Jako pierwszy zawodnik z Polski został mistrzem świata, sięgnął też po srebro igrzysk oraz pięć medali mistrzostw Europy. Choć w przeszłości należał do czołówki polskich sportowców, w ostatnich latach stał się nieco zapomnianą postacią, poniekąd dlatego, że od prawie trzech dekad mieszka w Ameryce. Rafał Szukała przetarł szlaki dla kolejnych wybitnych delfinistów – Pawła Korzeniowskiego oraz Otylii Jędrzejczak – ale w rozmowie z nami przyznaje, że za młodu… miał wątpliwości co do kontynuowania treningów.
Nasz najbardziej utytułowany pływak opowiada również o swoich początkach w obcym kraju, kłopotliwej nauce języka, muzycznych przygodach, wspomina swoje największe sukcesy, a także odpowiada na pytanie: jakich barw będzie bronić jego córka, nastoletnia adeptka pływania – Stanów Zjednoczonych czy Polski? Zapraszamy do lektury.
KACPER MARCINIAK: Trzeba lubić pływanie, aby być w nim dobrym?
RAFAŁ SZUKAŁA: Nie jest łatwo lubić pływanie. Muszę przyznać, że samemu miewałem mieszane uczucia. Treningi były wyczerpujące i trzeba było mieć sporo motywacji, żeby się do nich zmusić. Ale to pokazuje, że tak, na pewno trzeba je lubić. W innym przypadku trudno byłoby się tak poświęcać. Bywało ciężko, ale tak samo jest z pracą czy całym życiem – są momenty zawahania, ale i momenty piękne.
Zadałem to pytanie, bo pana dobry kolega – Artur Wojdat – wspominał, że zawsze szukał wymówek, aby nie pójść na trening.
Miałem podobnie jak Artur, też kombinowałem, jak ominąć trening. Odpuścić, zmniejszyć wysiłek. Bo chodzi nie tyle o to, że trenowaliśmy dużo a to, że byliśmy dziećmi. Zacząłem naukę pływania, kiedy miałem pięć lat i od tego momentu robiłem to regularnie. Myślę, że każda osoba profesjonalnie uprawiająca tę dyscyplinę się zgodzi – pływanie to przede wszystkim ogromna harówka i poświęcenie. Żmudna, codzienna praca, której nikt – poza samym zawodnikiem i trenerem – nie widzi.
Kiedy następuje przeskok? I zabawa – czym na początku jest pływanie – staje się pracą?
W moim przypadku nastąpił w liceum. Chodziłem do podstawówki nr 14 w Poznaniu, to była pływacka szkoła, która funkcjonuje zresztą do dzisiaj, a potem trafiłem do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, również w Poznaniu. I faktycznie miał miejsce ogromny przeskok, jeżeli chodzi o liczbę treningów. Zaczęliśmy trenować niemal siedem godzin dziennie. Trzy godziny rano, trzy godziny i czterdzieści pięć minut wieczorem albo popołudniu. Pierwszy rok był dla mnie szokiem. Zacząłem zastanawiać się, czy jestem w stanie przejść przez to wszystko. A czekały mnie jeszcze trzy lata. Na szczęście przebrnąłem, nie byłem sam, miałem wsparcie u kolegów i trenerów, no i przede wszystkim odnosiłem sukcesy. One stanowiły chyba największą motywację.
Jest w ogóle możliwe przejść przez okres takich wyrzeczeń bez dołów?
Zawsze są gorsze dni. Widzę to nawet po mojej córce, która bardzo entuzjastycznie podchodzi do pływania i naprawdę się nim pasjonuje. Ale jeżeli coś wypadnie i nie ma treningu, to wcale nie jest smutna. Ten sport to ciężki kawałek chleba, wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy. Choć oczywiście nie mówię, że inne dyscypliny nie wymagają wyrzeczeń.
Początkowo pływał pan trzema stylami. Dopiero potem przerzucił się wyłącznie na delfina.
W szkole podstawowej zaczynałem od kraula i grzbietu, z tym że ten drugi styl był bardziej dominujący. Dopiero w liceum mój trener, Czesław Szulc, postanowił, że będę delfinistą. To była jego decyzja. Od tego czasu skupiałem się głównie na tym stylu i okazało się, z perspektywy czasu, że był to dobry pomysł.
Szybko zaczął pan notować świetne wyniki. A potem jako szesnastolatek, w 1987 roku, trafił na staż do Stanów Zjednoczonych. Jak do tego doszło?
Z tego, co wiem, wszystko było wymysłem Aleksandra Kuryłły, Amerykanina polskiego pochodzenia, który opuścił Polskę jeszcze w czasach II wojny światowej. Życie mu się bardzo dobrze ułożyło, robił karierę w biznesie. W pewnym momencie postanowił, że chce w jakiś sposób pomóc Polsce. Postawił na sport. Skontaktował się z władzami Polskiego Związku Pływackiego i powiedział, że założył fundację, która co roku będzie sponsorować dwóch czy trzech wybitnych pływaków z Polski.
Artur Wojdat oraz Wojciech Wyżga byli pierwszymi zawodnikami, którzy udali się na roczny staż, bodajże w 1985 roku. Ja zostałem wybrany w trzeciej turze, wraz z Arturem oraz Mariuszem Podkościelnym. Polecieliśmy do Stanów, gdzie rozpoczęliśmy treningi do igrzysk olimpijskich w Seulu. Jako jedyny chodziłem jeszcze do liceum, bo byłem najmłodszym z tej trójki.
Polski związek nie miał nic przeciwko wysyłaniu swoich zawodników na Zachód?
Wydaje mi się, że władze związkowe były bardzo przychylne. Nie słyszałem, żeby ktoś nie chciał do tych wyjazdów dopuścić. Wręcz przeciwnie, nawet nas zachęcali. Najpierw do Stanów poleciały dwie osoby, potem trzy, jeden wyjazd był chyba czteroosobowy. Zrozumieli, że są w stanie w ten sposób zmotywować polskich pływaków do treningów, ponieważ co roku inna osoba mogła zostać wyróżniona. Tak więc – zaczęło się od 1985 roku, a potem, począwszy od Artura, zaczęliśmy osiągać bardzo dobre wyniki na igrzyskach, mistrzostwach świata czy Europy.
To była dla was olbrzymia szansa. Również dlatego, że warunki treningowe w Polsce nie rozpieszczały.
Nie rozpieszczały, to prawda. Ale jestem zdania, że były wystarczające. Największy problem stanowiło to, że brakowało nam kontaktu ze światem, częstej możliwości startowania w zawodach, na których pojawiali się renomowani zawodnicy. Nie mieliśmy po prostu okazji do zdobywania doświadczenia. Trening jest treningiem, kilometry trzeba przepłynąć i czy się to zrobi w wodzie w Polsce lub Ameryce, nie ma aż takiego znaczenia. Jeżeli chodzi o mój wyjazd – najwięcej dało mi właśnie regularne ściganie się z mocnymi pływakami, na zawodach dużej rangi. Dlatego potem starty na igrzyskach czy mistrzostwach Europy nie były już tak duszące.
Z drugiej strony – w Polsce nie było naprawdę porządnych basenów, słyszałem też historie o brudnej wodzie…
I to wcale nie są naciągane historie. Brudna woda to była codzienność. Startowaliśmy na różnych zawodach i woda albo nie była dogrzana, albo właśnie nie wyglądała na specjalnie czystą. Zdarzało się. Poznańska Szkoła Mistrzostwa Sportowego nie miała zresztą własnego basenu, dlatego trenowaliśmy na miejskim. Nie mieliśmy go nawet na wyłączność, bo czasami musieliśmy dzielić się torami ze studentami z AWF-u. Ale treningi miały miejsce. Na końcu myślę, że przede wszystkim brakowało nam tych startów w zawodach, które miały doborową obsadę.
Przeprowadzka do nowego kraju, w tak młodym wieku, musiała być dla pana szokiem. Coś pana szczególnie zaskoczyło?
Przede wszystkim pojechaliśmy do Kalifornii, która wyglądała kompletnie inaczej niż Polska czy większość krajów. Mówię o klimacie, kulturze. Jak dorastałem w Poznaniu, to Amerykę znałem tylko z filmów. I co w tych filmach było najbardziej widoczne? Wielkie wieżowce, drapacze chmur, strzelaniny policjantów z bandziorami. A Stany przecież wcale takie nie wyglądają.
Podróż z lotniska zajęła nam godzinę, jechaliśmy autostradą, ja szukałem tych wieżowców i nigdzie ich nie było. Pamiętam palmy, ładną pogodę i to, że wszyscy mieszkali w domkach, nie w blokach. Do tego każdy miał swój samochód. W Kalifornii odległości są bowiem bardzo duże, a komunikacja miejska jest mocno okrojona. Nikt też zbytnio nie chodził pieszo.
A jak wyglądała u pana kwestia języka?
Zacząłem uczyć się angielskiego w pierwszej klasie liceum. Do Stanów wyleciałem po praktycznie roku nauki, więc muszę powiedzieć, że zbyt dobrze się nim nie posługiwałem. Tylko podstawy: cześć, dzień dobry, ta książka jest na stole. Poprawa języka była zatem priorytetem, przez pierwsze sześć miesięcy kładłem na nią szczególny nacisk, tak aby rozumieć, co się do mnie mówi na lekcjach czy potrafić odebrać telefon.
Pamiętam też, że byłem wielkim fanem filmu “Powrót do Przeszłości”, który wyszedł w 1985 roku. Oglądałem go bez przerwy. I dzięki niemu poniekąd się uczyłem, bo podczas seansów coraz więcej wyłapywałem, zapamiętywałem. Do dzisiaj żartuję, że moja znajomość angielskiego ogranicza się do znajomości tego filmu.
Przytoczę jeszcze śmieszną historię z tamtych czasów, z mojej wizyty w kinie. Zamawiałem coca-colę, a w Ameryce sprzedawcy najpierw ten kubek wypełniają lodem, dopiero później wlewają trochę napoju. Ja natomiast chciałem dużo coli, a nie dużo lodu. I powiedziałem, że wcale go nie chce. Ekspedient zapytał się zaś mnie, jaki chce rozmiar – czyli “what size”. A ja go nie zrozumiałem i myślałem, że mówi “with ice”, czyli z lodem. Zaczęliśmy się kłócić, bo powtarzałem, że nie chcę lodu, a on znowu – jaki rozmiar?
Jak Amerykanie reagowali na przybysza z Polski w tamtych czasach? Mówimy w końcu o latach osiemdziesiątych, kiedy takie wyjazdy – jak w pana przypadku – nie były łatwe.
Zależy, na kogo się wpadło i gdzie. Nie bez znaczenia było też to, że miałem szesnaście lat. Myślę, że bardziej postrzegano mnie jako młodego chłopaka, który przyjechał do obcego kraju, niż Polaka. Natomiast kiedy trafiłem na studia w Iowa, to ludzie bywali zaskoczeni, kiedy dowiadywali się, że jestem z Polski. Akurat w tym stanie nie mieszka za dużo ludzi z innych krajów, nawet pomimo obecności uniwersytetu. Ale generalnie nikt nie patrzył na mnie z tej perspektywy, że jestem Polakiem, gościem ze wschodniej Europy. Byłem po prostu obcokrajowcem. Amerykanie są przyzwyczajeni, że cały czas odwiedzają ich ludzie z całego globu. To dla nich normalne, zresztą cała historia Stanów opiera się na imigracji.
Staż miał miejsce w 1987 roku, ale cztery lata później rozpoczął pan studia na uczelni w Iowa. Był pan już wtedy medalistą mistrzostw Europy. Liczył pan, że treningi w Stanach pozwolą panu wejść na jeszcze wyższy poziom?
Zawsze patrzyłem na to z tej strony, że moje wyniki były skutkiem ubocznym tego, co robiłem na co dzień. Oczywiście sukcesy stanowiły bodziec, motywację. Chodziło jednak bardziej o to, żeby być coraz lepszym, bić życiówki, a kiedy się zacznie wygrywać, to jest to dodatkowa nagroda. Nie traktowałem więc medali jako tych wielkich celów. Myślę, że z takim podejściem jest się w większości przypadków skazanym na porażkę.
Do igrzysk w Barcelonie też nie podchodził pan na zasadzie: jadę po medal. Na dobrą sprawę – podium było dla pana zaskoczeniem, tak?
W światowym rankingu znajdowałem się wtedy około dziesiątego miejsca. Miałem aspirację, żeby wejść do finału, co mi się udało. Ale to, że zdobyłem krążek, było – powiedzmy – właśnie skutkiem ubocznym. Na pewno wstąpił we mnie duch rywalizacji, chęć popłynięcia jak najlepiej. Ranga zawodów też mocno wpłynęła na moją postawę. Medal był jednak olbrzymim zaskoczeniem, bez dwóch zdań.
Mało brakowało, a byłoby złoto. Pablo Morales pokonał pana o 0,03 sekundy. Podobno nie czuje się pan jednak, jakby cokolwiek przegrał.
Rozumiem, że z punktu widzenia kibiców można to tak ująć: zabrakło trzech setnych, wielka szkoda. Telewizja sensacyjnie odbiera takie sytuacje, robi z nich wielkie wydarzenie. Liczy się tylko zwycięzca. Ale samo podejście sportowców na igrzyskach jest inne. Chcesz po prostu zrobić jak najlepszy wynik. Każdy zdobyty medal to ogromny sukces, bo każdy z olimpijczyków zdaje sobie sprawę, ile wysiłku on kosztuje. Trzeba mieć też ogromne szczęście, aby trafić z formą, bo ta impreza odbywa się co cztery lata. Nigdy więc nie traktowałem drugiego miejsca jako porażki.
Mało się o tym wspomina, ale podczas tego samego wyścigu pokonał pan Anthony’ego Nesty. Pływaka, który bronił tytułu z Seulu, kiedy właśnie na dystansie 100 metrów delfinem pobił prawdziwą legendę – Matta Biondiego. W Barcelonie był jednak dopiero trzeci.
Tak, Nesty oczywiście przeszedł do historii, był bardzo dobrym pływakiem. Udało mi się z nim wygrać, ale, co ciekawe, różnica między nami też była niewielka [siedem setnych – przyp. red.]. Pierwsza trójka wpadła na ścianę basenu praktycznie jednocześnie. Swoją drogą ostatnio znajomy zrobił lunch, na którego zaprosił różnych pływaków i wśród nich znalazł się zawodnik, który trenował z Nestym. Ale nie ramię w ramię, tylko Nesty był jego trenerem. Mały świat.
A z Moralesem miał pan kontakt?
Po igrzyskach w Barcelonie akurat zakończył karierę, więc już więcej razem nie pływaliśmy. Spotkałem się z nim jednak w 1993 roku, kiedy startowałem na akademickich mistrzostwach Stanów Zjednoczonych. Wygrałem wyścig na setkę delfinem, a Morales był wtedy zaproszony jako gość oficjalny. I właśnie on wręczał medale w tej konkurencji.
Złoty medal mistrzostw świata z Rzymu jest dla pana większym sukcesem niż olimpijskie srebro?
Złoto jest na pewno lepsze od srebra, a jeśli chodzi o rangę zawodów, to igrzyska i mistrzostwa globu były na tym samym poziomie. Przynajmniej w tamtych czasach, bo odbywały się co cztery lata. Triumf w Rzymie uznałem zatem za większy sukces, też dlatego, że startowałem w roli faworyta. Presja była nieporównywalnie większa. A mimo tego udało mi się wygrać.
Miał pan prawo się denerwować, bo trafił pan do słabo obsadzonego wyścigu eliminacyjnego. A wiadomo, że w takim ciężko o dobry czas, można się nawet minąć z kwalifikacją do finału.
Warto wspomnieć, jak w ogóle trafiłem do takich eliminacji. Po tym, jak w 1993 roku wygrałem złoto mistrzostw Europy, otrzymałem automatyczną kwalifikację na mistrzostwa świata. Dzięki temu nie musiałem przygotowywać się do żadnych mniejszych zawodów, na których walczyłbym o minimum. Cały czas trenowałem. A będąc w ciężkim treningu nie jest się w stanie uzyskiwać specjalnie dobrych wyników.
Przed imprezą w Rzymie mój najlepszy wynik w sezonie był zatem o około dwóch sekund gorszy od życiówki. W tej sytuacji w eliminacjach startowałem w jednej ze wcześniejszych serii. Byłem jednak dobrze przygotowany, pływałem swoim tempem, na dystansie stu metrów nie ma czasu, żeby zbytnio rozmyślać.
Po Rzymie narodził się u pana głód kolejnych sukcesów? Czy raczej traktował pan ten sukces jako wisienkę na torcie w karierze? Bo dwa lata później ją pan zakończył.
Świeżo po zawodach raczej w takich kategoriach się nie myśli. Cieszyłem się ze złota. Ale tak, wiedziałem, że zbliżam się do końca kariery. Byłem co prawda na topie i chciałem się utrzymać wysoko w rankingach. Rok później zdobyłem brąz na mistrzostwach Europy. Trochę żałuję, że nie udało mi się sięgnąć po medal w Atlancie, ponieważ było on w moim zasięgu. Na złoto i srebro co prawda nie liczyłem, ale wiedziałem, że mogę powalczyć o brąz. Niestety mi się nie udało, zabrakło 0,2 sekundy. Wyścig zaliczyłem jednak udany – zrobiłem wtedy życiówkę. I to wieku 25 lat, ale inni zawodnicy też nie próżnowali.
Po zakończeniu kariery zaczął pan pracować jako informatyk. To prawda, że do komputerów przekonał pana – oraz Artura Wojdata – Krzysztof Cwalina, który studia na uniwersytecie w Iowa rozpoczął w 1992 roku?
Nie wiem, czy przekonał, ale na pewno nas zachęcił. On studiował informatykę jako pierwszy, kiedy ja byłem jeszcze na psychologii, którą zresztą ukończyłem. Miałem jednak taką sytuację na uczelni, że mogłem pójść w ślady Krzysztofa. I faktycznie informatyka okazała się moją dziedziną.
A wcześniej miał pan zajawkę na komputery?
Zawsze się nimi interesowałem, ale nie myślałem o informatyce jako moim przyszłym zawodzie. Nie pamiętam już na jakich zawodach, ale jeszcze w liceum wygrałem trochę pieniędzy, które wydałem na komputer Atari. Szybko złapałem bakcyla, zacząłem programować, choć byłem samoukiem, bo przecież nie mieliśmy zajęć z informatyki w szkole.
Bardziej pana przekonywało programowanie czy gry?
Gry były oczywiście przyjemną rozrywką, ale ja bardziej przepadałem za programowaniem. Fascynowałem się tym, że mogę coś tam napisać, a komputer zrobi to, co zamierzałem.
Z Wojdatem oraz Cwaliną tworzył pan też zespół heavymetalowy.
Samemu na gitarze grałem już przed tym, jak rozpocząłem studia w Stanach. Dziadek nauczył mnie jak się nią posługiwać, kiedy byłem chłopcem. Tak że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem w Iowa, był zakup gitary. A kiedy już mieszkałem z Arturem, zdarzało mi się grać w jego obecności, przez co on pomyślał, że może też zacznie. I postanowił, że kupi gitarę basową, bo ja miałem elektryczną. Trzeba było więc jeszcze załatwić perkusję i prawie mieliśmy zespół. A po tym, jak dołączył do nas Krzysztof, zaproponował, że może śpiewać.
Graliście koncerty?
Nie mieliśmy na to zbytnio czasu. Ale zdarzyło nam się nagrać nasze utwory. Poniekąd za sprawą innego kolegi, też pływaka, który po zakończeniu kariery został muzykiem. Przed pandemią widywałem się z nim, chodziłem na jego występy. W każdym razie: on do nas dołączył, miał sprzęt do nagrywania. Chodziliśmy też do barów, gdzie jest tak zwany “open mic”.
W Iowa naszych koncertów z prawdziwego zdarzenia nie było, ale w Polsce już tak. Pamiętam charytatywną imprezę dla dzieci, w katowickim Spodku, na której występowała Edyta Górniak. Poza tym mój kuzyn jest muzykiem, skończył Akademię w Poznaniu i kiedy graliśmy w Polsce, to on, jako że miał kontakty, organizował nam koncerty.
Koniec pływackiej kariery zaliczył pan w wieku 25 lat. Kiedyś nikogo to nie dziwiło, ale obecnie pływacy potrafią osiągać sukcesy jako trzydziestolatkowie. Żałował pan kiedyś, że ta przygoda tak szybko się skończyła?
Nie byłem w stanie na dłuższą metę wyżyć z pływania. Jeśli bym się uparł, to może tak, Polski Związek Pływacki by mi pomógł i byłbym w stanie kilka lat startować. Ale co dalej? Wiedziałem, że to końcówka mojej kariery, więc musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie: co będę robił w życiu? Po igrzyskach w Atlancie odpuściłem, bo – przede wszystkim – wiedziałem, że powinienem rozwijać się w swojej profesji, która zostanie ze mną na lata.
Inaczej to wyglądało kiedyś. Wiadomo, że kolejne pokolenie pływaków miało inną sytuację. Zawodnicy, którzy osiągali sukcesy, jak Otylia, ale nie tylko ona, mogli na pływaniu robić pieniądze. Na tyle duże, żeby sobie coś odłożyć.
A nie myślał pan nigdy o zostaniu trenerem? Tak jak pana koledzy: Mariusz Podkościelny czy Bartosz Kizierowski.
Nie miałem do tego zapału. Byłem po prostu bardziej skoncentrowany na informatyce. Ale muszę się przyznać, że w tym roku trochę się w te rejony zapuściłem. Trenerzy mojej córki, która chodzi do liceum, poprosili mnie o pomoc, ze względu na koronawirusa. Wróciłem zatem w pewnym stopniu do pływania. To było fajne zajęcie, bardzo mi się podobało.
Byłym pływakom trenowanie młodych adeptów tej dyscypliny generalnie sprawia przyjemność. Nawet kiedy nie robią tego na co dzień.
To prawda. Szczególnie kiedy trafisz na dobrą grupę, której nie brakuje chęci. Ja nie musiałem z nikim walczyć, nikogo do niczego zmuszać. Wręcz przeciwnie – pływaczki, które właśnie trenowałem, chłonęły mojej wiedzy, były wszystkiego bardzo ciekawe.
Odpoczywał pan od sportu po zakończeniu kariery?
Nie pamiętam dokładnie, ile to było czasu, ale przez przynajmniej rok nic nie robiłem. Siedziałem na kanapie, oglądałem telewizję. Ale co się okazało – bardzo mocno przytyłem. W momencie, kiedy żadne spodnie na mnie nie pasowały, zdecydowałem, że jednak muszę coś robić. Do dzisiaj mam takie podejście. Staram się utrzymywać formę, ćwiczyć trochę dla zdrowia oraz samopoczucia.
Nową dyscypliną, którą się pan zainteresował, był triathlon.
Tak. Miałem w pracy kolegę, który był zapalonym rowerzystą. Poznałem go trzynaście lat temu i kiedy dowiedział się, że jestem byłym pływakiem, zaproponował, abyśmy zrobili sztafetę triathlonową. Spodobał mi się ten pomysł. Trzeba było tylko znaleźć kogoś, kto będzie biegał. Ta trzecia osoba się akurat zmieniała, ale wraz z tym kolegą startowaliśmy wspólnie przez jakieś dziesięć lat. Dwa razy udało nam się nawet wygrać zawody, a w pierwszej trójce byliśmy zawsze.

Na zdjęciu z córką Anastazją
Nie da się nie zwrócić uwagi, że kilka lat po panu sukcesy zaczęli osiągać kolejni delfiniści. Otylia Jędrzejczak, Paweł Korzeniowski…
Szczerze? Nie wiem, dlaczego tak to się ułożyło. Myślę, iż bardziej to dzieło przypadku, że akurat w tym stylu Polacy byli najlepsi. Pamiętam, że za moich czasów mieliśmy bardzo dobre żabkarki. Niestety zasady były takie, że na poszczególne zawody mogły jeździć tylko dwie. A potem faktycznie dominował delfin.
Korzeniowski pobił należący do pana rekord Polski na 100 metrów delfinem, ale dopiero w 2008 roku.
Pamiętam, jak w okolicach tamtego roku PZP zorganizował imprezę w Warszawie, na którą zostałem zaproszony. Kiedy byłem przy mikrofonie, zadano mi pytanie odnośnie do mojego rekordu, a ja rzuciłem wyzwanie polskim delfinistom, aby go w końcu pobili. I właśnie niedługo później Paweł Korzeniowski to zrobił.
Obecnie nie śledzi pan specjalnie pływania.
Tak, ponieważ w Ameryce liczą się tylko bejsbol, koszykówka i futbol amerykański. Informacje o innych sportach nie przedostają się za bardzo do popularnych mediów. Aby się czegoś dowiadywać, trzeba samemu szukać. A ja akurat tego nie robię. W Polsce wygląda to trochę inaczej, bo kiedy trwają zawody rangi mistrzowskiej w jakimkolwiek sporcie, a nasi zawodnicy odnoszą sukcesy, to każdy może o tym usłyszeć.
Decyzja co do tego, w jakich barwach będzie startować pana córka, została już podjęta?
Najpierw musi wejść na ten poziom profesjonalny i wtedy będziemy o tym myśleć. Obecnie chcę ją po prostu na tyle umotywować, aby cały czas pływała. W tej chwili to spore wyzwanie, bo w czasach Covidu nie ma treningów, ona sama chodzi na basen i spędza na nim godzinę dziennie. Miejmy nadzieję, że od przyszłego roku szkolnego wszystko wróci do normy. Ale co będzie w przyszłości – zobaczymy.
Święta za pasem. Na waszym stole znajdą się jakieś polskie specjały czy menu już trochę amerykańskie?
Nie, ja akurat tworzę polskie menu. W miarę tradycyjne, ale oczywiście sam nie będę w stanie wszystkiego przygotować, tak jak to robiła moja mama. Będą pierogi, robię też deser z makiem.
Kutię?
Jestem z Poznania, u nas się to nazywa makiełki.
ROZMAWIAŁ
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl, Archiwum Rafała Szukały (ostatnie zdjęcie)