W którego polskiego sportowca niesłusznie zwątpił podczas biegu? Czy w trakcie pracy wysiadło mu kiedyś gardło? Skąd jego zdaniem biorą się sukcesy polskich lekkoatletów? Jakie cuda wydarzyły się w jego rodzinie? Czemu nie został aktorem? Rozmawiamy z jednym z najbardziej znanych komentatorów sportowych TVP Przemysławem Babiarzem.
Dlaczego lekkoatletyka to najlepszy sport na świecie?
To sport najbardziej urozmaicony, będący podstawą wszystkiego. W Stanach mówi się o nim jako o przedsionku do wszystkich innych. Rzuca się, biega i skacze. W dodatku to wszystko dzieje się w jednym czasie. Legendy tego sportu działają na wyobraźnie. Jak powiemy Kusociński czy Malinowski, to każdemu się coś skojarzy.
To taka dyscyplina, która generuje legendy. Wiele z nich tworzyło się na pana oczach.
Legenda to wino uleżałe. Komentując kogoś kto wygrywa, wiemy racjonalnie, że to już teraz jest legenda. Popatrzmy na Tomka Majewskiego. Obecnie mówimy o nim jako o dwukrotnym mistrzu olimpijskim, widzimy jego dwumetrową sylwetkę, i bez wahania określamy go jako legendę. Kiedy jeszcze obserwowaliśmy go na stadionie, w tej jego bandanie, to czuliśmy że to jest wielka sprawa. Ale aby stał się legendą, musiało minąć trochę czasu. Musiały dojść anegdoty, historie, coś zza kulis.
Odpoczął pan już po Mistrzostwach Świata w Katarze, czy z powrotem musiał rzucić się w wir pracy?
Trochę odpocząłem, a trochę się rzuciłem. Ale to dobrze, bo już wcześniej byłem na urlopach. Doha była bardzo wyczerpująca, głównie z powodu upałów. Klimatyzacja na stadionie bardzo nam pomagała, ale na zewnątrz panowały hutnicze temperatury. Paradoksalnie dobrze się w takich warunkach czułem. Podczas komentowania trzeba się natężyć, krzyknąć, ale nie miałem żadnych problemów z gardłem.
Pamięta pan taką imprezę, kiedy aparat mowy wysiadł i czuł pan, że nie dociągnie do końca transmisji?
W hali Łuczniczka w Bydgoszczy prowadziliśmy wspólnie z Hubertem Malinowskim jeden z meetingów Orlenu. Było tam bardzo głośno i odruchowo starałem się przekrzyczeć całą halę. To jest idiotyzm, ale niestety zrobiłem ten błąd. Na początku meetingu ma miejsce prezentacja. Wychodzą wszyscy sportowcy – skoczkowie o tyczce, kulomioci… W tamtym momencie tak się natężyłem, że straciłem kompletnie głos. Na szczęście Hubert przejął komentarz. Ja włożyłem do ust pastylkę na gardło, a po dwudziestu minutach doszedłem do siebie i może nie w pełni mocy, ale dokomentowałem do końca.
Bez wątpienia trudno jest fizycznie wytrzymywać maratony komentowania, całe godziny bycia pod prądem. Kiedy jednak w grę wchodzą olbrzymie emocje, a Polacy zdobywają medale, to te zmęczenie jest chyba trochę mniejsze?
Sukces to jest nagroda – zastrzyk energii dla komentatora. Oczywiście wciąż musimy ją uzupełniać. Na przykład zostałem właśnie ugoszczony w radiu bardzo dobrym espresso. Takie espresso działa przez godzinę, potem poziom energii spada, więc dobrze jest mieć pod ręką tabliczkę gorzkiej czekolady. I kiedy jest na to moment, to można jedną kosteczkę połknąć. Najtrudniejsze dla nas bywają jednak zmiany czasowe. Doha była oddalona od Polski tylko o godzinę. W Tokio może być gorzej, choć nie jest tam tak gorąco, to jest wilgotnie. Igrzyska odbędą się na przełomie lipca i sierpnia, a przypomnę, że w 1964 roku były dopiero w październiku. Wtedy organizatorzy bali się upałów, więc nie rozumiem czemu teraz tej obawy nie ma.
Bilet do Tokio już kupiony?
