Randy Barnes: trędowaty rekordzista

Randy Barnes: trędowaty rekordzista

Niby jest, a jakby go nie było. Jest, bo należący do niego rekord świata w pchnięciu kulą – 23,12 m – pozostaje niepobity już od blisko trzydziestu lat (choć we wczorajszym finale MŚ kilku kulomiotów pokazało, że może go “dopaść”). Nie ma, bo wielu zawodników i ekspertów po prostu nie uznaje tamtego kosmicznego wyniku z powodu dopingowych podejrzeń. Historia Randy’ego Barnesa pokazuje, że określenie “rekordzista świata” nie zawsze brzmi dumnie.

***

Z takim CV teoretycznie wszędzie powinno go być pełno. Bo kto byłby lepszym ekspertem telewizyjnym podczas najważniejszych zawodów, jeśli nie rekordzista i mistrz świata, złoty medalista olimpijski i jeden z zaledwie dwóch gości w historii, którzy pchnęli kulę poza magiczną granicę 23 metrów?

53-letni dziś Randy Barnes nie jest jednak rozchwytywany. Chociaż afery dopingowe nie pozbawiły go najważniejszych zwycięstw, przez co oficjalnie odniósł je na czysto, to jednak stał się w pewnym sensie wyrzutkiem lekkoatletycznego świata. Sam też trzyma się na uboczu sportowej rodziny. Nie bywa na stadionach, unika mediów, jednym z jego nielicznych śladów w sieci jest prowadzone od przypadku do przypadku konto na Twitterze. Co robił przez te wszystkie lata? Wiadomo niewiele: po zakończeniu kariery w 1998 r. wziął jeszcze udział w golfowych Mistrzostwach Świata Long Drive, w których zawodnicy uderzają piłkę nawet na ponad 400 metrów, prowadził własną firmę, a także pomagał córce Erice, która również trenuje pchnięcie kulą. 

Dwie dopingowe wpadki położyły się tak wielkim cieniem na jego karierę, że kiedy dwa lata temu Europejska Federacja Lekkoatletyczna wystrzeliła z pomysłem wymazania wszystkich rekordów świata ustanowionych przed 2005 r., rekord Barnesa naturalnie był jednym z tych, które świeciły się najmocniej na czerwono. Można było nawet spotkać się z opiniami, że gdyby wymienić konkurencje lekkoatletycznie, które doping wykoślawił najbardziej, pchnięcie kulą by się w nim znalazło. Brytyjski “The Guardian” zamartwiał się, że kto wie, być może rekord świata w kuli będzie już nie do pobicia? Że światło zgasił tam dopingowicz recydywista i tak już pozostanie dopóki rzeczywiście ktoś nie odważy się wyzerować tabeli rekordów?  

Chociaż raz jeszcze przypomnijmy: wtedy, 20 maja 1990 r., kulomiot z Charleston oficjalnie był czysty.   

Przechwalał się nawet na tablicach rejestracyjnych 

Randy Barnes, a dokładnie Eric Randolph Barnes, był w latach 80. cudownym dzieciakiem amerykańskiej lekkiej atletyki. Głośno stało się o nim jeszcze na studiach w Texas A&M University, gdzie w 1986 r. pobił rekord uczelni należący do legendarnego Randy’ego Matsona, mistrza olimpijskiego z Meksyku z 1968 r. i wicemistrza z Tokio z 1964 r. 19-latek, który posturą przypominał trochę Johna Rambo, pchnął wtedy 21,88. 

Progresja jego wyników była porażająca. W wieku 22 lat zaliczył już 22,42 i stało się to zaledwie kilka tygodni przed startem igrzysk olimpijskich w Seulu. Do Korei leciał już więc jako jeden z faworytów do podium. I wytrzymał ciśnienie, ostatecznie zdobył srebrny medal, przegrywając o zaledwie osiem centymetrów z ówczesnym rekordzistą świata Ulfem Timmermannem. Na marginesie: Niemiec, który jako pierwszy w historii przekroczył granicę 23 metrów (dokładnie 23,06), też zawsze był w gronie podejrzanych, chociaż za rękę nikt nigdy go nie złapał.  

Barnes nigdy nie należał do skromnych chłopców. Ale w sumie czego spodziewać się po gościu, który w innym życiu chciał był gwiazdą rocka, a na tablicy rejestracyjnej swojej czerwonej Corvetty kazał wybić “80FEET”, a więc 80 stóp. Szedł, a raczej jechał na pewniaka, a niebotyczną granicę wynoszącą właśnie 24 metry, chciał uzyskać do igrzysk w Barcelonie. O tym, że chciał wybić z głowy Ulfa Timmermanna rekord świata, zawsze mówił więc głośno. A po tym, jak w styczniu 1989 r. ustanowił nowy halowy rekord globu 22,66, który obowiązuje zresztą do dziś, już nawet bycie najlepszym nie było dla niego wystarczające.    

– Nie chcę tylko ustanowić nowy rekord świata na stadionie. Chcę zrobić to, co Flo-Jo zrobiła w biegu na 100 metrów, czyli zszokować ludzi. I dopóki tak się nie stanie, nie będę z siebie zadowolony. Wiem, że mówiąc tak wyglądam na egoistę, ale w rzeczywistości taki nie jestem. Mam po prostu swoje cele i muszę być pewny siebie, bo tylko wtedy kula leci daleko – mówił w 1989 r. w wywiadzie dla magazynu “Track & Field”. 

No i poleciała. Dokładnie 20 maja 1990 r. podczas mityngu w Los Angeles. Barnes rozpoczął konkurs od 21,89, ale potem – jak napisał relacjonujący zawody magazyn “Sports Illustrated” – to już była eksplozja. 23,12! Po zmierzeniu pchnięcia Amerykanin zaczął biegać, na zmianę śmiać się i krzyczeć, wpadł w ramiona swojego trenera. Poprosił też ludzi ze swojego teamu, aby nagrywając wideo zrobić zbliżenie dziury, którą wyryła kula lądując poza ostatnią taśmę.

Trudno mi w to uwierzyć, ale zrobiłem to. Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś to przebije – mówił rozentuzjazmowany dziennikarzom kilka dni po zawodach. Chociaż bardziej trafnym określeniem byłoby “mamrotał”, bo ze względu na nieco dziwną wymowę czasami aż trudno było go zrozumieć. 

 

Tak jak stanowi lekkoatletyczne prawo, nowy rekord świata mógł zostać ratyfikowany dopiero po obowiązkowej kontroli antydopingowej. I tamtego dnia Randy przeszedł taką bez problemu, dlatego spokojnie mógł zgłosić się do organizatorów po odbiór czeku na 50 tys. dolarów, który przewidziano dla nowego rekordzisty. Tamto pchnięcie przeszło do historii, chociaż warto przypomnieć, że jego cztery kolejne próby z tamtego dnia także były kapitalne: 22,54, 22,44, 22,34, 22,76.  

Barnes był wtedy w sztosie. Dokładnie sześć dni później podczas zawodów w San Jose pchnął 23,10, a więc tylko dwa centymetry krócej. Był to trzeci przypadek w historii, kiedy jakikolwiek kulomiot przerzucił granicę 23 metrów.

Wszystko spieprzyło się jednak już w sierpniu, kiedy Amerykanin został poddany kontroli antydopingowej po mityngu w szwedzkim Malmö. W przebadanej próbce moczu znaleziono ślady metyltestosteronu, sterydu anabolicznego, bardzo popularnego wówczas m.in. wśród kulturystów chcących szybko zwiększyć przyrost masy. Kulomiot najpierw za namową prawnika nabrał wody w usta, później zaprzeczał, jakoby brał coś świadomie, ale ostatecznie komisja IAAF-u i tak zdyskwalifikowała go na ponad dwa lata. A to oznaczało jedno: koło nosa przeszły mu mistrzostwa świata w Tokio oraz przede wszystkim igrzyska olimpijskie w Barcelonie, gdzie miał być murowanym faworytem do złota. To tam miał spełnić też swoje marzenie wypisane na tablicy rejestracyjnej Corvetty, czyli zaliczyć pchnięcie na 24 metry.         

Randy musiał być nieźle wkurzony, kiedy w 1992 r. siedział przed telewizorem w swoim domu w Charleston i widział, ile wystarczyło w Hiszpanii do złotego medalu. Jego rodak Mike Stulce (po latach też okazał się zresztą dopingowym oszustem) został mistrzem pchając raptem 21,70.   

Tamta kontrola to nie był prima aprilis

Barnes odpokutował swoje grzechy i w 1993 r. wrócił na rzutnię. Chociaż nigdy nie ukrywał, że oprócz gry na gitarze jednym z jego ulubionych sposobów na spędzanie wolnego czasu było piwkowanie z kumplami, to jednak w czasie banicji najwyraźniej nie próżnował. Dowodem tego był tytuł wicemistrza świata, jaki zdobył w Stuttgarcie kilka miesięcy po powrocie. Celem numer jeden były jednak igrzyska w Atlancie, a więc w jego ojczyźnie. To miała być idealna sceneria nie tylko do zdobycia pierwszego olimpijskiego złota w karierze, ale też poprawienia zdeptanego wizerunku.  

Tamten konkurs należał do najbardziej dramatycznych w historii olimpijskiej kuli. Bardzo długo wydawało się, że 30-letni Barnes skończy bez żadnego medalu, bo pchał zaskakująco blisko. Tak blisko, że przed ostatnią, szóstą kolejką, był zaledwie na 6. miejscu z wynikiem jak na niego okropnie cienkim: 20,44. Ponad 130-kilogramowych rekordzista świata potrafił jednak zmobilizować się na to jedno, jedyne pchnięcie. Kiedy kula spadła na 21,62, kamery telewizyjne uchwyciły minę prowadzącego do tej pory Johna Godina. Facet tylko zamknął oczy, był zdruzgotany, nie potrafił ukryć, jak bardzo go to zabolało.

A Randy? – Zaatakowałem, bo po prostu musiałem to zrobić. W ogóle nie myślałem o tym, że mogę spalić tę próbę. Zaraz po tym, jak tylko wypuściłem kulę z dłoni, wiedziałem. Wiedziałem, że to wystarczy do zwycięstwa – mówił po konkursie. 

Znów był na szczycie, chociaż przeszłość dopingowa cały czas się za nim ciągnęła i wielu rywali nie wierzyło, że Barnes po powrocie z dyskwalifikacji cały czas grał czysto. I ci sami ludzie dwa lata później mogli wykrzyczeć: “A nie mówiliśmy?!”. W 1998 r. rekordzista świata zaliczył bowiem wpadkę numer dwa. 

Tym razem, po niezapowiedzianym badaniu wykonanym w jego domu, znaleziono u niego hormon o nazwie androstendion, który w Stanach Zjednoczonych określany bywał pieszczotliwie jako eliksir młodości. Kontrolerzy zapukali do drzwi posiadłości Barnesa 1 kwietnia, ale to nie był prima aprilis. Recydywa oznaczała dla niego jedno: dożywotnią dyskwalifikację. Gwiazdor, który teoretycznie spokojnie mógł jeszcze myśleć o igrzyskach w Sydney, musiał usunąć się w cień zaledwie w wieku 32 lat. Od tamtej pory stał się trędowaty w świecie lekkiej atletyki. 

Chociaż zachował rekord świata i najważniejsze medale, to do dziś pozostały wątpliwości, czy aby na pewno był wtedy czysty. To, że oficjalnie miał negatywne wyniki kontroli antydopingowych z tamtego okresu nie czyni go bowiem jeszcze krystalicznie czystym. Każdy, kto interesuje się lekką atletyką wie, że w latach 80. i 90 potrafiły dziać się cuda niewiele ustępujące nawet słynnej dziurze w ścianie laboratorium w Soczi. Ale to były i już zawsze będą tylko podejrzenia, bo w tabelach rekord stoi jak byk, a od 1990 r. żadnemu kulomiotowi nie udało się pchnąć 23 metrów. 

– Barnes był dwa razy złapany, a następnie dożywotnio zdyskwalifikowany. Niestety nie był złapany, kiedy bił rekord. Zasady gry są takie, że nie można mu takiego rekordu odebrać. Drugi wynik na świecie również był zrobiony na koksie. Trzeci także. Wśród kobiet to samo. U nich zresztą był już koks niebywały. Doping zdecydowanie lepiej działa na kobiety. Przynosi radykalną poprawę wyników, z babki jeszcze łatwiej zrobić faceta niż z faceta potwora. Pierwsze prawdziwe rekordy wśród mężczyzn należą do moich kolegów ze Stanów. Widziałem większość tych pchnięć na żywo – mówił przed igrzyskami w Londynie w rozmowie z “Playboyem” nasz Tomasz Majewski. 

23,12 do wczoraj wydawało się być czymś poza sferą marzeń. Przypomnijmy – w kosmicznym finale MŚ Joe Kovacs osiągnął 22,91 , a Ryan Crouser i Tom Walsh pchnęli kulą o zaledwie centymetr bliżej. Ten ostatni, mistrz świata sprzed dwóch lat, zasugerował zresztą niedawno, że jego i kolegów stać na wielkie wyniki. – Ujmę to w ten sposób: Randy Barnes ustanowił rekord w czasach uzależnionych od dopingu. Ale jeśli uda się nam go poprawić, a uważam, że kilku chłopaków jest do tego zdolnych bez wspomagania, byłoby to świetne dla tego sportu – twierdził.

Jak widać, nie były to słowa bez pokrycia…  

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. olympic.org


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez