Pracował z kadrą skoczków narciarskich, piłkarską reprezentacją Polski oraz kolejnymi grupami olimpijczyków. Wszystkim pomaga radzić sobie ze stresem, presją, oczekiwaniami, nerwami. Pomaga skupić się na wykonaniu zadania, bez względu na to, czy jest nim skok, mecz, czy walka. Za każdym razem podkreśla, jak ważna jest rola psychologii w sporcie, jak bardzo odpowiednie nastawienie i porządek w głowie może pomóc zawodnikowi w kluczowym momencie, w walce o zwycięstwo, czy olimpijski medal.
JAN CIOSEK: Dziś pracuje pan z tłumem polskich sportowców, z mistrzami olimpijskimi, gwiazdami piłkarskiej kadry, zawodnikami MMA. Ale początki też były mocne, bo tuż po studiach zaczął pan współpracę z Adamem Małyszem, wówczas bezdyskusyjnie sportowcem numer 1 w Polsce, co media oczywiście skwitowały tytułami „Wódka pomaga Małyszowi”. Jak do tego doszło?
KAMIL WÓDKA: No tak, moje nazwisko siłą rzeczy było wykorzystywane w chwytliwych tytułach prasowych, już wtedy zaczął się etap klikalności. Ale to nie nazwisko dało mi tę pracę. Już wtedy od dwóch lat pracowałem w Polskim Związku Narciarskim z kadrą narciarek alpejskich. Ktoś zauważył, że jest sensowny, młody człowiek, robiący coś pozytywnego, po czym zaproponowano mi współpracę ze skoczkami. Nie byłem pierwszy, wcześniej z Adamem pracował Jan Blechacz. Ja ze skoczkami współpracowałem dwa razy, najpierw za czasów trenera Kuttina, a potem, kiedy Łukasz Kruczek przejął kadrę. Później jednak Adam odłączył się od reprezentacji i wrócił do trenera Lepistoe, na czym nasza współpraca się zakończyła.
Chodziło o nowe spojrzenie? O to, że przyszły nowe czasy, nowe milenium i ktoś pomyślał, że warto pracować nie tylko nad stroną fizyczną zawodnika, ale także zajrzeć mu w głowę?
To było już wcześniej, tylko o tym się nie mówiło. Musimy być uczciwi wobec psychologów, którzy już w latach osiemdziesiątych pracowali przy sporcie. Tak naprawdę psychologia sportu zaczęła się na początku XX wieku, to przecież nie jest nowe zjawisko. Faktem jest, że nie było to takie popularne. Pamiętam, że kiedy zaczynałem pracę z kadrą kajakarzy górskich, miałem okazję porozmawiać z trenerem, który kiedyś prowadził reprezentację Związku Radzieckiego. Niektórym w Polsce wydawało się, że psychologia to jakieś nowe odkrycie, a on mi powiedział, że w czasach ZSRR on miał w kadrze dwóch psychologów! Dla niego to było coś oczywistego. Kiedy Małysz zaczął skakać dobrze i regularnie, zaczął też dużo i często mówić o pracy z psychologiem, więc ludzie zaczęli traktować to, jako coś zwyczajnego. Ale pamiętam też etap pracy w Cracovii, kiedy jeden z piłkarzy rozmawiał z trenerem i bronił się przed pójściem na rozmowę z psychologiem. Mówił: jestem silny. Trener na to: to będziesz jeszcze silniejszy. Niektórych sportowców trzeba było przekonywać, że psycholog to nie jest tylko gość od rozwiązywania problemów, ale też od nauczenia czegoś, co może się przydać.
Adam Małysz sam szukał tej pomocy psychologicznej, czy ktoś mu to zasugerował? I jak szybko zauważył, że mu to pomaga?
Adam to taki typ zawodnika, który sam się dobijał i prosił, żeby mógł pracować z psychologiem. Wtedy trenerem był jeszcze Mikeska, który nie był fanem tego rozwiązania, więc Małysz sam musiał o to walczyć. Dopiero, kiedy trenerem został Tajner, stworzył cały funkcjonujący zespół. Mam wrażenie, że kiedy ja zaczynałem pracę ze skoczkami, było już myślenie, że przychodzi specjalista, który ma kontynuować pewien projekt. Tak samo, jak dziś nikt się nie zastanawia, czy trener przygotowania fizycznego jest potrzebny, pytanie tylko: który nam bardziej pasuje. Ale pracowałem też w pewnych miejscach, choćby w kadrze podnoszenia ciężarów, gdzie zderzyłem się ze ścianą. Wielu zawodników na hasło “psycholog” reagowało alergicznie: nie, ja nie potrzebuję, ja sobie dam radę.
Sztangiści to akurat mają chyba inne metody wspomagania…
Zdarza się, ale to nie reguła… Pytanie, czy ciągle działają. Pewien trener podnoszenia ciężarów opowiadał mi, że to jest tak, jak z krową, która kiedyś w drodze na pastwisko miała mostek nad rzeczką, zawsze nim przechodziła. Potem jednak przyszła powódź i mostek zerwało, a krowa ciągle próbuje tamtędy chodzić na łąkę. Tak samo pewni zawodnicy ciągle szukają starej ścieżki.
Wspomniał pan już o kolejnej dyscyplinie. Zastanawiam się, czy są pewne sporty, w których rola psychologii i głowy jest ważniejsza niż w innych?
Nie. Nie powiedziałbym tak. Pamiętam taką rozmowę w radiowej Trójce, kiedy Małysz powiedział przy okazji skoków w Zakopanem, że musi sobie odciąć głowę. Toczyła się cała debata o sportach, w których można odciąć głowę i takich, w których to niemożliwe. Ktoś doszedł do wniosku, że w pchnięciu kulą to proste, ale już w rajdach samochodowych się nie da. Ale to zupełnie nie o to chodzi. W każdej dyscyplinie możemy sprawić, że nasza głowa nie będzie chciała myśleć więcej niż potrzeba. Sportowiec powinien zdać się na to, co wytrenowane, zakodowane, a nie próbować o wszystkim myśleć, kontrolować, zastanawiać się. Ja poznałem wiele dyscyplin sportu i wiem, że trzeba się tylko zastanowić nad tym, do której w jaki sposób zaadaptować to, co psychologia sportu może zaproponować.
W skokach mamy ogromną presję w jednej, krótkiej chwili, podobnie, jak we wspomnianych pchnięciu kulą, czy podnoszeniu ciężarów. Czasem zawodnik szykuje się cztery lata, a potem moment – i po wszystkim. Wydaje się, że w takim biegu na 400 czy 800 metrów ma mniejszą presję, robi po prostu to, co na treningu…
Tak pięknie to wygląda tylko z zewnątrz. Kiedy głowa nie funkcjonuje optymalnie, pojawia się napięcie, które się przenosi także na napięcie mięśniowe. Nawet przy biegu na 400 metrów to może sprawić, że mięsień się szybciej zmęczy, zaburzona zostanie także technika biegu, krok nie będzie tak długi, jak wcześniej. To wystarczy. Dla mnie praca w obszarze mentalnym jest tak samo logiczna, jak na etapie przygotowania fizycznego, technicznego, czy taktycznego. Nie każdy zawodnik musi pracować z psychologiem sportu, ale każdy powinien poznać zasady psychologii. Tak, jak nie musi pracować z dietetykiem, żeby się właściwie odżywiać, może przeczytać kilka książek na ten temat, odbyć kilka szkoleń. Ale zasady każdy sportowiec powinien poznać.
W największym uproszczeniu: celem są dwa dobre skoki? Chodzi o to, żeby nie nakładać na siebie dodatkowej presji, nie myśleć?
To jest zredukowanie systemu myślenia do tego, co jesteśmy w stanie kontrolować. To nie jest tak, że ktoś myśli: oddam dwa równe skoki i nie interesuje mnie, czy będę pierwszy, piąty, czy dziesiąty. Mam w głowie ambicję, chcę osiągnąć pewien wynik, ale same chęci to za mało. Żeby to osiągnąć, muszę skupić się na tym, co ode mnie zależy. Ruszam z belki swobodnie, pewnie, pcham długo nogami, utrzymuję się nad nartami, stabilne lądowanie – dobry skok. Które miejsce? O, wysoko. No, to teraz jeszcze raz to samo, drugi dobry skok i będzie dobrze w tych zawodach.
Proste…
Pod tym względem tak, proste.
Nie wydaje się panu, że presja na zawodnikach jest dziś dużo większa niż kiedyś, że kiedyś, było więcej radości ze sportu, więcej zabawy?
Powiem tak: pracując w sporcie już prawie 20 lat, coraz bardziej się odkochuję. To wynika z tego, że jest tam coraz mniej człowieka w człowieku. Jest coraz większy dostęp do informacji, coraz większa presja i ciśnienie, oczekiwania kibiców. Mimowolnie jestem świadkiem tego, co dzieje się w Neapolu, bo pracuję z jednym zawodnikiem z Napoli. Klub w poprzednich latach był w czołówce, a teraz gra kiepsko. Ciśnienie ze strony kibiców jest ogromne.
No, fani w Neapolu z wielkiej cierpliwości raczej nie słyną…
To są fanatyczni kibice. Ktoś powie: sportowcy to są dorośli ludzie, którzy zarabiają dobre pieniądze, więc nie powinni się przejmować takimi rzeczami. Ale to tak nie działa. Sportowcy potrzebują mieć wokół siebie zaufanych ludzi, którzy pomogą im się odnaleźć z tym zwariowanym świecie. Z jednej strony wszystko jest na sprzedaż, sportowcy robią zasięgi w mediach społecznościowych, bo to gwarantuje im lepszych sponsorów i większe pieniądze. Z drugiej strony jednak nie są świadomi, że w tym ekshibicjonizmie wystawiają się na strzał.
Koniec końców, sportowiec zawsze zostaje sam. Jak wygrywamy, to Polska, jak przegrywa, to Hurkacz, czy Lewandowski…
Dlatego właśnie warto to przewidywać i mieć do tego odpowiedni dystans. A do tego jest potrzebne grono zaufanych osób, z którymi można dzielić i radości, i smutki. A to, co na zewnątrz, należy traktować, jako taką współczesność, która po prostu jest.
Hipotetyczna sytuacja: mamy dwóch zawodników, powiedzmy w tenisie, na bardzo podobnym poziomie, obok siebie w rankingu. Jeden jest w lepszej formie sportowej, ale nie ma wsparcia psychologicznego i sobie z tym nie radzi, a drugi w głowie ma porządek, ale forma gdzieś uciekła. Na którego by pan postawił?
Tego nie da się przewidzieć. Ale co to znaczy, że nie ma wsparcia psychologicznego? Może go nie mieć w danej chwili, może go nie potrzebować, zależy, jak będzie funkcjonował pod względem mentalnym. To zbyt szerokie pytanie.
W takim razie odwróćmy je: czy umie pan wskazać przykłady, w których to właśnie wsparcie psychologiczne zdecydowało o zwycięstwie zawodnika, albo jego brak o porażce?
Nie stawiałbym tego w ten sposób, raczej bym mówił o dyspozycji mentalnej zawodnika. To, że ktoś ma wsparcie psychologiczne, nie znaczy, że będzie potrafił z niego skorzystać. W pewnym okresie u skoczków dobrze zadziałało funkcjonowanie psychologa. Do tego stopnia, że kiedy wyniki się pogorszyły, właśnie jego zaczęto o to obarczać, wszystko zaczęło stawać na głowie. Przecież nie psycholog jest w tym wszystkim najważniejszy…
No, na belce nie siada.
Nawet nie o to chodzi. W hierarchii ludzi w sztabie, psycholog jest jednym ze współpracowników głównego trenera, wykonującego najważniejszą pracę. Po pewnym czasie pracy psychologa, zaczyna to przynosić efekty. Te czynniki zaczynają grać, regulować, zębatki zaczynają się ze sobą łączyć i sprawnie funkcjonować. Zawsze miałem kłopot z odpowiedzią na pytanie, co to jest ta forma. To moment, w którym wszystkie zębatki, fizyczne, psychiczne, mentalne, idealnie ze sobą współgrają.
Na przykład?
Na przykład Kubacki. Dziś wygrywa, wygrywa i wygrywa, nie schodzi z podium od wielu tygodni. A przecież przez długi czas był przeciętnym zawodnikiem. Trenerzy nie chcieli mu mówić tego wprost, ale nie patrzyli na niego, jak na wybitnego, technicznego orła. Żebym został dobrze zrozumiany: właśnie ten przykład powinien być traktowany przez zawodników, jako coś bardzo optymistycznego.
Że zawsze się może poskładać?
Nie, że oni to mogą poskładać. Że można nad tym pracować. Teraz pracuję z Szymkiem Kołeckim. On ma niesamowitą umiejętność, że jak sobie coś założy, to po prostu to realizuje. Gdy miał walczyć z Pudzianowskim, wspominał że ktoś go zaczepił na stacji benzynowej: panie Szymonie, żeby on panu krzywdy nie zrobił. A on miał plan: wyjdę do Pudzianowskiego i ja tę walkę wygram. Potem to samo z Janikowskim. To zawsze jest przykład zawodników, którzy teoretycznie niespodziewanie zrobili jakiś wynik. Warto się przyjrzeć co oni takiego niespodziewanego zrobili. A najczęściej po prostu obrali cele, dobrali środki i konsekwentnie pracowali.
Kiedy myślę o sportowcach, których znam od lat, to Szymon zawsze wydawał mi się gościem, który ma tak poukładane w głowie, że żadnego wsparcia nie potrzebuje.
Być może warto się zastanowić, czemu to panu przyszło do głowy, czy po prostu automatycznie nie kojarzy pan psychologa z problemami. Może założył pan, że Szymon jest tak silnym, dobrym, spełnionym sportowcem, że nie potrzebuje pomocy.
Raczej mi chodzi o to, że on od dzieciaka po prostu – jak pan mówił – ustalał sobie cele, dobierał metody i szedł po swoje.
Tylko, że są jeszcze metody i narzędzia, które można takiemu zawodnikowi podsunąć. On może nie mieć świadomości, że one w ogóle istnieją. Robiliśmy sobie na przykład z Szymonem wizualizacje jego walk. Coś w rodzaju kodowania ruchów, odruchów, zachowań. W czasie walki z Janikowskim siedziałem pod klatką z jednym z zawodników MMA. On był w szoku, że Szymon w klatce realizował dokładnie to samo, co w czasie treningów, podczas gdy w środowisku sportów walki możemy znaleźć i takie przekonanie, że walka to zupełnie coś innego. Że to taka adrenalina, stres i nerwy, że się nie da, bo się wszystko zapomina. A jednak – da się.
Trzeba być Szymonem.
Nie, trzeba być kimś, kto sobie założy, że sobie poukładam, zaplanuję, wytrenuję, zakoduję, wyjdę i zrobię. To odpowiednik dwóch równych skoków Małysza. Walka to praca do wykonania. Mam taktykę, ułożoną z trenerem, wiem, co mam zrobić w klatce, wychodzę i robię. Wiadomo, w pojedynku wszystko musi być elastyczne. Ale dobrze przygotowany zawodnik ma odpowiedź na to, co może się zdarzyć. Nie wszystko musi mu idealnie wyjść, ale jeśli wyjdzie mu lepiej niż rywalowi, to wygra.
A propos siedzenia koło klatki w czasie walki. Trener w narożniku, czy na ławce często ma dosłownie kilkanaście, może trzydzieści sekund, żeby coś przekazać zawodnikowi. Powinien być trenerem, czy może bardziej właśnie psychologiem?
Trener to trener, psycholog to psycholog, nie łączyłbym tego. Ale trener powinien mieć pewne kompetencje psychologiczne. Ostatnio rozmawiałem z zawodnikiem, który także szykuje się do ważnej walki. Razem przeglądaliśmy zapis występów jego rywala i słuchaliśmy, co się działo w narożniku. W pewnym momencie trener pytał go: “no i jak jest? dasz radę?“. Spytałem tego zawodnika, jak on by się poczuł w takiej sytuacji, jak by zareagował. Stwierdził, że chyba by odebrał, że trener w niego nie do końca wierzy. Przekaz od trenera w tych kilkunastu sekundach może być bardzo ważny. Dla mnie jest zastanawiające, dlaczego trenerzy utrudniają, zamiast ułatwiać, zwłaszcza w sytuacjach podbramkowych. Jedna z podstawowych zasad mówi, że szczególnie w trudnych momentach najskuteczniejszy jest prosty przekaz i powiedzenie zawodnikowi co ma robić, a nie czego ma nie robić. A i tak potem słychać “nie cofaj się“, “nie opuszczaj rąk“, “nie rób tego“, “nie rób tamtego“. Nasz mózg na poziomie nieświadomym ma kłopot ze zrozumieniem zaprzeczeń. Zawodnik słyszy “nie cofaj się“, ale jego mózg musi to przetworzyć. Co mam zrobić. Aha, do przodu. Na treningu – nie ma problemu. Ale w stresie, adrenalinie, a szczególnie w sportach walki, kiedy zawodnik może być zamroczony, taki przekaz nie zadziała. Znacznie lepiej powiedzieć “napieraj, napieraj, napieraj“, “uderzaj, idź na niego“, “wysoko ręce“, “trzymaj gardę” i tak dalej. To nie wymaga uruchamiania tej pętli.
A komunikat trenera Brzęczka: „Krystian, próbuj”?
To było trochę wyłapane. Bielik mówił potem, że miał wcześniej odprawę, na której słyszał, co ma próbować robić, jak to ma wyglądać. Ale faktem jest, że trenerzy powinni nad sobą pracować. Zdarzają się ciekawe sytuacje, o których zawodnikom zresztą ciężko mówić. Bo jak ma powiedzieć, że trener nad sobą nie panuje w czasie meczu, że jest zagotowany? Czasem szkoleniowcy wpadają w taki stan psychiczny, że przeszkadzają, zamiast pomagać. W piłce nożnej można zaobserwować to na przykładzie bocznych obrońców lub bocznych pomocników, którzy akurat przemieszczają się po tej stronie, co ławka rezerwowych. I oni potrafią jedną połowę meczu zagrać bardzo dobrze, a drugą – fatalnie.
Czemu?
Bo biega całą połowę koło trenera, który wrzeszczy. Kiedyś pracowałem z piłkarzem, który grał na skrzydle. Całą połowę trener pokrzykiwał do niego, żeby grał długie piłki. To nie było wpisane w filozofię gry drużyny, ale trener bez przerwy się do niego darł i mu to nakazywał. Piłkarz sam nie był przekonany do tego, kolejne długie piłki na nic się zdawały. A po meczu drużyna zebrała się na analizie, trener zatrzymał akcję i mówi: „no, popatrz, tu chciałeś grać długą piłkę. Czemu? Tu miałeś gościa, tu miałeś gościa, mogłeś im dograć, a ty uparłeś się na długie zagrania”. Ten szkoleniowiec nawet nie pamiętał tego, co krzyczał do piłkarza przez pół meczu. Warto by się było zastanowić nad jeszcze jedną kwestią. Zawodnicy potrafią się przyznać do błędów: zagrałem gorzej, stres mnie zjadł, nie dałem radym, muszę nad tym popracować. A czy ktoś słyszał, żeby trener powiedział coś takiego?
W kontekście Andrzeja Gołoty zawsze się mówiło, że miał wszystko pod względem bokserskim i fizycznym, ale brakowało głowy. Zgodzi się pan, jako psycholog sportu, a przy okazji człowiek z pokolenia, które wychowało się na walkach Gołoty?
Żeby być uczciwym w takiej ocenie, trzeba by było tam być, w środku, w szatni, i wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło. Wiele głosów jest takich, że Gołota mógł być mistrzem świata, ale zawsze coś mu się działo w głowie, że zamiast boksować normalnie on schodził z ringu, albo uderzał tam, gdzie nie trzeba. Ja się nauczyłem, będąc tyle lat w sporcie, że zazwyczaj mamy do czynienia z bardzo wieloma uwarunkowaniami, o których ludzie z zewnątrz nawet nie mają pojęcia. Ktoś próbował wprowadzić nową metodę treningową, inny się pokłócił się z dziewczyną, komuś babcia zmarła i tak dalej. Jest mnóstwo czynników, które mogą wpływać na to, co widzimy potem w ringu czy na korcie. O pewnych rzeczach może tak naprawę opowiedzieć tylko sam zawodnik, ale też nie możemy oczekiwać, że będzie przed mediami robił wiwisekcję swojego życia. Współczesne media to nie są przyjaciele sportowców. Zawodnicy są przygotowywani, żeby nie powiedzieć “tresowani” do wygłaszania pewnych formułek, które potem dobrze wyglądają, a nie żeby mówić prawdę o sobie, bo potem nigdy nie wiadomo kto, gdzie i po co to wyciągnie i uderzy.
Pan nie był w sztabie Gołoty, ale zastanawiam się, czy jako psycholog sportu miałby pan ochotę zajrzeć do jego głowy, kiedy bił Bowe’a poniżej pasa? Czy to by było ciekawe?
Dla mnie bardzo ciekawe jest, kiedy poznaję nową dyscyplinę sportu i mogę zanalizować co się tam zadziało. Na pytanie o Gołotę, odpowiem, używając przykładu ostatniej walki Szymona Kołeckiego. Damian Janikowski w pewnym momencie zaczął robić rzeczy, które były dla niego zgubne, na przykład suplesy. To może wyglądało widowiskowo, ale z punktu widzenia efektywności walki było bezsensowne: on próbował wyrzucać stukilogramowego gościa, co go bardzo męczyło. Pytanie brzmi: po co to robił. Może dlatego, że w tym czuł się dobrze, bo kiedyś uprawiał zapasy? W sytuacji zagrożenia sięgnął po rozwiązanie, które miał najmocniej zakodowane. Z punktu widzenia psychologicznego takie tłumaczenie może być „logiczne” – chociaż z punktu widzenia efektywności walki sensu nie ma. Janek Błachowicz powiedział, że Janikowskiemu w tej walce zabrakło chłodnej głowy. W sytuacji stresu zaczął działać instynktownie. Gdyby myślał na chłodno, wiedziałby doskonale, że jego wiązanie się z większym, cięższym i silniejszym zawodnikiem jest bezsensownym marnowaniem siły. To jest z mojej perspektywy jest najciekawsze: co się zadziało w jego głowie, że zaczął robić coś, co mu podpowiedział instynkt. Chociaż i tak uważam, że Janikowski po wcześniejszych nokautach całkiem dobrze się zaprezentował.
Czy to nie jest przypadkiem tak, że takie złe podpowiedzi ze strony głowy najczęściej zdarzają się właśnie w sportach walki? Bo w tenisie, kiedy mecz się nie układa, można odpaść z turnieju, w piłce nożnej – przegrać spotkanie i spaść na niższe miejsce w lidze. W boksie czy MMA – można oberwać po głowie, zaliczyć ciężki nokaut, a w ekstremalnym przypadku nawet stracić zdrowie, a nawet życie. Czy głowa właśnie wtedy nie szuka rozwiązań najbardziej rozpaczliwie?
Kwestia zagrożenia fizycznego jest realna. Ale tu chodzi o coś więcej. O zagrożenie naszego przekonania odnośnie tego, jakim jestem zawodnikiem. O strach, że ktoś powie, że jestem fajtłapą, że się nie sprawdziłem, znowu przegrałem, jestem leszczem. Tego zawodnicy się boją. Tenis? Ktoś gra mecz, taktyka się sprawdza, wszystko idzie świetnie, aż nagle zaczyna robić coś, czego trener mu zakazywał, co nie ma prawa się sprawdzić z danym rywalem. Po meczu trener pyta: czemu tak zrobiłeś. I pada odpowiedź: nie wiem, myślałem, że tak będzie dobrze. Po analizie jego stanu psychicznego okazało się, że on się bał… zwycięstwa. Tak dobrze szło, aż zaczął myśleć: kurde, żebym tylko tego nie zepsuł. I w tym stanie zastosował taktykę, która była dla niego samobójcza. Albo piłka nożna. Zawodnikowi przecież nic nie grozi, pensję i tak dostanie. A on nagle podaje piłkę tak niecelnie, jakby to robił amator. Czemu? Bo w głowie ma strach, który go paraliżuje. W sportach walki niby to wszystko jest bardziej namacalne, ale znam zawodników, którzy nie boją się bólu. Ba, nawet go lubią, lubią się bić, ale z drugiej strony są bardzo zestresowani w walkach. Nie boją się bólu, boją się porażki.
W wielu sportach porażka jest zupełnie normalna, wliczona, jak w tenisie czy piłce nożnej. Za to w boksie promotorzy na siłę budują zawodnikom rekordy po 30, 40 walk bez porażki. Jak duży jest strach przed porażką i czy bardziej mobilizuje, czy paraliżuje? Po sensacyjnym zwycięstwie Ruiza nad Joshuą pojawiły się głosy, że dla Anglika to dobrze, bo przestanie się bać porażki. W rewanżu wygrał do jednej bramki.
Strach przed porażką nigdy nie jest dobrym doradcą. Gdy sportowiec zaczyna się bać, ma tendencję do podejmowania złych decyzji, do wymyślania złych taktyk i tak dalej. Zagadką i wyzwaniem dla mnie, jako psychologa, jest to, co się dzieje w głowie zawodnika po ciężkim nokaucie. Przykładem jest Artur Szpilka, który przed walkami zawsze był takim wirażką, kozakiem. Potem zaliczył bardzo ciężki nokaut z Wilderem, ale przed walką z Kownackim znów kozaczył, zdawał się mówić, że ten pojedynek to dla niego potwarz. I znów przegrał przez nokaut. Gdy on relacjonuje te walki, nie do końca ma świadomość tego, co się wydarzyło. Próbowałem rozmawiać o tym z trenerami boksu, ale miałem wrażenie, że dla nich wygodniej by było, żeby tego tematu w ogóle nie ruszać. Teorie na ten temat są różne. Ale spotkałem się i z taką, że jeśli ktoś wraca po ciężkim nokaucie i normalnie walczy, to jest kozakiem, albo jest głupi.
Dlaczego?
Bo mówimy tu o pierwotnym naruszeniu podstawowego systemu bezpieczeństwa. Coś robię, wszystko idzie dobrze, a potem nagle koledzy muszą mi opowiadać, co się w ogóle stało, bo ja nic nie pamiętam. Z mojej perspektywy ciekawy jest powrót po takim naruszeniu, po takim zagrożeniu zdrowia, życia i kariery. Pewne sprawy po prostu wymagają przepracowania. Pamiętam wywiad z trenerem Szpilki po walce z Kownackim. Mówił, że Artur nie zrobił w ringu niczego, nad czym pracowali, nie trzymał się założeń taktycznych.
Głowa się wyłączyła?
Jest taki świetny dokument o alpejczyku Akselu Lund Svindalu. On miał bardzo groźny wypadek na zawodach Pucharu Świata, przez rok był wykluczony ze sportu. Po roku wrócił do rywalizacji, wystartował na tej samej trasie i wygrał. Ten dokument pokazuje całą pracę, jaką w tym czasie wykonał. Tyle razy wyobrażał sobie przejazd na tym załamaniu, na którym miał wypadek, że zaczęło go to relaksować. Większość zawodników zastosowałoby raczej strategię: dobra, zostawmy to, zapomnijmy, teraz będzie już dobrze. Ale wtedy temat jest nieprzerobiony, rozgrzebany, zawodnik nie ma planu, mapy tego, co zrobi kiedy znów znajdzie się w takiej sytuacji. I kiedy do niej dojdzie, nagle sobie przypomina, że ostatnio nie było dobrze, było dramatycznie. Jeśli nie ma planu, co zrobić, „styki mogą się zacząć przepinać”.
Kubica chyba miał plan. Rok po wypadku w Kanadzie, gdzie niemal stracił życie, na tym samym torze wygrał wyścig.
On pod względem mentalnym trochę wygląda na cyborga. Nie wiem, jak on funkcjonuje prywatnie, ale jeśli chodzi o kwestie zawodowe, przebija się tam wizja planu i jego realizacji.
Gołota, Szpilka, Kubica. Gdyby pan mógł zajrzeć do głowy dowolnemu sportowcowi, którego by pan wziął na warsztat?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chyba nie mam jakiejś konkretnej osoby. Na pewno ciekawi są topowi zawodnicy z różnych dyscyplin, z nimi chętnie bym porozmawiał. Inna sprawa, że mam świadomość, że nie zawsze odkrywałbym jakieś piękne obrazy. Przez to, że pracuję z różnymi zawodnikami z czołówki, mam coraz głębsze przekonanie, że sport często piękny jest tylko na zewnątrz. Nie dziwi mnie to. Takie jest życie, taki jest dzisiejszy sport. I mam spore wątpliwości, czy taki sportowiec chciałby naprawdę szczerze rozmawiać, czy wolałby się zająć kreacją własnego wizerunku.
Mam taką obserwację, że wielu zawodników, głównie w sportach walki, ale nie tylko, nie potrafi skończyć. Odwieszają rękawice, ale potem ciągnie wilka do lasu i wracają do ringu, choć wiedzą, że każda kolejna walka może się skończyć tragicznie. Z punktu widzenia psychologa: czemu to robią?
Myślę, że w boksie często decydującą rolę grają jednak pieniądze. Taki Mike Tyson próbował wracać, bo był bankrutem. Ale jest też zbadane i opisane zjawisko uzależnienia od aktywności fizycznej. Zawodnik czuje się kompetentny i najlepszy w tym obszarze: na sali treningowej i w ringu. Kończy karierę i wchodzi do innego obszaru, do życia codziennego, w którym jest jednym z wielu. Tu chodzi o potrzebę adrenaliny, o zainteresowanie, błysk fleszy. Oczywiście, zawodnicy często w czasie kariery na to narzekają, zapewniają, że jak skończą, to będą się cieszyć prostym życiem. A potem – kończy, telefon przestaje dzwonić i ten człowiek krzyczy do całego świata: hej, hej, tu jestem!
To właśnie przykład Adama Małysza na Dakarze?
Nie wydaje mi się. On chyba po prostu realizował swoją pasję. Myślę, że gdyby był w stanie dopiąć budżet, to dalej by to robił. Po tylu latach przy sporcie wiem doskonale, że talent wcale nie jest najważniejszy. Trochę trzeba go mieć, ale potem jest kwestia pracowitości. Różne rzeczy można wypracować. Adam Małysz chciał wystartować i realizować swoją pasję. To nie jest przykład sportowca, który nie umiał skończyć, bo przecież on skończył ze skokami w świetnym stylu, zdobywając medal mistrzostw świata w Oslo.
A depresja? Czy sportowcy mają większą tendencję do wpadania w depresję, kiedy coś się nie układa w karierze, albo kiedy po jej zakończeniu życie robi się zbyt puste?
Nie wydaje mi się, żeby mieli większą tendencję. Sądzę, że są na to tak samo podatni, jak wszyscy inni. My raczej patrzymy tak, że skoro są sportowcami, to powinni być mocniejsi, sprawniejsi, bardziej odporni. A to tak nie działa. Wręcz przeciwnie. Dzisiejszy sport jest bardzo odhumanizowany. Niektórzy zawodnicy potrafią się zaciąć i przez lata przeć do przodu, do sukcesu, a potem nagle pojawia się pustka. Ale depresja wśród sportowców to temat nie na jedno pytanie, ale na cały wywiad, i to długi, więc nie podejmuję się tu go diagnozować w kilku zdaniach.
ROZMAWIAŁ JAN CIOSEK
Fot.: Newspix.pl