Żużlowiec, którego kariera została przerwana przez wypadek na torze. Wielu ludzi na jego miejscu przyjęłoby diagnozę lekarską – złamanie kręgosłupa – niczym wyrok. On jednak traktuje swój wypadek jak ponowne narodziny. Już po nim zaczął uprawiać handbike, został trzykrotnym mistrzem paraolimpijskim, a w planach ma zdobycie kolejnych medali na paraigrzyskach w Tokio. Zapraszamy na rozmowę z Rafałem Wilkiem.
SZYMON SZCZEPANIK: Jak przebiegają przygotowania do Tokio? Właśnie wrócił pan z obozu narciarskiego. Na jakim pan jest etapie?
RAFAŁ WILK: Przygotowania są w toku, chociaż sezon zimowy jest dziwny ze względu na sytuację związaną z pandemią. Tak naprawdę siedziałem cały czas na trenażerze. Ze względu na obostrzenia nie było żadnych większych wyjazdów. Ale to nie zachwiało przygotowań jako całości, wszystko było robione zgodnie z planem.
Jest Pan czterokrotnym medalistą paraolimpijskim, w tym trzy razy złotym. Ponadto, pięć razy zdobył pan mistrzostwo świata, cztery razy Puchar Świata, cztery razy Puchar Europy. Jakie zawody będą w tym sezonie głównym sprawdzianem przed Tokio?
Końcem maja odbędą mistrzostwa Europy. Z kolei na początku czerwca będą mistrzostwa świata i to będą dwa główne sprawdziany. Na mistrzostwach Europy może nie będzie wszystkich z czołówki, ale mistrzostwa świata będą już obsadzone rywalami, którzy będą się ze mną ścigać w Tokio.
Jakie są koszty uprawiania handbike’u? Na przykład ile kosztuje sprzęt, na którym pan startuje?
Koszty są zróżnicowane. Rower może kosztować trzydzieści parę tysięcy złotych. Ale cena może dojść nawet do sześćdziesięciu tysięcy, jeżeli chcemy ten rower odciążyć. Wymiana kół, innych komponentów – to wszystko generuje koszty. Sprzęt na którym ja się ścigam, jest warty ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Z czego jest wykonany?
Mój jest cały z karbonu. Jeżeli chodzi o osprzęt rowerowy, to jest najwyższa półka – korzystam z akcesoriów firmy Red. Tak naprawdę, używam wszystkich rzeczy, jakie używają kolarze. Ten sport jest bardzo podobny pod względem technicznym do kolarstwa. Różni się tylko nasza pozycja.
Rowery, na których jeżdżą zawodnicy najlepszych teamów kolarskich kosztują również około 50-60 tysięcy złotych. Można powiedzieć, że macie porównywalne koszty.
Dokładnie. Chcąc nie odstawać od światowej czołówki, można dużo nadrobić sprzętem. Trzeba inwestować w wyposażenie, jeżeli się nie chce być na straconej pozycji.
Jak w sportach paraolimpijskich wygląda finansowanie zawodników? Czy mogą liczyć na pomoc państwa, czy pozostaje wyłącznie sponsoring?
Są środki, które kadra otrzymuje od państwa. Jednak ograniczają się one do tych na przygotowania do sezonu i główne imprezy. Pieniądze są przeznaczane na przykład dwa zgrupowania przedsezonowe, Puchar Świata oraz mistrzostwa świata. I na tym finansowanie się kończy. Ja w normalnym sezonie startuję w około czterdziestu zawodach, więc z ministerstwa czy kadry mam pokrycie finansowe na cztery starty. Na sfinansowanie reszty muszę sam szukać sponsorów, żeby cały czas mieć kontakt z czołówką.
Handbike posiada kilka kategorii – od H1 do H5. Wielu czytelników zapewne nie orientuje się, jakie są różnice w tych kategoriach i od czego one zależą. Pytam z tego względu, że pan na igrzyskach w Londynie startował w kategorii H3 a w Rio de Janeiro w H4.
Są to kategorie określające niepełnosprawność sportowca. Oczywiście, przejście do innej kategorii nie znaczy, że stałem się zdrowszy. (śmiech) Po prostu podzielono grupę H1 – czyli sportowców z porażeniem czterokończynowym. Zrobiono to, żeby wyrównać szanse. Wiadomo, że jak ktoś zdrowszy startuje z osobą bardziej poszkodowaną, to ta druga osoba stoi na z góry straconej pozycji. Dlatego poszerzono tę kategorię, i moja grupa automatycznie poszła szczebel wyżej.
SPONSOREM STRATEGICZNYM POLSKIEJ REPREZENTACJI PARAOLIMPIJSKIEJ JEST PKN ORLEN
Wcześniej jeździł pan na żużlu. Jakie są zalety w uprawianiu handbike’u w porównaniu do żużla? Czy na przykład to, że w kolarstwie więcej zależy od zawodnika, a na sukces w speedwayu musi się złożyć kilka czynników niezależnych od samego sportowca?
Tak, w kolarstwie jesteśmy zdani sami na siebie. W żużlu jest jeszcze silnik, który albo może nas wywieźć do góry, albo pociągnąć w dół. Przez to żużel nigdy nie będzie sportem olimpijskim. W kolarstwie trzeba też więcej trenować. Jak oszukam na treningu, to oszukam sam siebie. Jest to sport wytrzymałościowy. Co mnie cieszy – teraz w żużlu zrobiła się moda na rower, a ja jeździłem już dużo wcześniej. Fajnie, że żużlowcy przesiadają się na rowery i dostrzegają plusy takiego przygotowania organizmu w okresie zimowym.
Dobrze, że pan o tym wspomina. Był pan nazywany najlepszym kolarzem wśród żużlowców. Skąd takie określenie?
Kiedyś byłem mistrzem Polski amatorów w kolarstwie górskim. Wielokrotnie jeździłem na zawody żużlowe na rowerze. Jak startowałem w Krośnie, dojeżdżałem w ten sposób z Rzeszowa. Nawet kiedy miałem zawody na Węgrzech, to nie raz jeździłem na nie rowerem. To pozwalało mi wyczyścić głowę przed meczem. Nie analizowałem, co się stanie, jak wypadnę na meczu – to była doskonała odskocznia.
Czy ja dobrze zrozumiałem? Pokonywał pan drogę z Rzeszowa na Węgry? Przecież to pewnie z trzysta kilometrów!
Może nie całą drogę, ale tak do połowy Słowacji. Z Rzeszowa jechałem sobie jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów.
Jak wtedy wyglądał żużel zarówno w Rzeszowie, jak i ogólnie jako dyscyplina? Pan miał jeszcze okazję jeździć w Stali Rzeszów na długo przed przejęciem klubu przez Marmę Polskie Folie. A był to sponsor, który zapewnił awans do Ekstraligi.
Marma weszła akurat w ostatnim sezonie, w którym jeździłem w Stali. Żużel wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Za czasów juniorskich mieliśmy złotą drużynę – dwukrotnie zdobyliśmy Młodzieżowe Drużynowe Mistrzostwo Polski. Wszyscy koledzy byli z Rzeszowa, spędzaliśmy na stadionie mnóstwo czasu. Dziś już nie ma takich więzi pomiędzy zawodnikami. Nie mówię, że wtedy żużel nie był profesjonalny, bo zawody były już transmitowane w telewizji. Ale ten sport nie wyglądał tak, jak teraz wygląda.
Mieliście skład chłopaków z okolic: pan, Rafał Trojanowski, Piotr Winiarz, Maciej Kuciapa, Karol Baran, swoją karierę zaczynał Paweł Miesiąc. Dziś trudno znaleźć klub, w którym jeździłoby więcej niż dwóch wychowanków-seniorów.
Wtedy, jak treningi były w zimie, była grupa dziewięciu-dziesięciu chłopaków, z którymi trenowaliśmy na miejscu. Teraz zawodnicy mogą sobie porobić wyścigi wirtualnie – na przykład na trenażerze – i porównać czasy. I tylko tak mogą wyglądać wspólne treningi, bo większość jest porozjeżdżana po świecie. Jest mało wychowanków. Kiedyś w szkółkach żużlowych było po dwudziestu-trzydziestu chłopaków. Dziś klub się cieszy, jak w szkółce jest pięciu-sześciu adeptów.
Atmosfera w klubie i wokół niego na pewno była wtedy lepsza. Kibice bardziej się utożsamiają z zawodnikami pochodzącymi z danego miasta.
Na nasze zawody młodzieżowe przychodziło więcej ludzi, niż teraz przychodzi na ligę. Nawet kiedy parę lat temu w Rzeszowie była Ekstraliga, to i tak klub nie miał takiej frekwencji jak dawniej. Świat się pozmieniał. Trudno mi porównywać to co było kiedyś, do tego co jest teraz. Ale na pewno nie było tylu rozrywek. To były piękne czasy nie tylko dla polskiego, ale i światowego żużla. Trzeba jednak iść z duchem czasu i postępem. Dziś większość żużla – tak jak i wszystkich dyscyplin – oglądamy w telewizji.
Pytałem o czasy przed wejściem Marmy Polskie Folie z tego względu, że finanse wielu klubów w latach 90. były dość – nazwijmy to delikatnie – frywolne. Pan był lojalnym zawodnikiem. Oczywiście, jeździł pan również w Krośnie, z którym też ma wiele powiązań. Natomiast w 2004 roku podpisał kontrakt ze Stalą jako jeden z pierwszych zawodników, pomimo że klub zalegał panu pieniądze za poprzedni sezon.
Jak człowiek jeździł na wyjeździe, to czy mecz wyszedł, czy nie, mógł mieć to gdzieś. Kiedy jeździłem u siebie to – przynajmniej ja miałem takie odczucie – podchodziłem do tego inaczej. Kiedy mecz nie wyszedł, to później nawet głupio było wyjść na miasto. Wiadomo, byłem w tym mieście rozpoznawalny. Żyłem tym wszystkim. Robiłem to w miejscu, w którym się urodziłem. Od najmłodszych lat spędzałem czas w klubie, tak że dla mnie to było normalne podejście. Tak jak kibice są przywiązani do swoich klubów, tak samo i my byliśmy.
Nie możemy nie przejść obok tematu pana wypadku z 3 maja 2006 roku. Chociaż pan nazywa to swoimi drugimi narodzinami. Wielu żużlowców – pan również – podkreśla, że nie myśli o ryzyku na torze, bo by się wykończyli psychicznie. Ale trzy lata przed pana wypadkiem w Debreczynie uległ kolizji Piotr Winiarz – pana klubowy kolega. Po tym wydarzeniu nie wrócił do ścigania. Co myśli zawodnik, który widzi jak jego klubowy kolega w taki sposób kończy karierę?
Pewnie każdy odbierał to podobnie, na zasadzie „mnie to nie dotyczy”. Z myślą, że coś mi się stanie, ciężko by było wsiadać na motocykl. Jeżeli cały czas miałbym takie podejście, to bym zwariował. To tak, jakby człowiek wychodził do pracy i miałby się martwić że spadnie ze schodów, czy że potrąci go samochód. Z takim myśleniem trudno byłoby cokolwiek zrobić w życiu, to by była paranoja. Wiadomo, że przychodzi moment na przemyślenia, kiedy taki wypadek ma miejsce. Ale to jest moment, który szybko mija. Nawet na zawodach, kiedy kogoś zabiera karetka, to wsiada się na motocykl i jedzie dalej.
Osobiście wydaje mi się, że tory żużlowe które w czasach pana startów uchodziły za twarde – a więc bezpieczniejsze – dziś byłyby zaliczane do kategorii grząskich kartoflisk, na których zawody zapewne by się nie odbyły. Jak pan dziś ocenia kwestie przygotowania torów w sporcie żużlowym? Z jednej strony poprawia się bezpieczeństwo zawodników. Z drugiej nie raz cierpi na tym widowisko.
Porównując stare tory do współczesnych – dziś wiele spotkań by się po prostu nie odbyło. Można powiedzieć, że wtedy były robione wykopki. Teraz nad tym zapanowano – jest komisarz toru i nie ma takiej przesady, jak była wcześniej. Bo zdarzały się przypadki, że wpadało się w tor niemalże po kolana. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to na pewno jest dużo lepsze. Niejednokrotnie widowisko na tym traci, ale na twardych torach też może być dobre ściganie. Jeżeli nawierzchnia w miarę fajnie się odsypuje, to zawody mogą być lepsze niż na bardzo przyczepnym torze. Bo na tak zwanej kopie tak naprawdę liczy się start i walka o utrzymanie się na motocyklu. A chyba nie o to w żużlu chodzi.
Jakie były Pana pierwsze myśli po wypadku? Były momenty załamania, czy dominowało podejście „dobra, Rafał, co się stało to się nie odstanie, trzeba żyć dalej”?
Na początku nie zdawałem sobie sprawy z powagi kontuzji. Kiedy byłem w szpitalu w Tarnowie, pamiętam że wyszedłem z bratem na spacer. Byłem na tyle słaby i niesamodzielny, że brat musiał mi pchać wózek. To mnie wtedy przeraziło i polały się łzy. Pomyślałem sobie, że jeżeli to ma nadal tak wyglądać, że ktoś ma mi pomagać we wszystkich czynnościach, to ja nie chcę takiego życia. A później – poprzez rehabilitację – potraktowałem to jak wyścig. Długi wyścig, który nadal się toczy. Rehabilitacja trwała po sześć-osiem godzin dziennie. Ale dzięki temu stawałem się coraz bardziej samodzielny.
Nauczyłem się podstawowych funkcji. Przesiadania się z wózka do łóżka, czy też odwrotnie. Toaleta czy kąpiele – ktoś mi musiał pomagać w tym wszystkim. Teraz to nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Ale trzeba się było tego wszystkiego nauczyć. Pierwsze miesiące były trudne. Z życia aktywnego w stu procentach, stałem się bezbronny jak małe dziecko.
A propos aktywnego trybu życia. Czy uważa pan, że dla człowieka z niepełnosprawnościami sport może być jedną z najlepszych alternatyw na odnalezienie się w – można to chyba tak określić – życiu po życiu?
Generalnie sport zaleca się wszystkim – zarówno zdrowym, jak i tym z niepełnosprawnościami. Ale dla osób z niepełnosprawnościami powinien być obowiązkowy. Wtedy stają się one dużo bardziej samodzielne. Do tego sport po prostu kształtuje charakter.
Ale pan cały czas się rozwija też poza sportem. W marcu tego roku obronił pan pracę doktorską. Już w 2004 roku napisał pan pracę magisterską dotyczącą carvingu – techniki jazdy na nartach. Może pan zdradzić na jaki temat pisał pan pracę doktorską?
Sport osób z niepełnosprawnością ruchową w Polsce w latach 1952-2016. Czyli od powstania Polskiego Związku Sportów Niepełnosprawnych „Start” aż do igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro. Bardzo przekrojowa praca.
Czy po karierze sportowej ma pan dalsze plany związane z karierą naukową? Obecnie wykłada pan na uniwersytecie.
Tak, jestem pracownikiem Uniwersytetu Rzeszowskiego. Nadal mam zajęcia i cały czas jestem tam wykładowcą. Kariera sportowa nie trwa wiecznie. Takie jest życie, trzeba robić coś po sporcie. To jest coś fajnego, dziedzina w której mogę przekazać to, co teraz robię na co dzień.
Nie ciągnie pana do żużla, na przykład na stanowisko trenera? Jeszcze w Krośnie był pan jeżdżącym trenerem.
Wyznaję zasadę „nigdy nie mów nigdy”, ale na dzień dzisiejszy nie widzę swojej osoby w żużlu. Tym bardziej, że ja już jestem tylko kibicem, oglądającym żużel w telewizji, nie kimś będącym blisko tego sportu na żywo. Tak że raczej się nie widzę w roli trenera.
W ostatnim czasie miał pan okazję sprawdzać na dłużej egzoszkielet, dzięki któremu mógł pan przez chwilę chodzić. Może pan przybliżyć temat?
Teraz mogę w nim chodzić na co dzień. Centrum Rehabilitacji Donum Corde – które jest moim sponsorem – ma w posiadaniu takie urządzenie. Często jeżdżę tam na rehabilitacje i mogę z tego korzystać. Jest to duże przeżycie. Kiedy człowiek na co dzień siedzi na wózku i jego pozycja podniesie się o te trzydzieści centymetrów, świat wygląda zupełnie inaczej. Od czasu do czasu dobrze sobie przypomnieć, jak wygląda życie w pozycji pionowej.
Technologia się rozwija. Liczy pan na to, że być może nie za pięć, ale za dziesięć czy piętnaście lat będzie możliwość, żeby na przykład zakupić taki sprzęt?
Nawet nie chodzi o zakup konkretnie takiego rodzaju urządzenia. W tym roku minie piętnaście lat odkąd jeżdżę na wózku. Medycyna i technika idą cały czas do przodu. Czy to będzie pięć, czy dziesięć lat, to myślę że dożyję tego, że stanę na nogi. Badania tego rodzaju urazów czynią niesamowite postępy. Ale nie jest to taka dziedzina medycyny, że wkłada się uszkodzoną kończynę w gips i będzie dobrze. Niestety, rdzeń kręgowy jest trochę ponad tym wszystkim. Miejmy nadzieję, że to się zmieni w niedługim czasie. Bo takich osób jak ja są na świecie miliony. I pewnie też czekają na przełom. Dla nich to będzie nadzieja, że nie będą przykuci do wózka.
Czy ma pan do przekazania jakieś rady ludziom, którzy obecnie znajdują się w takiej sytuacji, w jakiej pan się znalazł w 2006 roku? Być może czyta nas ktoś, kto jest po takim wypadku i nie wie co będzie dalej. Co mógłby pan powiedzieć takiej osobie z perspektywy czasu?
Ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że zawsze mamy w życiu wybór. Mogłem odgrywać tragedię z tego co się stało. Pewnie nikt by nie miał do mnie żalu, każdy by mówił „cóż, chłopakowi się życie wywróciło do góry nogami”. Mogłem też wziąć życie we własne ręce i dalej funkcjonować. Nawet będąc na wózku, nie powiem że to gorsze życie. Oczywiście, trzeba było przewartościować pewne rzeczy, ale wszystko to jest do zaakceptowania. Można się rozwijać na każdej płaszczyźnie. Tylko od nas zależy, czy będziemy narzekać i widzieć we wszystkim problem, czy znajdziemy sposób na to, żeby coś zrobić w swoim życiu i nadal się nim cieszyć. Najłatwiej jest narzekać i zwalić coś na kogoś. Ale kiedy bierzemy los we własne ręce, to nie mamy już na kogo zwalić niepowodzeń, możemy mieć tylko pretensje do siebie.
Nie wiem czy celowo użył pan takiego sformułowania, ale hasło „wziąć życie we własne ręce” w pana przypadku brzmi dosłownie jak klucz do sukcesu. Te ręce naprawdę daleko pana zaniosły.
Można powiedzieć, że to są złote ręce. Ale tak jest. Niejednokrotnie, kiedy uczestniczę w spotkaniach motywacyjnych, przeważnie przychodzą na nie osoby w stu procentach sprawne. Oni maja ogromny potencjał, i nie wykorzystują go nawet w pięćdziesięciu procentach. Ja mam dwie ręce i wykorzystuję je w dwustu procentach. Zawsze można sobie poukładać życie. Potrzeba tylko chęci. Nie ma żadnej windy, która wywiezie nas do sukcesu. To niejednokrotnie jest długa, kręta droga, ale można nią dojść na szczyt.
Na zakończenie, czego można panu życzyć w Tokio? Obrony medali?
Obrony i poprawy tego jednego srebra, bo troszkę się statystyki popsuły. Ale jak zawsze, będę walczył o to, co najcenniejsze. A co życie przyniesie? O tym przekonamy się już we wrześniu.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK