Rafer Johnson. Świadek historii, który powalił zabójcę Kennedy’ego

Rafer Johnson. Świadek historii, który powalił zabójcę Kennedy’ego

Do sportu trafił stosunkowo późno, ale szybko okazało się, że ma ogromny talent. W 1960 roku wrócił z Rzymu ze złotem igrzysk olimpijskich w dziesięcioboju, ale niewiele brakowało, by w ogóle tam nie poleciał. Kilka miesięcy wcześniej o Rafera Johnsona upomniało się Hollywood, a on sam musiał wybrać – sport albo film. Wybrał to pierwsze, ale i tak został gwiazdą. Z jego głosem liczył się walczący o prezydenturę Robert Kennedy, któremu sportowiec towarzyszył w dramatycznych ostatnich chwilach.

W Polsce o młodszym z braci ze słynnego rodu pisze się stosunkowo mało. Starszy, John F. Kennedy, został zastrzelony w listopadzie 1963 roku i zostawił po sobie wyrwę nie do zasypania. Zamach wstrząsnął nie tylko amerykańską polityką. Wielu okoliczności nie udało się do końca wyjaśnić. Młodszy o osiem lat Bobby – jak nazywali go znajomi – był wówczas prokuratorem generalnym. Podejmując się tego zadania wsiadł na wysokiego konia, ale sprostał wyzwaniu. Potrafił upomnieć się między innymi o Martina Luthera Kinga i przez lata był głównym doradcą brata.

Po śmierci Johna nie od razu pojawiły się marzenia o prezydenturze kolejnego Kennedy’ego. Robert nie był wybitnym mówcą, ale miał jeden atut, który przemawiał do wyobraźni nie tylko członków Partii Demokratycznej. Potrafił zjednywać sobie ludzi i docierać zwłaszcza do uciskanych mniejszości. Do historii przeszło jego dramatyczne wystąpienie po zabójstwie Kinga w Indianapolis. Wiec wyborczy momentalnie przekształcił się w poruszający apel o pojednanie, w którym Kennedy po raz pierwszy publicznie odniósł się do śmierci brata.

Zamieszki po śmierci Kinga wybuchły w 60 miastach, ale nie w Indianapolis. Na pogrzebie działacza Bobby był jedynym białym politykiem, który słyszał aplauz pod swoim adresem. W tamtym momencie był już mocno zaangażowany w walkę o nominację z Partii Demokratycznej, ale nie zdążył do końca sprawdzić się w tym procesie. Zginął z rąk palestyńskiego zamachowca w czerwcu 1968 roku – niemal równo dwa miesiące po śmierci Kinga.

* * *

“Obyś żył w ciekawych czasach” – niewiele jest zdań, które są aż tak mylnie interpretowane. Mało kto wie, że to porzekadło jest tak naprawdę przekleństwem – złym życzeniem wypowiadanym pod adresem rozmówcy. Pożądanym stanem jest spokój i możliwość sielskiego życia bez większych trosk. Jeśli czasy są “ciekawe”, to dzieje się dużo, a to zawsze może przysparzać jakichś zmartwień. Wbrew obiegowej opinii korzeni tych słów wcale nie należy szukać w Chinach – najprawdopodobniej pochodzą z Wysp Brytyjskich.

Rafer Johnson to właśnie jeden z tych sportowców, którym przyszło żyć w wyjątkowej epoce. W dzieciństwie poznał na własnej skórze problem segregacji rasowej. Urodził się w Teksasie, ale jako dziewięciolatek przeprowadził się z rodzicami do niewielkiej mieściny Kingsburg w Kalifornii. W 1944 roku Johnsonowie długo byli jedyną czarnoskórą rodziną w całej okolicy, ale nie mieli większych problemów. Dzieci dobrze odnalazły się w nowym środowisku. Dużo większe problemy miał nadużywający alkoholu ojciec.

Ludzie mówią, że to ja umieściłem Kinsgburg na mapie, ale to nieprawda. To Kingsburg umieścił na mapie Rafera Johnsona – powiedział wiele lat później sportowiec. Od początku miał w sobie to “coś”. Sprawiał wrażenie elokwentnego – dzięki temu otwierali się przed nim nawet obcy, łatwo zjednywał sobie ludzi. W liceum był przewodniczącym klasy i chłopakiem z obrazka. Świetnie się uczył, a do tego wyróżniał się w sporcie – był wszechstronnie utalentowanym atletą.

Wszyscy widzieli jednak zaledwie fragment większego obrazu. W domowym zaciszu rozgrywał się dramat. Pijący na umór ojciec coraz częściej wyładowywał agresję na dzieciach. Z czasem najstarszy Rafer stał się kimś w rodzaju piorunochronu dla młodszego rodzeństwa. Świadomie pozwalał, by ojciec skupiał się na nim, oszczędzając resztę. Ta brutalna lekcja dojrzałości pomogła mu potem w sportowej karierze. Potrafił znosić nieludzki wysiłek, a każdy trening sprawiał mu wprost dziką radość.

Nastolatek chce więcej

Nietypowe imię to także zasługa ojca, który jako 10-latek stracił jednego z pierwszych przyjaciół. Gdy poszedł na pogrzeb, przeżył kolejny szok. Chłopak, do którego wszyscy zwracali się “Louis”, tak naprawdę miał na imię właśnie “Rafer”. Młokos powziął silne postanowienie, że właśnie tak nazwie pierworodnego i potem słowa dotrzymał.

Pierwszy duży przełom w karierze Johnsona przyszedł w 1952 roku. Zaledwie 16-letni obiecujący atleta pojechał z trenerem na obóz Boba Mathiasa – rekordzisty świata w dziesięcioboju i złotego medalisty olimpijskiego. To jeden z pierwszych powojennych bohaterów Ameryki, który właśnie przygotowywał się do obrony tytułu. Po drugim olimpijskim złocie zakończył karierę, a Johnson był zaintrygowany nowymi perspektywami.

Czułem, że już wtedy mogłem pokonać większość uczestników tego obozu – komentował chłopak, który do tej pory nie wziął nawet udziału w żadnych seniorskich zawodach. Typowa dla nastolatka buńczuczność? Nie do końca. Za wszystkim stała przede wszystkim głęboka wiara trenera Murla Dotsona. Rafer wydawał się mieć idealne predyspozycje – w żadnej z konkurencji specjalnie się nie wyróżniał, ale jednocześnie z marszu plasował się na 4-5. pozycji w gronie szkolnej czołówki.

Szkoleniowiec zabrał początkującego lekkoatletę do Mathiasa właśnie po to, by przekonać go do dziesięcioboju. Udało się – Johnson był pod wrażeniem aury, którą roztaczał wokół siebie mistrz olimpijski. – Oglądając jego starty nagle zrozumiałem, że to jest to – komentował po latach Rafer. Wybór wcale nie był oczywisty, ale dziesięciobój cieszył się wówczas w Stanach Zjednoczonych dużym uznaniem. Młody sportowiec był rozchwytywany – z powodzeniem mógł wybrać na przykład karierę w koszykówce.

Nie tylko sport się wtedy liczył – ważna była także nauka. Ostatecznie Johnson wylądował na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA) – największej uczelni w całym stanie. W 1954 roku – na pierwszym roku studiów – pobił rekord świata w dziesięcioboju. Dokonał tego… w zaledwie czwartym oficjalnym starcie! Cały czas przełamywał bariery – jako pierwszy Afroamerykanin został przewodniczącym samorządu szkolnego. Angażował się w ważne społecznie tematy i chętnie przemawiał publicznie.

Walka z samym sobą

W 1956 roku, przed igrzyskami olimpijskimi w Melbourne, nikt nie miał wątpliwości – Amerykanin był murowanym faworytem do złota. Na ostatniej prostej nabawił się jednak dotkliwego urazu kolana. Kontuzja pogorszyła się podczas próbnej serii w skoku o tyczce. Był naprawdę źle – do tego stopnia, że Johnson nie mógł wyprostować nogi. Znów dał o sobie znać niezwykły charakter – faworyt postanowił zagryźć zęby i walczyć o swoje.

Po pierwszych konkurencjach liczył się w walce o złoto. Może nawet mógłby pokusić się o zwycięstwo gdyby nie… kolejna kontuzja. Chcą ochronić osłabione kolano podczas skoku w dal podczas jednej z prób wylądował na boku i naderwał mięsień brzucha. W takim stanie nie mógł nawiązać walki w biegach, które były jego specjalnością. Inna sprawa, że jego rodak Milt Campbell był w wielkiej formie, ostatecznie triumfując z przewagą ponad 300 punktów.

A Johnson? W heroicznym stylu sięgnął po srebro. – Nie byłem pewny, czy dam radę dobiec do mety – powiedział o ostatnim starcie na 1500 metrów. Właściwie to… nie musiał nawet próbować. Miał zagwarantowany brąz i jednocześnie żadnych szans na złoto. Mimo niewyobrażalnego bólu nie mógł jednak po prostu się poddać – to nie było w jego stylu.

Problemy z kontuzjami stały się motywem przewodnim. To była przedziwna sinusoida – 1957 rok Rafer stracił ze względu na urazy. W kolejnym… pobił rekord świata. W 1959 roku znów był głównie niedysponowany, by w następnym sezonie po raz kolejny pobić rekord świata. Albo bił rekordy, albo był kontuzjowany – innej opcji właściwie nie było. Jeśli już brał udział w zawodach to nie było na niego mocnych.

Propozycja z Hollywood

Przygotowania do kolejnych igrzysk były więc naznaczone problemami, ale niektórych można było sportowcowi tylko zazdrościć. Na kilka miesięcy przed wylotem do Rzymu dostał nietypową propozycję. Zgłosił się do niego Kirk Douglas, który wymarzył sobie, że w ekranizacji “Spartakusa” to właśnie Johnson zagra jego głównego rywala. Hollywoodzki gwiazdor dyktował warunki – niewiele do powiedzenia miał nawet Stanley Kubrick. To dzieło to jedyna pozycja w jego filmografii, nad którą nie miał pełnej kontroli artystycznej.

Dziesięcioboista był poważnie zainteresowany tą propozycją, ale od działaczy usłyszał, że nie może jej przyjąć. Podobno według ówczesnych przepisów zrobiłoby to z niego zawodowca, a tacy nie mogli przecież brać udziału w igrzyskach. Rafer próbował się odwoływać, wskazując na ewidentne luki w tym rozumowaniu. W odpowiedzi usłyszał, że w ogóle zaczął być rozważany do tej roli za sprawą sławy, jaką uzyskał jako sportowiec. Sprawa się rozmyła – rolę dostał Woody Strode, pierwszy czarnoskóry zawodnik w NFL i również absolwent UCLA.

Aktorstwo było tylko dodatkiem do bogatego życiorysu. Johnson stał się marką – już w 1958 roku po rekordzie świata został “Sportowcem Roku” według “Sports Illustrated”. Równolegle z sukcesami lekkoatletycznymi grał z powodzeniem w akademickiej lidze koszykówki, a w 1959 roku wybrano go nawet… w drafcie NFL! Ten chaos był jednak kontrolowany – na pierwszym miejscu wciąż znajdował się dziesięciobój. O motywację było łatwiej, bo w grze pojawił się godny rywal.

Yang Chuang-kwang nie pojawił się znikąd. Również studiował na UCLA i obaj z Johnsonem znali się jak łyse konie. Pochodzący z Tajwanu lekkoatleta smak igrzysk poznał zresztą cztery lata wcześniej, ale uplasował się poza czołówką. W międzyczasie mocno się rozwinął i w przeciwieństwie do kolegi z USA nie miewał aż takich problemów ze zdrowiem.

Walka o złoto do ostatnich metrów

Przed startem zawodów w Rzymie wszyscy mniej więcej wiedzieli czego się spodziewać. Yang był znakomity w biegach na krótkich dystansach, Johnson preferował konkurencje rzutowe. Rywalizacja tego duetu trwała do ostatniej konkurencji. Ostatecznie wyszła jednak rutyna Rafera, który… indywidualnie wygrał tylko raz (w pchnięciu kulą). Rywal triumfował w aż pięciu dyscyplinach, ale dał się wyraźnie zdystansować w rzutach.

O wszystkim miał zdecydować bieg na 1500 metrów. Yang ogólnie notował w tej konkurencji lepsze wyniki, ale był pod ścianą. Musiał wygrać z przewagą około 10 sekund, co wydawało się niemożliwe. Obu zawodników do startu przygotował… ten sam trener. Rywal kilka razy próbował się wyrywać do przodu i zgubić Johnsona, ale nie dał rady. W kluczowym momencie Amerykanin promienne uśmiechnął się do Yanga. Po latach zdradził, że ten ikoniczny moment był blefem – starał się zamarkować, że wszystko ma pod kontrolą. Było inaczej – znów walczył z ogromnym bólem.

Rafer wpadł na metę tuż za rywalem, ale dopiął swego. Po igrzyskach nie miał już nic do udowodnienia. Wreszcie mógł zacząć grać w filmach, ale nie trafił już na taką propozycję, jaką była rola w hitowym “Spartakusie”. Coraz częściej zaczynał się angażować w sprawy społeczne i politykę. Właśnie tak trafił do sztabu Roberta Kennedy’ego, który w drugiej połowie lat sześćdziesiątych rozpoczął długi marsz po prezydenturę.

Gdy poznałem lepiej jego poglądy, złożyłem sobie obietnicę. Uznałem, że jeśli ten człowiek kiedykolwiek będzie kandydował na jakiś urząd, to będę go popierał. Gdy dołączył do prezydenckiego wyścigu, byłem komentatorem stacji NBC. Usłyszałem, że jeśli będę oficjalnie popierał Kennedy’ego to zdejmą mnie z anteny. Odpowiedziałem, że jeśli muszą, to niech tak zrobią – wspominał dziesięcioboista.

Pracę stracił, ale nie motywację. Jeździł na kolejne wiece polityczne i głośno popierał pomysły młodszego z braci Kennedych. Podobało mu się, że ten nie patrzył na ludzi przez pryzmat koloru skóry – bardziej interesowało go to, co jednostka może dać społeczeństwu. Z czasem Bobby stał się zdeklarowanym przeciwnikiem wojny w Wietnamie i zaczął być uznawany za nadzieję zwłaszcza wśród najmłodszego pokolenia.

W centrum wydarzeń

Było kilka minut po północy 5 czerwca, gdy Kennedy dziękował wyborcom w hotelu. Właśnie wygrał prawybory Partii Demokratycznej w Kalifornii i wykonał kolejny drobny krok w kierunku nominacji. Wydawało się, że łapie wiatr w żagle i staje się głosem społecznego sprzeciwu. Po wygłoszeniu krótkiego przemówienia zmienił pierwotne plany i udał się do kuchni, dziękując obsłudze. Nawet tragiczna śmierć brata nie zmieniła tego, że wciąż ufał ludziom i szukał z nimi kontaktu.

Johnson znajdował się około trzy metry za Robertem i jego żoną, gdy znikąd rozniosło się echo wystrzałów. – Początkowo myślałem, że to pękające balony – zdradził sportowiec. W ogromnym zamieszaniu ktoś rzucił się na niepozornego mężczyznę. Johnson po chwili dostrzegł w ręce obezwładnianego broń i błyskawicznie połączył wątki. Strzelec niestety ranił już Kennedy’ego i kilka znajdujących się wokół niego osób. Więcej nie zdążył zrobić – to złoty medalista igrzysk w Rzymie był tym, który odebrał mu broń.

Czy wszyscy są cali? – zapytał w ostatnim przebłysku świadomości kandydat na kandydata. Nigdy nie odzyskał przytomności – zmarł po kilku godzinach w szpitalu. Johnson był w szoku – dopiero po powrocie do domu zdał sobie sprawę, że wciąż ma przy sobie narzędzie zbrodni. Rewolwer zabezpieczono, ale kontrowersji wokół tego zabójstwa nie brakowało. Podobnie jak przy śmierci Johna pojawiły się dziesiątki teorii spiskowych.

Napastnik – Sirhan Sirhan – miał być samotnym strzelcem, który chciał zemścić się za uległość USA wobec Izraela. Są jednak świadkowie, którzy po całym zamieszaniu widzieli przed hotelem podejrzanie zachowującą się parę. – Udało się! Dopadliśmy Kennedy’ego! – cieszyła się kobieta w sukience w grochy. Nigdy nie ustalono jej tożsamości. Kilkadziesiąt lat po zamachu kolejną rewolucję przyniósł film nagrany przez Polaka.

Stanisław Pruszyński nagrał sam dźwięk zajścia – po prostu nie wyłączył dyktafonu. Jakość nie była najlepsza, ale po latach specjaliści dotarli do szokujących wniosków. Rewolwer Sirhana mógł oddać osiem strzałów przed przeładowaniem. Wiadomo, że zamachowiec wykorzystał wszystkie kule – trzy trafiły Kennedy’ego, a pięć innych osób zostało rannych. Na nagraniu słychać jednak… więcej wystrzałów – aż trzynaście. Czy oprócz Sirhana strzelał jeszcze ktoś?

Kolejnym osobliwym wątkiem jest to, że sam strzelec kompletnie nie pamięta całego zajścia. Tak, kojarzy, że nie przepadał za Kennedym, ale nie potrafi odtworzyć wydarzeń, które doprowadziły do jego zabójstwa. Nie brakuje takich, którzy uważają, że Sirhan został zaprogramowany, by zabić… i o wszystkim zapomnieć. Zamachowiec pierwotnie został skazany na karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie. W więzieniu przebywa do dziś.

To był jeden z najtragiczniejszych momentów mojego życia. (…) Nie mogłem uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Miałem wrażenie, że zaraz obudzę się koszmaru. Kolejne dni były bardzo trudnym okresem – wspominał Johnson. Zamknął się w sobie. Bał się wychodzić z domu, a ze znajomymi porozumiewał się korzystając ze specjalnego kodu.

Ambasador nowych igrzysk

Nowy zapał do działania zyskał po zaledwie kilku tygodniach. Eunice Kennedy – siostra Roberta i Johna – zainteresowała go programem sportowych zawodów dla osób z niepełnosprawnościami. 20 lipca 1968 roku rozpoczęła się pierwsza edycja igrzysk specjalnych. W turnieju wzięło udział ponad 1000 sportowców, a Rafer mocno zaangażował się w promocję tej inicjatywy.

Kiedy widzę trud uczestnika tych zawodów, to momentalnie wszystko rozumiem. Znam każdy krok, bo pokonywałem go jakieś tysiąc razy. Znam każdą myśl, bo sam miałem ich dużo. Kiedy widzę ich starty to czuję się jakbym znów sam startował. Ich triumf jest moim triumfem – tłumaczył obrazowo.

Tej działalności poświęcił kolejną część życia. Nie przeszkodziło mu to w aktorstwie – w 1989 roku zagrał nawet w jednej z części przygód Jamesa Bonda. Wciąż pozostaje aktywny – w 2015 roku w długim wywiadzie znów cofnął się feralnego wieczoru, w którym zmarł Kennedy. Rodzina Johnsonów jest chyba skazana na sport – jego brat zapisał piękną kartę w NFL, a córka grała na igrzyskach w siatkówkę plażową.

A Rafer? Wciąż jest legendą. Przed inauguracją igrzysk w Los Angeles to on zapalił olimpijski znicz. Dwanaście lat później podczas tej samej ceremonii w Atlancie spotkał się z Muhammadem Alim. Chorujący na Parkinsona “Największy” rzadko się uśmiechał, ale po krótkiej rozmowie z Johnsonem jego twarz na moment się rozjaśniła.

O co poszło? Obaj znali się jeszcze z igrzysk w Rzymie, skąd przywieźli do domu po złotym medalu. Dziesięcioboista był tym sympatycznym chłopakiem z plakatów, pięściarz pyskatym nastolatkiem, który wszędzie szukał problemów. Teoretycznie nie mogli się bardziej różnić, ale szybko znaleźli wspólny język. W latach sześćdziesiątych co jakiś czas spotykali się towarzysko.

Podczas jednego z takich spotkań uwagę obu sportowców zwróciła piękna Carmelita. Obaj chcieli się z nią umówić, ale Ali był równie skuteczny jak w ringu. Wspomnienie wróciło kilkadziesiąt lat później. Gdy schorowany mistrz boksu martwił się przebiegiem ceremonii, Rafer szepnął mu na coś, co całkowicie zmieniło jego nastrój. Padło tylko jedno słowo: “Carmelita”.

Rafer Johnson nie musiał krzyczeć, by ludzie zwracali na niego uwagę. Nie robiąc dużo szumu i tak wciąż ma ogromny wpływ na amerykańską popkulturę. Najlepiej podsumował to chyba Peter Ueberroth – przewodniczący komitetu organizacyjnego igrzysk olimpijskich w Los Angeles. – Jeśli zrobicie listę 10 wzorów do naśladowania dla młodzieży w Ameryce, to nie wiem jakie będzie pozostałych dziewięć pozycji, ale Rafer na pewno będzie jedną z nich.

KACPER BARTOSIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez