałoby wspomnieć na przykład o tym, jak to w 1935 roku pobił cztery rekordy świata w 45 minut. Albo jak jego rekord w skoku w dal utrzymywał się przez 25 lat. Albo… w sumie nieważne, co byśmy tu napisali. Igrzyska. Berlin. Rok 1936. To od zawsze definiowało Owensa.
Bo i faktycznie, osiągnięcie było niesamowite. Bieg na 100 metrów. Na 200. Sztafeta 4×100. I skok w dal, po fantastycznym pojedynku z Lutzem Longiem (obaj zresztą uważali się za przyjaciół), co w fantastyczny sposób uwieczniono w filmie „Olimpiada” Leni Riefenstahl. Wszystko to przed obliczem, oglądającego jego triumfy z trybuny honorowej, Adolfa Hitlera. Taka była narracja, choć on sam powtarzał: – Nie chciałem mieszać się do polityki. Nie byłem w Berlinie, żeby rywalizować przeciwko któremukolwiek z przeciwników. Celem igrzysk jest by dać z siebie wszystko. Jak nauczyłem się dawno temu – jedyne zwycięstwo, które się liczy, to to z samym sobą.
W sumie słusznie założył, że rywalizować musi ze sobą. Bo inni po prostu nie mieli z nim szans. Jesse był najszybszy, najsprawniejszy, najskoczniejszy. Najlepszy. Biegał tak doskonale, że jeszcze niemal 30 lat później miałby szanse na olimpijskie podium na 100 i 200 metrów, gdyby swój rezultat powtórzył. A przecież przez te trzy dekady do przodu poszła technika choćby wykonywania butów i przygotowywania bieżni. Pomyśleć tylko, że tak doskonały atleta jako dziecko był chorowity i omal nie zginął. Jego rodzice nie mieli pieniędzy na leczenie czyraków, które pojawiły się na jego ciele. Jeden, duży, uciskał płuca. Postanowili przeprowadzić operację sami. Ojciec trzymał syna, matka rozgrzanym kuchennym nożem wycinała wspomniane czyraki. Jesse stracił sporo krwi, ale przeżył.
Nie przeżył za to wiele lat później. Wykończył go rak. Wcześniej – powoli – wykańczała też ojczyzna. Gdy wrócił do kraju z igrzysk, na powrót był tylko „czarnuchem”. Sam wspominał, że o ile w nazistowskich Niemczech wszyscy go podziwiali, szanowali i ustawiali się po autografy, o tyle w USA znów był kimś gorszym. Mówił też, że tak naprawdę to Roosevelt zachował się wobec niego znacznie gorzej, nie przysyłając nawet telegramu z gratulacjami. A Hitler? Hitler, wedle jego relacji, miał mu pogratulować zwycięstw.
Jesse zarabiał na utrzymanie, ścigając się m.in. z końmi. Wyzywał też na pojedynki najszybszych sprinterów z różnych regionów. Występował z orkiestrą. Imał się wszelkich prac, które dawały mu pieniądze na chleb. W końcu odnalazł swą niszę – public relations. Został ambasadorem wielu projektów, jeździł po świecie. Ludzie go znali, wiedzieli kim jest i czego dokonał. Podziwiali go, w przeciwieństwie do wielu rodaków.
Więc Jesse Owens. Postać tak wielka, jak tragiczna. Na tyle, że tych kilka akapitów nie wystarczy, by opisać całe jego życie. Na szczęście odesłać możemy was w to miejsce. Tam znajdziecie już tych akapitów kilka – o ile nie kilkanaście – razy więcej.
- EDWIN MOSES
Właściwie to nie chciał biegać przez płotki. W sumie nie chciał być nawet sportowcem. Owszem, w szkole średniej uprawiał kilka różnych dyscyplin. Próbował futbolu amerykańskiego czy koszykówki, ale to nie wypaliło. Ba, był nawet wyrzucany z zespołów za kłótnie i agresywne zachowanie. Potem mówił, że po prostu nie pasował do pracy w grupie. Indywidualne sporty pociągały go dużo bardziej, choć odkrył to zupełnym przypadkiem. Jeden z uczestników szkolnego biegu się kontuzjował, nauczyciel zapytał, kto chciałby go zastąpić. Zgłosił się Edwin. I już przy płotkach został.
– Nikt niczego mnie nie nauczył. Po prostu zacząłem to robić, uczyłem się przez praktykę. Byłem bardzo innowacyjny, bo nie miałem wielu środków. Mój współlokator był tancerzem baletowym, od niego nauczyłem się sporo o rozciąganiu, precyzyjnych ruchach ciała itp. Płotki postrzegałem zawsze jako pewnego rodzaju sztukę, bo są bardzo indywidualne. Technika, która jednemu zawodnikowi przynosi rekord świata, dla drugiego może być bezużyteczna – mówił.
Zdanie o technice jest tu kluczowe. Tym, co go wyróżniało, była właśnie ona. Sam opracował swoją technikę biegu. Pomiędzy płotkami stawiał trzynaście, a nie czternaście kroków. Efekty były tak dobre, że, jak sam mawiał: – Moje „wolno” i tak było szybsze niż „szybko” innych osób. Ludzie myślą, że albo to ja jestem wybrykiem natury, albo pozostali goście nie są zbyt dobrzy.
I to nie przechwałki. On po prostu naprawdę był piekielnie szybki. Edwin Moses to jeden z tych gości, którzy zostawiali wszystkich w tyle. Czterokrotnie pobijał rekord świata, startując tylko na 400 metrów przez płotki. Wygrywał biegi z rekordowymi przewagami. Był niepokonany przez niemal dziesięć lat.
Tak, dobrze widzicie. Niemal dziesięć lat. Dokładnie: dziewięć lat, dziewięć miesięcy i dziewięć dni. Od 1976 roku (gdy jechał na pierwsze igrzyska) do 1989 (i zakończenia kariery) wystartował w 156 biegach na 400 metrów przez płotki. Przegrał w zaledwie sześciu. Kiedyś stwierdził, że chciałby być zapamiętany jako gość, którego „nikt nie mógł pokonać”. Trzeba przyznać, że był niesamowicie blisko osiągnięcia tego celu.
Medale olimpijskie ma trzy. Z Montrealu złoto. Z Los Angeles złoto. I brąz z Seulu, zdobyty już pod koniec kariery. Śmiało można założyć, że miałby i trzecie mistrzostwo olimpijskie, gdyby tylko Amerykanie wybrali się do Moskwy. Niedługo przed igrzyskami ustanowił nowy rekord świata, był – jak zawsze – w doskonałej formie. Nie było na niego mocnych. Jedynie kontuzja czy błąd na płotku skutkujący upadkiem, mogłyby mu przeszkodzić w zwycięstwie. Nie musiały jednak – przeszkodziła polityka.
Do tego wszystkiego należy doliczyć m.in. dwa medale mistrzostw świata czy – już po zakończeniu kariery – trzecie miejsce w zawodach w… bobslejowym Pucharze Świata. Poza tym aktywnie działał też na innych polach. Walczył o to, żeby amatorscy sportowcy mogli czerpać zyski ze stypendiów czy innych form finansowania. Stanowczo sprzeciwiał się też dopingowi i starał się doprowadzić do zwiększenia kontroli nad czystością sportu. Przewodniczył kilku różnym organizacjom czy fundacjom.
My jednak na 12. miejscu w tym zestawieniu umieściliśmy go nie za osiągnięcia spoza bieżni, jakkolwiek byśmy ich nie szanowali. Moses był po prostu wybitnym sportowcem. I tyle. A jego całą filozofię najlepiej oddaje zdanie, które sam wypowiedział.
– Nigdy nie myślałem o swojej serii zwycięstw. Wszystko, co wiedziałem, to to, że jestem przygotowany lepiej niż ktokolwiek inny.
I, powtórzmy jeszcze raz. To nie były przechwałki. To była prawda.
- JELENA ISINBAJEWA
Pozwolicie, że teraz będzie nieco krócej? To nie tak, że Jeleny Isinbajewej nie podziwiamy jak reszty. Gdyby tak było, nie znalazłaby się tutaj. Po prostu jej sukcesy wciąż mamy – a pewnie i większość z was – świeżo w pamięci. Rosjanka, zwana „Carycą tyczki”, podobnie jak Moses dominowała w swej konkurencji. Zresztą podobieństwo jest jeszcze jedno – tak jak Amerykanin pierwotnie nie skakał przez płotki, tak Jelena nie chwytała za tyczkę.
Do piętnastego roku życia trenowała gimnastykę. Urosła jednak na tyle, że była na tę dyscyplinę po prostu za wysoka. Zrezygnowała. Chwyciła za tyczkę i po sześciu miesiącach treningów skakała już na tyle dobrze, że zgarnęła złoto światowych igrzysk młodzieży, osiągając cztery metry. Kolejne sukcesy – jak jej wieszczono – miały być wyłącznie kwestią czasu. I faktycznie były. Wygrała mistrzostwa świata kadetów (rozgrywane w Bydgoszczy), potem też tę samą imprezę wśród juniorek. W 2002 roku, mając 20 lat, zadebiutowała na seniorskim podium.
Była wówczas druga w mistrzostwach Europy, skoczyła 4,55 m. Z roku na rok podnosiła jednak poprzeczkę. I to o wiele centymetrów. W 2003 roku pobiła bowiem rekord świata po raz pierwszy, wynosił on wtedy 4,82 m. Ale na mistrzostwach świata czekało ją rozczarowanie – zgarnęła tylko brąz, zadecydowały braki techniczne. Wiadomo – późno zaczęła, więc te czasem dawały o sobie znać. W kolejnych latach jednak rzadko znajdowały się na nią jednak mocne rywalki. W Atenach i Pekinie była złota, w Londynie zgarnęła olimpijski brąz. Z mistrzostw świata przywoziła złote medale w 2005, 2007 i 2013 roku. Na mistrzostwach Europy najlepsza była w 2006.
To jednak nie te sukcesy – jak wielkie by nie były – sprawiły, że stała się ogólnoświatową gwiazdą, a konkursy z jej udziałem przyciągały tysiące kibiców na stadiony i miliony przed telewizory. Chodziło o rekordy. Z 4,82 m ostatecznie zrobiło się 5,06 m. Rekord poprawiała po centymetrze, łącznie 28 razy. Za każdą próbę sporo zarabiała, a każdy organizator mityngu chciał móc się pochwalić, że „Isinbajewa wyskakała u niego rekord”. Nawet jeśli z czasem stało się to nie czymś szczególnym, a codziennością.
Bo ludziom, jak i samej Rosjance, po prostu się to nie nudziło. Zadziwiała regularność, z jaką to robiła. Wydawało się niemożliwe, by tak swobodnie przeskakiwać kolejne wysokości. Do Isinbajewej należy sześć najlepszych skoków w historii na otwartym stadionie. Jako jedyna zawodniczka w historii skakała ponad pięć metrów. Obok niej jedynie Amerykanka Sandi Morris zdołała przefrunąć nad poprzeczką zawieszoną równo na tej wysokości.
Co jednak najważniejsze – jej nazwisko stało się marką samą w sobie. Przyciągała, jak powiedziano, kibiców, ale też sponsorów, telewizje, reklamy. W pewnym momencie spora część lekkiej atletyki kręciła się tak naprawdę wokół niej, jednej osoby. Isinbajewa sumiennie zapracowała sobie na miano legendy i z tego miana potrafiła skorzystać jeszcze za czasów kariery. Dlatego musiała się tu znaleźć i to dość wysoko.
- JAN ŽELEZNY
A skoro mowa o dominacji, moglibyśmy tylko napisać, że od rekordu świata Jana Železnego minęły już niemal 24 lata (pozwalając sobie na nieco prywaty, wtrącić można, że jest on o zaledwie dziesięć dni młodszy od autora tego tekstu), a nikt nie zbliżył się do niego nawet na cztery metry. No, poza samym Czechem, który kilkukrotnie jeszcze rzucał daleko. 98,48 m to jednak wciąż wynik niewyobrażalny, przekraczający możliwości wszystkich zawodników, którzy nastali po nim, jakkolwiek wielcy by nie byli.
Bo sam Železny jest największym ze wszystkich. Rekordy świata ustanawiał pięciokrotnie. Ten ostatni był po prostu tak doskonały, że już nie miał szans go przerzucić. 52 razy rzucał ponad 90 metrów. Jeszcze do niedawna miał tych prób więcej niż… wszyscy pozostali zawodnicy. W latach 1991-2001 wygrał 106 ze 135 konkursów, w których wystartował. A oszczep to trudna konkurencja, bardzo podatna na zmiany pogody, w szczególności wiatr. Jeśli miał takie wyniki, oznaczało to po prostu jedno – był najlepszy.
Potrafił na jednych zawodach pięciokrotnie przerzucić 90 metrów. Jako jedyny przekroczył 95 metrów, zrobił to trzykrotnie. Gdy był w najlepszej formie, nie było na niego mocnych. Stąd trzy złota olimpijskie w jego kolekcji. Przegrał co prawda na swoich pierwszych igrzyskach, w Seulu, gdzie zdobył “tylko” srebro. Potem trzy razy był mistrzem (z czego raz jeszcze w barwach Czechosłowacji). I dopiero w Atenach, jako 38-latek, zanotował wpadkę. Zajął dziewiąte miejsce, nie wszedł nawet do finału. Wiadomo, wiek robi swoje.
Ale i tak potrafił go oszukać. Jeszcze w 2006 roku na mistrzostwach Europy – ostatniej imprezie rangi mistrzowskiej w karierze – mając na karku 40 lat, stanął na najniższym stopniu podium. Swoją drogą w szkole podstawowej osiągał ponoć świetne wyniki w rzucie piłeczką palantową, a jako dzieciak trenował piłkę ręczną. A teraz wyobraźcie sobie, że ktoś, kto tak doskonale rzucał oszczepem, jednak poszedł dziurawić bramki w szczypiorniaku. Na miejscu bramkarzy jego potencjalnych rywali, po prostu byśmy się odsuwali przed nadlatującą piłką.
- AL OERTER
Człowiek stworzony do rzutów. Dosłownie. Mierzył 197 centymetrów, ważył ponad 120 kilogramów, ale był przy tym wszystkim w świetnej formie fizycznej. I on jednak przygodę ze swoją konkurencją rozpoczął przypadkowo. Sam wspominał, że zaczęło się, gdy pewnego dnia dysk wylądował u jego stóp. Odrzucił go ot tak, bez zastanawiania się nad tym, co robi, ale na tyle daleko, że trener od razu zaproponował mu, by dołączył do treningów.
Poszedł na uniwersytet w Kansas, dostał stypendium sportowe. Dwa lata później pojechał na swoje pierwsze igrzyska. W Melbourne nie był faworytem – co na przestrzeni jego kariery zdarzało się rzadko – ale rzucił 56,36 m. A to było nie tylko jego nową życiówką ale przede wszystkim nowym rekordem olimpijskim, który gwarantował mu złoty medal. Od tamtego momentu Amerykanin stał się gwiazdą rzutu dyskiem. Tak szybko jak się jednak na sportowej scenie pojawił, mógł z niej zejść. Wbrew swej woli.
W 1957 roku, gdy miał 20 lat, omal nie zginął w wypadku samochodowym. Poważnie poturbowany, długo się leczył. Rehabilitacja się jednak udała, a Oerter mógł myśleć o kolejnych igrzyskach. W Rzymie rywalizował przede wszystkim z Rinkiem Babką, kolegą z kadry. To Babka prowadził po czterech rzutach. Wtedy jednak udzielił Oerterowi rady, a ten najwidoczniej z niej skorzystał. Rzucił 59,18 m. Nowy rekord olimpijski. Drugie złoto. Dwa lata później Al ustanowił swój pierwszy rekord świata. Później robił to jeszcze trzykrotnie.
W Tokio, na kolejnych igrzyskach, wygrał wręcz cudem, choć był wielkim faworytem. Na kilka dni przed olimpiadą doznał kontuzji. Miał problem z karkiem, nosił kołnierz ortopedyczny, zerwał też chrząstki w żebrach. Lekarze mówili mu, żeby darował sobie start, on sam stwierdził jednak, że nie ma takiej opcji. Rzucał z ogromnym bólem, ale po raz kolejny wygrał, pobijając rekord olimpijski. I to mimo że ostatniego rzutu nie oddał. Ból był zbyt mocny. Nie bolało go za to cztery lata później w Meksyku. Miał wtedy 32 lata, coraz więcej osób myślało, że nie podoła. Faworytem był raczej Jay Silvester. Ale Oerter pokazał raz jeszcze, że jest wielkim mistrzem. Rzucił 64,78 m (rekord olimpijski, znowu) i wygrał, zostając pierwszym w historii lekkoatletą, który zdobył złoto na czterech z rzędu igrzyskach.
Swoje sukcesy raczej traktował z dystansem. – Za pierwszym razem byłem bardzo młody, za drugim niezbyt zdolny, za trzecim bardzo kontuzjowany, a za czwartym stary – mówił. Ale to właśnie działa w tym rankingu na jego korzyść. Oerter niezależnie od okoliczności potrafił bowiem wywalczyć najwyższą możliwą nagrodę i to pobijając przy okazji – za każdym razem – rekord olimpijski. Na igrzyskach ma stuprocentową skuteczność. Zawsze, gdy startował, przywoził do domu złoty medal. Karierę zakończył zresztą niedługo po tych w Meksyku. Tyle że… nie do końca.
Po ośmiu latach postanowił wrócić. Zaczął brać sterydy anaboliczne, szybko jednak okazało się, że ma przez nie problemy z ciśnieniem, a postępy w nabraniu masy mięśniowej są niewielkie. Odstawił je i nawoływał wszystkich sportowców, by zrobili to samo, a zamiast tego skupili się na treningu i technice. Zresztą on sam tak zrobił. Od 1977 roku wrócił do startów. Chciał pojechać na igrzyska do Moskwy. W amerykańskich kwalifikacjach był jednak dopiero czwarty, nie dostał się. Ale igrzyska i tak zbojkotowano. Al pojawił się więc zamiast tego na Olympic Boycott Games i zajął tam drugie miejsce. Miał wtedy 44 lata.
W tamtym roku ustanowił też życiówkę – 69,42 m – która była równocześnie drugim najlepszym wynikiem na świecie w całym sezonie. Choć mówi się, że kiedyś – przy kręceniu reklamy dla telewizji – rzucił ponad 75 metrów. Ale to wynik nieoficjalny, potwierdzić tego nijak. Gdyby tak jednak było, do dziś rzut ten pozostawałby rekordem świata. Z pewnością jednak w latach 80., już po definitywnym zakończeniu kariery, wynalazł nowy kierunek… w malarstwie. Nazwano go Smash Art. Na czym polegał? Cóż, Al rzucał dyskiem do farby. Ta się rozpryskiwała. Powstawał obraz. I to w sumie tyle.
Kiedy karierę ostatecznie kończył, na zawodach w Eugene, publiczność nagrodziła go pięciominutową owacją na stojąco. Mówił wtedy, że w tym wszystkim co robił, nie chodziło o sukcesy same w sobie. Że nie przez nie zdecydował się wrócić.
– To nie to, co możesz dostać, jest najważniejsze. To sama podróż
– mówił. Inna sprawa, że akurat on wywalczył w swej karierze bardzo dużo. Ale to wszystko w ramach podróży.
- SERHIJ BUBKA
Z jednej strony najwybitniejszy tyczkarz w historii. Z drugiej – gość, któremu ewidentnie nie leżały igrzyska olimpijskie. Z różnych powodów. Zaczęło się od tego, że wmieszała się w nie polityka. W 1983 roku młodziutki Bubka był już mistrzem świata. W Helsinkach wygrał z wynikiem 5,70 m. Gdyby tylko pojechał na igrzyska w kolejnym sezonie – tym bardziej, że zaczął już regularnie poprawiać rekord świata – pewnie zgarnąłby złoto. Ale kraje bloku wschodnie zbojkotowały imprezę w Los Angeles.
Mógł się pocieszać tym, że jest młody. I że jeszcze ma sporo czasu. Pocieszenie znalazł też pewnie w tym, że już w 1985 roku, jako pierwszy tyczkarz w historii, przekroczył granicę sześciu metrów. Rekordy poprawiał tak, jak potem robiła to Isinbajewa – po centymetrze. Łącznie zrobił to 35(!) razy – 17 na stadionie i 18 w hali. Przed igrzyskami w Seulu jego najlepszy wynik wynosił już 6,06 m. Mówiło się, że na olimpiadzie pokona 610 centymetrów, ale nie doskoczył nawet do sześciu metrów. Mimo tego zdobył złoto, jedyne w swej karierze.
Bo potem do gry weszła jego olimpijska klątwa. W 1992 roku nie zaliczył żadnej wysokości, co do dziś trudno wytłumaczyć. W Atlancie, cztery lata później, start uniemożliwiła mu kontuzja. A w Sydney, gdzie przyjechał już jako wiekowy zawodnik, odpadł w eliminacjach. Dużo lepiej poczynał sobie na mistrzostwach świata. Tam złoto zdobywał sześciokrotnie. Do tego cztery tytuły dołożył w hali. Na co dzień był tak naprawdę nie do zatrzymania. Zmieniało się to jednak, gdy przychodziły igrzyska.
Jego skoki wielokrotnie rozkładano na czynniki pierwsze. Eksperci doszli do wniosku, że to sposób, w jaki skakał, gwarantował mu tak ogromne sukcesy. Tyczkę łapał wyżej niż większość zawodników. Był silny, szybki i miał spore umiejętności gimnastyczne, które potrafił wykorzystać. Jego technika pozwalała mu niezmiennie wkładać większą energię w tyczkę w momencie, gdy podnosiła się wysokość, którą trzeba było przeskoczyć.
W taki właśnie sposób osiągał swe wielkie sukcesy i pobijał rekordy. Wciąż aktualny jest jego rekord świata ze stadionu. Sześć złotych medali mistrzostw globu to też nie byle co, trzeba to podkreślić. No i wreszcie – wielu marzy o tym, by zdobyć złoto olimpijskie. Bubce się to udało. Choć przy rozmiarach jego dominacji, oczywiście, można być nieco rozczarowanym tym, że skończyło się tylko na jednym. Tym bardziej że zdobył je jeszcze dla Związku Radzieckiego, a Ukrainie medalu z igrzysk już nie przywiózł.
- MICHAEL JOHNSON
Nie mylić z Benem Johnsonem. To po pierwsze. Michael Johnson to prawdopodobnie jeden z najbardziej “powtarzalnych” sportowców w historii. Stabilny, biegający na niezmiennie wysokim poziomie. Dwadzieścia dwa razy łamał barierę 44 sekund w biegu na 400 metrów. Żaden inny lekkoatleta nawet nie jest blisko takiego osiągnięcia. Na o połowę krótszym dystansie dwadzieścia trzy razy zszedł poniżej 20 sekund. Przez 12 lat był też rekordzistą świata – aż do momentu, gdy nastała era Usaina Bolta.
Do dziś Johnson jest jedynym lekkoatletą w historii, który wygrał biegi na 200 i 400 metrów na jednych igrzyskach. Zrobił to w Atlancie w 1996 roku. Nikt inny nie obronił też tytułu na drugim z tych dystansów, a Johnsonowi udało się to w Sydney. Łącznie na trzech olimpiadach zdobył cztery medale – wszystkie złote (w Barcelonie wygrał w sztafecie 4×400 m). Dwa razy więcej złotych krążków przywiózł w swej karierze z mistrzostw świata. Swoją drogą Johnson to taki zawodnik, który albo wygrywał, albo nie stawał na podium. W swej kolekcji z najważniejszych imprez ma wyłącznie złota.
A wszystko to osiągnął, mimo że karierę rozpoczął bardzo późno. Na bieżnię trafił jako dziewiętnastolatek, w wieku, w którym wielu sportowców już osiąga spore sukcesy. Właściwie nie było po nim widać wielkiego talentu. Przynajmniej początkowo. Bo szybko okazało się, że ciężką pracą – m.in. na siłowni, którą często odwiedzał – znacząco się poprawia. Z roku na rok był coraz lepszy, przyśpieszając w takim tempie, w jakim Robert Kubica w bolidzie dobija do setki.
I pewnie wyciągnąłby ostatecznie z tej kariery jeszcze więcej, ale miewał sporego pecha. Przed igrzyskami w Seulu doznał zmęczeniowego złamania piszczela. Przed kolejnymi, w Barcelonie męczył się z zatruciem pokarmowym i był w stanie powalczyć tylko w sztafecie. Dopiero w Atlancie i w Sydney wszystko było w porządku. No, prawie wszystko. Bo nie zmieniło się to, że jego technika biegu była… zła. Mówiono, że ma „kaczy chód”. Ale to tym kaczym chodem wybiegał i medale, i rekordy.
Bo tych drugich ma sporo. Wspomnieliśmy już o tym na 200 metrów. Pobijał go łącznie dwa razy. Trzykrotnie nowy najlepszy wynik na świecie ustanawiał w sztafecie. Na 400 metrów dwa razy udawało mu się to w hali, raz na otwartym stadionie. Rekord ustanowił też w biegu na… 300 metrów. Ale to już tylko ciekawostka, bo dystans kompletnie nietypowy. Choć w statystykach się zapisał.
Karierę Johnson zakończył po igrzyskach w Sydney. Na jej przestrzeni stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych lekkoatletów świata. Również dzięki takim rzeczom, jak złote buty Nike, w których biegał w Atlancie, a które przyniosły mu przydomek – niezbyt oryginalny – „Człowiek ze złotymi butami”. Po zawieszeniu ich na kołku, Amerykanin nie miał problemów ze znalezieniem zajęcia. Komentował zawody (między innymi dla BBC), często pisywał felietony do prasy, otworzył centrum treningowe dla młodych sportowców, angażował się też w działalność charytatywną.
W 2018 roku doznał jednak wylewu, który spowodował problemy z lewą stroną jego ciała. To, natychmiast, zrodziło podejrzenia, czy nie jest aby skutkiem stosowanego niegdyś dopingu. Zostawmy je jednak – w trakcie swej kariery Johnson pozostawał poza kręgiem podejrzeń, nigdy go na niczym nie przyłapano. Był czystym mistrzem.
- CARL LEWIS
Na niczym nie przyłapano również Carla Lewisa. Teoretycznie. W praktyce po latach sam Amerykanin niejako przyznał się do tego, że coś brał. Choć twierdził, że nieumyślnie. W 2003 roku dr Wade Exum, niegdyś szef kontroli antydopingowej w Amerykańskim Komitecie Olimpijskim, ujawnił, że Lewis stosował niedozwolone środki w trakcie igrzysk w Seulu (tych samych, na których runęła z hukiem legenda Bena Johnsona). Próbek jednak nie było, bo walka z dopingiem w takim wymiarze, w jakim znamy ją dzisiaj, zaczęła się po prostu później. I Carlowi nic udowodnić się nie da.
Medale, które zdobył, są więc jego. A tych jest mnóstwo. Dziewięciokrotnie był najlepszy na igrzyskach, raz zdobył srebro. Z mistrzostw świata przywoził osiem złotych, jeden srebrny i jeden brązowy medal. Radził sobie i w biegu na 100 metrów, i na 200, i w sztafecie 4×100, ale przede wszystkim – w skoku w dal. To w tej konkurencji przez niemal 10 lat był niepokonany. Wygrywał wówczas w 65 zawodach z rzędu.
Osiągnięcia, przyznacie, wielkie. Tym bardziej że do tego wszystkiego doliczyć trzeba jeszcze mnóstwo rekordów świata. Wygranych mityngów w różnych konkurencjach też miał tyle, że dziś trudno je zliczyć. Sęk w tym, że gdy się o tym pisze, pozostaje jakiś niesmak. Wrażenie, że coś tu jednak jest nie tak. Bo Carl Lewis mógł twierdzić, że doping brał przypadkowo, a jednak dowody świadczą przeciw niemu. Ale cóż, odebrać medali już mu się nie da.
Dlatego właśnie w tym rankingu się znalazł. Choć, ze względu na te podejrzenia, o kilka pozycji niżej. Gdyby nie one, pewnie mógłby być nawet na pierwszym miejscu. Ale też dlatego, że o dopingu w jego przypadku mówi się często, poprzestaniemy na tych kilku akapitach. Nie będziemy się rozwlekać. Wiecie, jakie odniósł sukcesy; wiecie też, o co go oskarżano i dlaczego jest postacią kontrowersyjną. Możecie zdecydować, jak chcecie go postrzegać.
- JACKIE JOYNER-KERSEE
Najlepsza lekkoatletka XX wieku. Tak stwierdzili dziennikarze „Sports Illustrated”. My mamy na ten temat własne zdanie, ale fakt faktem, że Jackie Joyner-Kersee sprostała oczekiwaniom, które narzuciła na niej jej matka. Ta bowiem nazwała ją na cześć Jacqueline Kennedy, twierdząc, że
„kiedyś zostanie pierwszą damą czy coś w tym rodzaju”.
I w sumie niespecjalnie się pomyliła – na przełomie lat 80. i 90. Joyner-Kersee faktycznie była pierwszą damą. Światowej lekkiej atletyki.
Dorastała w biedzie, ale szybko okazało się, że ma możliwości by z niej wyjść i pociągnąć za sobą całą rodzinę. Od dziecka wykazywała wielkie umiejętności. Niezależnie od dyscypliny, za którą by się chwyciła. W szkole średniej uprawiała lekką atletykę, koszykówkę i siatkówkę. Wszystkie z sukcesami. Ostatecznie postawiła na pierwszą z nich. Choć jeszcze na uniwersytecie przez cztery lata grała w tamtejszej ekipie, wracając na ostatni sezon nawet po igrzyskach z 1984 roku.
A była już wówczas wicemistrzynią olimpijską, co przyjęto… jako rozczarowanie. Miała problemy z mięśniem, ale sama twierdziła, że powodem jej porażki było co innego. – To nie kontuzja kosztowała mnie złoto. To moja mentalność. Wątpiłam w swoje umiejętności – pisała po latach we własnej książce. I faktycznie, może coś w tym jest. Złoto w siedmioboju przegrała bowiem o zaledwie pięć punktów. Mimo urazu była więc w stanie rywalizować na najwyższym poziomie, a zabrakło jedynie czegoś ekstra. Może tym czymś było właśnie nastawienie.
Przez lata kariery nie przeszkadzała jej astma, którą zdiagnozowano u niej, gdy była na uniwersytecie. Zdarzało się bowiem, że trafiała do szpitala nie mogąc złapać tchu. Nie zrezygnowała jednak z kariery. Mało tego, czyniła zdumiewające postępy. Choć przyznać trzeba, że do siedmioboju miała naturalne predyspozycje: była utalentowana, szybka i silna. – Musiałam się nauczyć tylko rzutu oszczepem. Dodali to, gdy byłam w college’u. Kiedy po raz pierwszy podniosłam oszczep, trafiłam się w głowę. Myślałam, że wystarczy go chwycić i rzucić. Nie byłam ranna, ale już wiedziałam, że będę musiała spędzić nad tym trochę czasu – mówiła przed laty na łamach „The Times”.
Spędzony przy oszczepie czas nie poszedł na marne. Już w 1986 roku ustanowiła rekord świata, zostając przy okazji pierwszą w historii kobietą, która przekroczyła 7000 punktów w siedmioboju. Dwa lata później pobiła go raz jeszcze, a łącznie zrobiła to czterokrotnie. Na igrzyskach w Seulu była już nie do zatrzymania. Zdobyła złoto i… drugie złoto, w skoku w dal. W Korei królowała zresztą razem ze swoją szwagierką, Florence Griffith-Joyner (ta była bardzo blisko znalezienia się w tym rankingu na jednej z końcowych pozycji, ale z powodu podejrzeń o stosowanie dopingu zostawiliśmy ją poza nim), która triumfowała na 100 i 200 metrów oraz w sztafecie 4×100. A w drugiej sztafecie, 4×400, zdobyła srebro.
Dla Florence była to jednak jedyna impreza, na której królowała. Dla Jackie – wręcz przeciwnie. W Barcelonie znów była wielka. Obroniła swe złoto z siedmioboju, a w skoku w dal wywalczyła brąz. Swoją drogą w drugiej z tych konkurencji nigdy nie ustanowiła rekordu świata, jednak jej najlepszy wynik – 7,49 m – do dziś zajmuje drugie miejsce w tabelach wszech czasów. O trzy centymetry za rezultatem Galiny Czistiakowej z 1988 roku.
W 1996 roku Joyner-Kersee miała jeszcze nadzieję, że uda jej się zdobyć trzecie złoto w siedmioboju. Nadzieje te tym razem rozwiała jednak kontuzja ścięgna udowego. Po biegu na 100 metrów przez płotki – pierwszej z konkurencji – musiała się wycofać, bo nie była w stanie znieść bólu. Skupiła się na tym, by się podleczyć i móc wystartować w skoku w dal. W tym do ostatniej finałowej próby była poza podium. W szóstym skoku wylądowała równiutko na siódmym metrze. Dało jej to brąz w jej ostatnim olimpijskim starcie. Próbowała jeszcze co prawda – zresztą wracając na moment ze sportowej emerytury – dostać się na igrzyska w Sydney. Nie udało jej się.
Po drodze zaliczyła też krótką przygodę z profesjonalną ligą koszykówki (rozegrała w niej 17 spotkań, bez wielkich sukcesów). Potem założyła własną fundację, zachęcającą młodych ludzi do uprawiania sportu. Aktywnie angażowała się (i nadal to robi) w akcje wspomagające edukację wśród dzieci, równość rasową czy walkę o prawa kobiet. A wracając na moment do sportu, wypadałoby napisać, że poza medalami z igrzysk (bilans 3/1/2), czterokrotnie zostawała mistrzynią świata. Do dziś aktualny jest też jej rekord świata w siedmioboju, wynoszący 1331 punktów (Jackie przekroczyła granicę 1300 punktów czterokrotnie, żadna inna zawodniczka nie zrobiła tego ani razu), podobnie jak to, że sześć najlepszych wyników w historii dyscypliny należy właśnie do niej.
- IRENA SZEWIŃSKA
Tuż poza podium, ale najwyżej ze wszystkich kobiet. Może nie jesteśmy całkowicie obiektywni, ale jednak uważamy, że królowa polskiej lekkiej atletyki zasłużyła na to, by zająć właśnie to miejsce. Jej osiągnięcia znamy wszyscy, bo regularnie nam się o nich przypomina. Nie bez powodu zresztą. Wymieńmy je więc już na starcie. Brązowe medale igrzysk na 100 i 200 metrów. Srebrne w skoku w dal i biegu na 100 metrów. Złote w sztafecie 4×100, biegu na 200 i na 400 metrów.
Swoje krążki zdobywała na czterech igrzyskach z rzędu. Na trzech z nich była złota. Nie udało jej się jedynie w Monachium w 1972 roku, gdzie wywalczyła tylko brązowy medal. I pomyśleć, że wszystko to – choć to już powtarzający się motyw w tym rankingu – rozpoczęło się przypadkowo. Miała 14 lat, gdy zaczęła uprawiać lekką atletykę. Chodziła wówczas do koła teatralnego, marzyła o karierze aktorskiej. Na WF-ie nauczycielka kazała jednak dzieciom przebiec 60 metrów szkolnym korytarzem. Szewińska musiała powtarzać bieg. Nie dlatego, że coś zepsuła. Nauczycielka, mierząca jej czas, myślała, że zepsuł się jej stoper. Tak szybko biegała przyszła mistrzyni. Dwa tygodnie później młoda Irena wygrała zawody na Agrykoli w biegu na 60 metrów, skoku w dal i skoku wzwyż. Niemal bez treningu. Po prostu miała talent.
Już cztery lata później, mając na karku osiemnaście wiosen, pojechała do Tokio (jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Kirszenstein) i podbiła serca Japończyków. Wywalczyła bowiem trzy medale, ustanawiając przy okazji dwa rekordy Polski i rekord świata w sztafecie 4×100 metrów, którą Polki wygrały. A na początku roku wydawało się, że Ireny w ogóle może zabraknąć na igrzyskach – doznała kontuzji, czekała ją rehabilitacja, nie było wiadomo, w jakiej będzie formie. Okazało się, że była w wyśmienitej.
Tamte igrzyska – które zawsze nazywała już „swoją najpiękniejszą olimpiadą” – stały się dla niej ważne z jeszcze jednego powodu. Na krok nie odstępował jej wówczas fotoreporter „Przeglądu Sportowego”. Nie tylko dlatego, że robił zdjęcia nowej gwieździe polskiego sportu, miał jeszcze jeden powód. Jaki? Cóż, wystarczy, gdy napiszemy, że fotograf ten nazywa się Janusz Szewiński. Reszta w tym przypadku jest historią.
Historią, jakże piękną, są te kolejne olimpijskie starty Szewińskiej. W Meksyku zdobyła złoto na 200 metrów i srebro na sto. Choć przeżyła i rozczarowania. W skoku w dal nie przebrnęła kwalifikacji. Sama twierdziła, że po prostu nie udźwignęła roli faworytki, przygniótł ją balast oczekiwań. W sztafecie też czekało na nią niepowodzenie. Zgubiła pałeczkę. Pojawiły się wówczas głowy, że zrobiła to umyślnie. W kraju panowały antysemickie nastroje. Mówiono, że Szewińska specjalnie zmieniła nazwisko, by mieć spokój. Jaka była prawda? Taka, że w dokumentach zawsze wpisane miała oba – panieńskie i to po mężu.
– Ja już wtedy w Meksyku byłam dosyć rozbiegana, i kiedy na ostatniej zmianie ruszyłam, to taka była różnica szybkości, że koleżanka podała mi pałeczkę za sam koniec, a ja przy kolejnym ruchu uderzyłam o biodro i pałeczka wypadła. Niestety potem była taka audycja telewizyjna, zrobiona przez Pana Eugeniusza Pacha, który nagrywał oddzielnie nasze wypowiedzi, a potem tak to zestawiał, że w efekcie tej manipulacji wychodziło, jak gdybym była przez koleżanki atakowana – dodawała po latach w rozmowie z portalem bieganie.pl, tłumacząc, dlaczego tak źle została przyjęta w kraju po Meksyku ’68.
Zrobiła sobie wówczas przerwę od sportu. Urodziła pierwszego syna, odpoczęła w domu. Wróciła z naładowanymi akumulatorami, ale kilka miesięcy przed igrzyskami w Monachium skręciła kostkę. Nie mogąc się odpowiednio przygotować, brązowy medal zdobyty w biegu na 200 metrów uznać musiała za sukces. Tym bardziej że była zmuszona do rezygnacji z innych startów – skoku w dal i wzwyż, w którym też wówczas chciała się sprawdzić.
Przed kolejnymi igrzyskami, w Montrealu, wydłużyła dystans, na którym biegała. Zrezygnowała z setki i skoku w dal, na całego postawiła na 200 i 400 metrów. Genialnym rokiem był dla niej 1974. Ustanowiła dwa rekordy świata. Nie przegrała ani jednego startu! Była najlepsza. Rywalki mogły oglądać tylko jej plecy. Tak też było w 1976 roku. 400 metrów okazało się tu kluczem do sukcesu. To na tym dystansie zdobyła trzecie olimpijskie złoto. Finisz miała jakby z innej planety, odsadziła pozostałe zawodniczki o dobrych dziesięć metrów. Do dziś wynik z tamtych igrzysk – 49,29 s, wówczas rekord świata – pozostaje najlepszym rezultatem w historii polskiej lekkiej atletyki.
Szewińska wystartowała jeszcze w Moskwie. Tam już jednak nie zdobyła medalu. Niedługo później zakończyła karierę. Nigdy jednak – w przeciwieństwie do wielu innych wielkich postaci – o niej nie zapomniano. Przez lata aktywnie działała w ramach MKOl-u, oglądać mogliśmy ją m.in. gdy wręczała medale sportowcom, w tym polskim, na igrzyskach olimpijskich. Również tych zimowych. Jej status i legenda w sportowym świecie długo jeszcze nie zostaną doścignięte przez żadnego z polskich sportowców.
Dlatego to nie tylko Polskę, ale i cały sportowy świat obiegła lotem błyskawicy wieść, że w nocy z 29 na 30 czerwca 2018 roku Irena Szewińska zmarła.
- RAY EWRY
Jeszcze nie cofaliśmy się w czasie aż tak daleko. Ewry to bohater przełomu wieków… ale XIX i XX. Startował na igrzyskach w 1900, 1904 i 1908 roku. Po drodze zaliczył też „międzyigrzyska” rozegrane w Atenach w 1906. Łącznie zdobył dziesięć medali, choć dwa krążki z Grecji oficjalnie nie liczą się dziś do statystyk. Wszystkie z jego medali były złote.
Dziś konkurencje, w których startował, mogą wydawać się zabawne. Były to skoki – wzwyż, w dal i trójskok. Tyle tylko, że uprawiane z miejsca, bez żadnego rozbiegu. Większość z nich zaprzestano rozgrywać najpóźniej w latach 30., zresztą to dlatego Ewry wciąż dzierży rekord świata w skoku w dal z miejsca. My już nie znamy ich z igrzysk. W tamtych czasach były jednak normą. A ich królem był właśnie Ray Ewry. Jego rekord ośmiu złotych medali zdobytych w konkurencjach indywidualnych został pobity dopiero przez… Michaela Phelpsa, po stu latach i 23 dniach. Trzy złote medale w jednej konkurencji przebił za to dopiero przywoływany już Al Oerter z czwartym złotem w rzucie dyskiem (a potem, czterema złotymi medalami w skoku w dal, dołączył do Oertera również Carl Lewis).
Ewry to też człowiek, który jest rekordzistą w zdobywaniu złotych medali ze stuprocentową skutecznością. Wygrał każdą konkurencję, w której wystartował, łącznie osiem (na igrzyskach w Londynie nie rozgrywano trójskoku z miejsca). W Paryżu udało mu się to, choć wszystkie trzy finały rozgrywano jednego dnia. Ale to i tak blednie wobec faktu, że Ray do 20. roku życia… nie chodził. W dzieciństwie chorował bowiem na polio, dopadła go też choroba Heinego-Medina, zwana paraliżem dziecięcym. Nie było na nią dobrego leku, pozostawało jedynie wyjście w postaci wózka inwalidzkiego.
Ray cierpiał na niedowład nóg. Nie był w stanie nie tylko chodzić, ale nawet nimi poruszać. Dopiero gdy miał 17 lat, jeden z lekarzy powiedział mu, że można by spróbować rozbudować ich mięśnie, gdyby opracować odpowiednie ćwiczenia. Te Ewry ułożył podobno sam, ucząc się anatomii. Sam też skonstruował odpowiednie pomoce w formie wyciągów ze sznurkami, którymi poruszał palcami u nóg, stopami czy kolanami. Okazało się, że po pewnym czasie nie musiał już pociągać za sznurki, mięśnie same zaczęły reagować. W końcu stanął na nogi.
Widać było po nim jednak, że chorował. Kulał, miał krótszą nogę. Dlatego nie mógł biegać i dlatego skakał z miejsca. Bo na skoki akurat mógł sobie pozwolić, jego mięśnie okazały się piekielnie silne. Po kilku latach treningu chciał spróbować pojechać na igrzyska. Niespodziewanie wygrał kwalifikacje i udał się do Paryża. Tam osiągnął fantastyczne rezultaty. 3,21 m w skoku w dal, 165,5 centymetra w skoku wzwyż i 10,57 m w trójskoku. Zgarnął, jak już wiecie, trzy złota i stał się nową gwiazdą ówczesnego sportu. A potem poszedł tylko za ciosem, udowadniając wszystkim, że niemożliwe faktycznie nie istnieje.
I to jest właśnie piękno sportu.
- PAAVO NURMI
Pamiętacie jeszcze, jak wspominaliśmy, że Emil Zatopek nie jest ostatnim długodystansowcem na tej liście? Jest nim właśnie Paavo Nurmi, czyli najwybitniejszy przedstawiciel fińskiej szkoły biegów, o którym mogliście przeczytać już co nieco w pierwszej części tego rankingu. To bez wątpienia jeden z najlepszych lekkoatletów w historii, którego obecność w pierwszej trójce każdego z takich rankingów wydaje się wręcz obowiązkowa.
Urodził się w Turku w robotniczej rodzinie. Od dzieciństwa chciał biegać. Razem z kolegami urządzali sobie treningi i zawody, inspirował ich Alfred Shrubb, brytyjski długodystansowiec. Szybko okazało się, że Nurmi ma talent. Ale pojawiły się problemy. W 1910 roku zmarł ojciec Paavo, a rok później jego siostra. Rodzinie brakowało pieniędzy. Wynajęli więc swoją kuchnię innym ludziom, a sami – w kilka osób – mieścili się w jednym pokoju. Paavo opuścił w tym czasie szkołę, choć był podobno bardzo uzdolnionym uczniem, i zatrudnił się w lokalnej piekarni jako chłopiec na posyłki.
W tamtym okresie zrezygnował też z biegania. Jak sam wspominał, miał jednak dobry trening – Turku leży bowiem na wzniesieniach, a on chodził po nich z ciężkimi wózkami. Zahartował się, podobnie jak jego mięśnie. Miłość do biegania powróciła, gdy jego rodak Hannes Kolehmainen, znakomicie zaprezentował się na igrzyskach w 1912 roku. Kilka dni później Paavo kupił pierwszą parę butów. W 1914 roku wygrał pierwszy bieg – na 3000 metrów. Miał też nową pracę. Ale przyszła wojna.
Trafił do wojska, szybko jednak zauważono, że ma talent do biegania. Choć był też uparty, a to niektórym oficerom się nie podobało i czasem mu się obrywało. W mundurze nadal trenował, wciąż z myślą o igrzyskach. Opłaciło się dwa lata po tym, jak wojna się skończyła. Wygrał krajowe kwalifikacje, pojechał na igrzyska. Z Antwerpii wrócił w blasku chwały, z czterema medalami. Na 5000 metrów był srebrny, a złoto zdobywał na 10 000 m i (dwukrotnie, indywidualnie oraz drużynowo) w biegach przełajowych.
W Paryżu, cztery lata później, pięć razy odgrywano mu hymn Finlandii. Znów dwukrotnie wygrał przełaje, a do tego dołożył indywidualne złota na 1500 i 5000 m oraz drużynowe w biegu na 3000 metrów. Kolejne trzy medale przywiózł z Amsterdamu, choć tam – mając na karku już ponad 30 lat i męcząc się z wieloma urazami w trakcie przygotowań – wywalczył tylko jedno złoto, na 10 km. Srebrny był za to na o połowę krótszym dystansie i w biegu na 3000 metrów z przeszkodami.
Chciał wystartować też na kolejnych igrzyskach. Uznano jednak, że złamał zasady statusu amatora i do startu po prostu go nie dopuszczono. Zrobiono to… na dwa dni przed ceremonią otwarcia. Paavo Nurmi nie mógł więc zakończyć kariery olimpijskiej na własnych warunkach. Associated Press nazwało to
„jednym z najbardziej podstępnych manewrów politycznych w historii”,
dodając:
„igrzyska będą teraz jak Hamlet bez słynnego Duńczyka w obsadzie”.
Decyzję tę krytykowano zresztą z każdej możliwej strony. Ale do końca nie została ona zmieniona, ostatecznie zawieszono zresztą Nurmiego w 1934 roku, przez co skończył on karierę. Zrehabilitowano go w tej kwestii dopiero po latach.
Fin nie potrzebował jednak tamtych igrzysk, jego status w światowym sporcie i tak był już legendarny. Mawiano, że ścigał się z pociągami i wygrywał z tym relacji Helsinki-Turku. Został jednym z pierwszych (a według niektórych źródeł – pierwszym) sportowcem, któremu za życia wystawiono pomnik. W 1952 roku, gdy igrzyska rozgrywano w Helsinkach, to on zapalał znicz olimpijski. A ćwierć wieku wcześniej jeden z wierszy w tomie poetyckim „Laur olimpijski” Kazimierza Wierzyńskiego był poświęcony właśnie Nurmiemu.
Mimo tego wszystkiego to jednak nie Paavo Nurmi wygrał w naszym zestawieniu. Bo jest jeden lekkoatleta, który – tak uważamy – zasłużył bardziej.
- USAIN BOLT
Co tu dużo pisać – Bolt to prawdopodobnie największa ikona światowej lekkiej atletyki XXI wieku. To w trakcie jego startów notowano rekordy oglądalności. W trakcie jego startów cały stadion zamierał, czekając na to, co tym razem pokaże rekordzista świata. Zwykle wyglądało to dokładnie tak samo. W trakcie prezentacji Jamajczyk był rozluźniony, uśmiechał się, tańczył, bawił z publiką, puszczał oczko do kamery. Potem jednak zajmował miejsce w blokach. Czekał na wystrzał pistoletu. I ruszał, gdy ten miał miejsce.
Startował zwykle nieco spóźniony. Musiał nadrabiać na – nie tak przecież długim – dystansie. I robił to tak znakomicie, że rywale zostawali o kilka metrów z tyłu. Jego rekordy świata – 9,58 s w biegu na 100 metrów i 19.19 s. na dwukrotnie dłuższym dystansie – to wyniki fenomenalne, które prawdopodobnie jeszcze długo nie zostaną pobite. A przecież wszyscy widzieliśmy, że gdyby nie zwalniał na ostatnich metrach, to mógłby osiągnąć jeszcze lepsze. Kto wie, może zszedłby w okolice granicy 19 sekund na 200 metrów? Może złamałby 9.50 s. na setkę?
Z igrzysk olimpijskich – nie licząc tych w Atenach, gdzie dopadła go kontuzja – przywoził wyłącznie złote medale. Ma ich na koncie osiem. Miał o jeden więcej, ale za doping zdyskwalifikowano jednego z jego kolegów ze sztafety 4×100 metrów i medal z Pekinu Jamajce odebrano. Na mistrzostwach świata jego bilans wynosi 11/2/1. Gdy raz został zdyskwalifikowany z powodu falstartu, nikt nie mógł w to uwierzyć. To było coś absolutnie nowego, niespotykanego. Wiedziano bowiem, że kto by nie wygrał – nie będzie to Bolt. Bo myślano wtedy właśnie w takich kategoriach. Nie: „Yohan Blake wygrał”, a raczej „Usain Bolt przegrał”.
Bolt to też – a może przede wszystkim – marka. Globalna, rozpoznawalna wszędzie. Jeśli przy Isinbajewej wspomnieliśmy, że wykorzystała sukcesy, to Usain zrobił to jeszcze lepiej. Pomogło kilka elementów. Jego przebojowość, naturalny styl bycia, luz, który prezentował, uśmiech, z jakim podchodził do życia, ale też między innymi charakterystyczna cieszynka, wykonywana po wygranym biegu, którą wkrótce zaczął naśladować cały świat.
Bolt łączy wszystko, o czym pisaliśmy na początku pierwszej części tego rankingu. Jest ośmiokrotnym mistrzem olimpijskim. Zna go prawdopodobnie każdy fan sportu na tej planecie. Zostawił po sobie rekordy, ale też zainspirował masę dzieciaków do tego, by spróbować swoich sił w bieganiu. Poczekajcie jeszcze z dziesięć lat, a będziecie słyszeć w połowie wywiadów mniej więcej takie słowa: „nie mogę uwierzyć, że zdobyłem medal olimpijski. Kiedy byłem mały oglądałem Usaina Bolta, tak to się zaczęło”.
Bolt to ikona, legenda lekkiej atletyki. Jeden z największych mistrzów, z pewnością najbardziej rozpoznawalny zawodnik. Nie mogliśmy go umieścić na żadnym innym miejscu. Tak jak on po prostu nie mógł przegrać na igrzyskach.
SEBASTIAN WARZECHA
SPONSOREM POLSKIEJ LEKKIEJ ATLETYKI JEST PKN ORLEN
Część I rankingu:
Ranking najlepszych zawodników w historii lekkiej atletyki (30-16)
Fot. Newspix