Nie, ja nigdy sam ich nie kupuję. Na razie wiemy tyle, że będzie to lot bezpośredni, co mnie szalenie cieszy. Przesiadki odczuwa się bardzo mocno. Wiążę z Tokio wielkie nadzieje, ponieważ Japonia stanowi połączenie nowoczesności z tradycją. Panuje tam wielki szacunek dla starszeństwa. Nawet wielki mistrz kiedy spotyka swojego nauczyciela ze szkoły, to kłania mu się w pas. Ogromnie mi się to w tej kulturze podoba. Z drugiej strony – hiper-nowoczesność. Byłem w Tokio wielokrotnie, także czuję puls tego wielkiego, ale również bardzo gęstego miasta.
Zaludnienie na metr kwadratowy jest bardzo duże.
Zgadza się. Dwie sprawy mnie w Tokio bardzo zaskoczyły. Po pierwsze, pociąg Express Narita, który przewozi pasażerów z lotniska do centrum Tokio. Jechał on sześćdziesiąt minut pełnym tempem i pokonał w tym czasie około 70 kilometrów! Pamiętam swój wyjazd do Tokio na mistrzostwa w łyżwiarstwie figurowym. Razem z Piotrem Sobczyńskim wielokrotnie korzystaliśmy z metra. Przejechaliśmy z dwadzieścia stacji i zdawało nam się, że jesteśmy w samym centrum. Dokoła było tak gęsto, że bardziej być nie może – prawdziwa asfaltowa dżungla. Następnie jechaliśmy kolejne dwadzieścia przystanków i wciąż nic się nie zmieniało! A pokonaliśmy z 10 kilometrów. Gęstość tego miasta jest niezwykła.
Zdarza się, że odsłuchuje pan swoje komentarze i myśli: a to mi wyszło, to się udało? Albo w drugą stronę: to jednak było słabe.
Rzadko odsłuchuje, ale przyznam się, że tym razem to zrobiłem. Porównałem sobie komentarz z sztafety 4×400 w Doha do tego z rekordowej sztafety mężczyzn w Birmingham.
Tamta chwila była magiczna. Chłopcy nie wiedzieli czego właśnie dokonali. Stali na bieżni i nie było wiadomo, czy patrzą na tablicę wyników, czy nie. W pewnym momencie jeden z nich zorientował się, że pobili rekord świata.
Razem z Sebastianem Chmarą też nie widzieliśmy, że padł rekord świata. Wtedy ważniejsze było, że wyprzedzamy Amerykanów, nie zwracaliśmy uwagi na wynik. Zdarzyło mi się kiedyś zwątpić, że polski sportowiec, w podobnej sytuacji co wspomniana sztafeta, jest w stanie odrobić stratę. Było to podczas halowych mistrzostw Europy w 2002 roku. Czapiewski walczył z Bucherem, a ja stwierdziłem, że pozostaje mu walka o srebrny medal. Paweł wtedy zawstydził mnie, niedowiarka, bo wyprzedził rywala i zdobył złoto. Teraz kiedy jest taka sytuacja, mówię: dajmy sobie szansę, bo może się uda.
Tak jak w przypadku finiszu Justyny Świętej Ersetici na ostatniej zmianie w Doha.
Znamy styl biegania Justyny, wiemy że na przeciwległej prostej może zostać wyprzedzona, ale potem skontruję na ostatniej. Ryzyko takiego komentarza ze strony dziennikarza – kiedy otwarcie wierzy w zawodnika, jest niewielkie. Gdyby mu się nie udało, to nikt nie miałby żadnych pretensji, prawda? Człowiek się uczy, aby nigdy nie mówić nigdy. Warto zostawić sobie niewielki margines nadziei. A potem ten płomyczek rozdmuchany w wielkie ognisko, daje radość kibicom i zawodnikom.
Skąd bierze pan takie skojarzenia, jak podczas tamtego biegu? Tak się biega w Raciborzu, tak się biega w Katowicach…
Wymieniłem Racibórz ze względu na Justynę. Za każdym razem kiedy komentuję jej biegi, dostaje od swojego przyjaciela SMS-a: pamiętaj żeby wspomnieć, że Justyna jest z Raciborza. Tak się składa, że Aniołki Matusińskiego to jest rzeczywiście cała Polska. Iga to Bydgoszcz, Justyna to Katowice oraz Racibórz, Małgosia to Koszalin, Patrycja to Poznań, a Ania to Warszawa i Sopot, bo w pierwszym się urodziła, a w drugim trenuje. Geografia naszej sztafety jest fascynująca, bo widać, że to reprezentacja Polski.
Obecnie mamy świetną reprezentację lekkoatletyczną, a nawet konkurencje, w których dominujemy. Trudno to jednak racjonalnie wytłumaczyć, bo szkół sportowych nie mamy, a klubów jest mało. Lekkoatletyka nie należy do pierwszego wyboru wśród młodzieży. Skąd te sukcesy?
Kluczowe jest umiejętne skierowanie strumienia energii tam gdzie trzeba. Kiedy w PRL-u istniała zasadnicza służba wojskowa, wszystkich którzy złamali trzy minuty w biegu na kilometr, kierowano do klubów wojskowych. I tych ludzi było setki, a nawet tysiące. Czy jednak w latach 80. mieliśmy dużą liczbę biegaczy? Teraz pula z której czerpiemy jest dużo mniejsza, ale za to selekcja bardzo umiejętna. Podczas halowych mistrzostw Europy w Pradze, na 800 metrów biegali Gurdak i Konieczny. Niedawno spytałem się kogoś, co się stało z tymi zdolnymi chłopakami? Usłyszałem, że skończyli studia i muszą zająć się pracą, bo w kadrze nie ma dla nich miejsca. W przypadku 800-metrowców są tylko trzy takowe, znacznie mniej niż u 400-metrowców. Reszta nie załapie się na stypendium. Artur Kuciapski, wicemistrz Europy z Zurychu, postanowił z powodu kontuzji zakończyć karierę. Obecnie mamy Borkowskiego i Rozmysa, którzy stanowią zaplecze dla Adam Kszczota i Marcina Lewandowskiego. Ale tych biegaczy po prostu nie może być za dużo, bo nie mieliby z czego żyć.
Jak komentuje się porażkę? Czy to jest dla pana trudne?
Pamiętam z lat dziecięcych, że wraz z tatą który był moim nauczycielem sportu, nigdy nie lubiliśmy kiedy dziennikarze machlują rzeczywistość. Usprawiedliwiają z góry, że coś się nie udało, ale będzie lepiej. Tworzy się tego mowa trawa. Z drugiej strony kiedy człowiek jest blisko sportu i samych sportowców, to zdaje sobie sprawę z przyczyny porażki. Zobaczmy na Adam Kszczota w Doha. Czuliśmy, że nie jest w pełni dyspozycji, ale po cichu liczyliśmy na niespodziankę. Ostatecznie, po tej serii fantastycznych występów, mu się nie dało. Co my mamy w tej sytuacji powiedzieć? Wiemy że jest mistrzem taktyki. Ale na takim poziomie, jeśli coś małego zawiedzie, ten domek z kart się rozlatuje.
Spotyka się pewne komentarze, że sukcesy odnosimy przeważnie w konkurencjach rzutowych czy technicznych. Marcin Lewandowski natomiast zdobył medal w najbardziej klasycznej konkurencji, czyli biegu. Zgadza się pan z tym, że był to najwartościowszy medal na mistrzostwach w Doha?
To na pewno niezwykle cenny medal. Gdyby to jeszcze był wolny i taktyczny bieg! Tempo było jednak bardzo szybkie, a Marcin je wytrzymał i pobił rekord Polski. I to wszystko w wieku 32 lat. Nie odważę się powiedzieć, że jest to najwartościowszy medal, ale zdecydowanie z Afrykanami jest bardzo trudno rywalizować. W latach 80. zdarzało się, że Europa wygrywała biegi. Przypomnę, że nawet w maratonie w Atenach mistrzem olimpijskim został Stefano Baldini. Bieg na 800 metrów jest również konkurencją, w której Europejczycy ostatnim ćwierćwieczu dwukrotnie wygrywali igrzyska. Natomiast 1500 metrów to bardzo trudny dystans.
Z lat 80.wciąż ostały się niepobite rekordy Polski. Między innymi bieg na 3 000 metrów z przeszkodami, bieg na 5 000 metrów, bieg na 10 000 metrów. Na horyzoncie trudno dostrzec następcę Bronisława Malinowskiego. Czy biali ludzie są w stanie gonić Afrykanów?
Muszą uwierzyć, że można. Często daję przykład Japończyków, którzy mają fantastyczną sztafetę na 100 metrów i znakomitych biegaczy długodystansowych. Nie posiadają oni lepszych genetycznych predyspozycji od nas. Wiele tych rekordów należy do Bronisława Malinowskiego. Zwróćmy uwagę, że w historycznych tabelach bardzo bliski był do nich Bogusław Mamiński. W 1984 roku znajdował się w życiowej formie, ale niestety nie mógł pojechać na igrzyska. Rekord na 10 000 metrów należy do Jerzego Kowola z zawodów z Pragi.
Ktoś musi uwierzyć, że jest da się to zrobić. Co obecnie znaczy 27 minut na tym dystansie na świecie? Byłby to rekord Polski, ale medalu by to nie dało. Będą nowe rekordy, pod warunkiem, że będzie wyobraźnia. Jeśli nikt w to nie uwierzy, to ich nie będzie.
Co pan myśli o INEOS 1:59 i niesamowitym wyczynie Eliuda Kipchoge?
Eliud Kipchoge to jest fenomenalny biegacz. Tak długa kariera, tak niesamowity rozwój. Przecież Kenijczycy często gasną bardzo szybko. Tym bardziej cenię tych, którzy przez lata te nazwiska sobie wyrobili. Był też przecież Paul Tergat, wieczny rywal Haile Gebrselassiego. Mogą sobie państwo obejrzeć w internecie finały biegów na 10 000 metrów, kiedy toczyli swoje pojedynki. Coś fantastycznego. Haile mały, Tergat wysoki. Kipchoge to podobna klasa. Co do samego bicia rekordów – poczekam, aż padnie on w normalnych warunkach. Bieg laboratoryjny pokazał, że można ten dystans przebiec poniżej dwóch godzin. Ale maraton to coś więcej. Samotność długodystansowca.
Czytamy komentarze, że pan Przemysław Babiarz jest świetny w lekkoatletyce i pływaniu, ale w skokach narciarskich można wyczuć u niego delikatną niepewność. Jak to się stało, że trafił pan do skoków narciarskich jako komentator?
Padła taka propozycja ze strony mojego szefa. Włodzimierz Szaranowicz już kończył karierę. Chodziło o to, żeby pojawił się komentator-narrator, który dołączyłby do Sebastiana Szczęsnego i Stanisława Snopka. Uznałem, że nie wypada mi odmówić takiej propozycji.
Wspomniana niepewność wynika z faktu, że istnieje pokusa oceniania odległości skoków tuż po lądowaniu. Jeśli budka komentatorska usytuowana jest niezbyt korzystnie, ciężko to dokładnie zrobić. Ale wydaję mi się, że mylę się coraz rzadziej.
Specyfika komentowania jest tutaj inna niż w pozostałych sportach. Właściwie każdy skoczek robi to samo. Nie ma tej zmienności, co w lekkoatletyce. Postawiłem na nią, kiedy przyszedłem do telewizji w 1992 roku. Potem przyszło pływanie czy łyżwiarstwo figurowe, a dopiero później skoki.
A dostał pan kiedykolwiek propozycję skomentowania meczu piłki nożnej?
Chyba nie. Zdarzało mi się mieć z nią styczność na stadionie. Na przykład kiedy reprezentacja Orłów Górskiego grała z reprezentacjami miast. Prowadziłem wtedy jakieś pikniki sportowe i faktycznie komentowałem mecze, ale to kompletnie inna sytuacja. Tam jest swoboda, nie potrzeba takiej precyzji. W telewizji rzeczywiście nigdy nie komentowałem meczu piłkarskiego i im jestem starszy, tym trudniej byłoby mi takie wyzwanie podjąć.
Podczas castingu do TVP dostał pan za zadanie skomentować wydarzenie sportowe z głowy. Czyli musiał pan zamknąć oczy, wyobrazić sobie jakąś sytuację i ją opowiedzieć. Czy dałby pan radę teraz z głowy zrobić to z jakąś akcją piłkarską?
Pewnie musiałbym sięgnąć do meczów reprezentacji Orłów Górskiego. Albo do mistrzostw świata z Hiszpanii w 1982 roku. One zdecydowanie utkwiły mi w pamięci. Szczególnie akcja, w której Jan Domarski strzela bramkę na Wembley, dającą nam prowadzenie. Piłka wędruje na prawą stronę, a Domarski strzela po ziemi. Gdyby podniósł trochę to uderzenie, to Shilton by ją wyparował. Anglicy potem wyrównali, ale udało nam się awansować. Słynny zwycięski remis.
Kto był w komisji rekrutacyjnej podczas castingu?
W moim przypadku na pewno obecny był Bohdan Tomaszewski. Natomiast w innych dniach pojawiali się Bogdan Tuszyński, Włodzimierz Szaranowicz, czy Zygmunt Lenkiewicz, ówczesny szef redakcji.
Jak Bohdan Tomaszewski traktował młodych adeptów mikrofonu?
To nie był człowiek, który byłby skłonny do fraternizacji. Nie było mowy o przejściu z nim na ty. Zresztą nikt się do tego nie wyrywał. Miałem przyjemność odbierania różnych uwag od pana Bohdana. Jedna była taka: “Panie Przemku, nie za dużo szczegółów. One niszczą skojarzenia. Jeden tytuł, jedno skojarzenie, ono bardziej zapadnie w pamięć.” Kiedy nie wysłano mnie jeszcze na żadną zagraniczną imprezę, zapytał: Panie Przemku, ale czemu nie pojechał pan na te zawody? Mówię, że kolegę wysłali. Powiedział, że cierpliwość jest największą cnotą komentatora. Zapamiętałam to sobie, bo cierpliwość powoduje, ze nie wyrywamy się z żadnymi hipotezami, które potem mogą być absurdalne. A jest pokusa u komentatora, aby być wszechwiedzącym. Bohdan Tomaszewski był też wielkim solistą. Przypominacie sobie żeby komentował w duecie?
Chyba tylko ze swoim synem, który ma podobny głos i nawet wygląda tak samo. Czy między komentatorami sportowymi panują stosunki jak w filmie “Wodzirej”? Czy istnieje toksyczna konkurencja?
W tej chwili coś takiego na szczęście nie istnieje. Ważna jest postawa szefa, który potrafi wyznaczyć rolę i poinformować na rok przed imprezą, kto ją poprowadzi. Wiem, że przed laty bywały różne sytuacje. W latach 70. zdarzyło się, że komentator piłkarski, który wpadł na stadion w ostatniej chwili, pomylił barwy zespołów. Całą połowę skomentował odwrotnie. Nikt z Warszawy nie podpowiedział mu, że się pomylił. Wspomnieli mu o tym dopiero w przerwie. To mógł być dowód na to, że istniał wtedy element zawiści. Współcześnie jednak takie rzeczy się nie zdarzają.
Panie Przemku, odejdźmy na chwilkę od aren sportowym. Pana wykształcenie nie wskazywałoby na to, że zostanie pan dziennikarzem sportowym. Skończył pan szkołę teatralną w Krakowie.
Obecnie to Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego. Ukończyłem ją jeszcze pod innym nazewnictwem. Jestem z tego szalenie dumny. Sportem interesowałem się już w dzieciństwie, w czym duży wkład miał mój ojciec, który prenumerował gazety sportowe. Tak się wtedy robiło – przychodziło do kiosku, a tam sprzedawca przez cały tydzień odkładał gazety dla danego czytelnika. Zawsze po niedzielnej mszy, przychodziliśmy po teczkę, w której znajdowały się trzy numery katowickiego Sportu. Oglądałem wtedy czarno-białe fotografie. Potem nauczyłem się liczb, więc chłonąłem wszystkie zestawienia statystyczne. To była moja pasja. Od pierwszej klasy podstawówki regularnie czytałem gazety sportowe. Obecnie można w każdej sekundzie sprawdzić wszystko w internecie. Kiedyś trzeba było wycinać coś z gazety i odkładać na później. Pamiętam, że jeszcze w 1992 roku, kiedy przyszedłem do naczelnej redakcji sportu i rekreacji w telewizji, mieliśmy dostęp do potężnych zszywek gazet – Przeglądu Sportowego, Sportu i Tempa. Jak ktoś chciał sprawdzić coś z dawnych igrzyskach, to trzeba było je odkopać, sprawdzić datę i odczytać opis danego zdarzenia. Dzisiaj to wszystko wklepujemy w wyszukiwarkę.
Nie ma pana na twitterze ani facebooku. Nie chcę pan brać w tym udziału?
Przyznam się, że jestem już nie z tego pokolenia. Odczuwam pewien rodzaj przesytu bodźców. Gdybym jeszcze musiał relacjonować to co robię i myślę i wrzucać to do internetu… Podziwiam błyskotliwość niektórych kolegów. Pamiętam jak podczas igrzysk w Soczi jechaliśmy jednym autobusem z Pawłem Wilkowiczem. Co chwilę błyskawicznie wrzucał coś na media społecznościowe. To jest świetne, ale nie byłbym w stanie tego robić, to byłoby dla mnie za dużo. Poza sportem zajmuję się jeszcze Wielkimi Testami, transmisjami historycznymi, konferansjerką. Wciąż też interesuję się sztuką aktorską i mam kontakt z tym środowiskiem.
Nie boi się pan pójść odważnie, chociażby mówiąc otwarcie o swojej wierze. Opowiadał pan jak pańska rodzina doznała pomocy “z góry”. O cudownym ozdrowieniu dziadka, albo o figurce matki boskiej, która jako jedyna przetrwała bombardowanie.
Te wspomnienia są żywe w mojej rodzinie. Mój dziadek w skutek wypadku doznał bardzo poważnych obrażeń, w tym krwotoku wewnętrznego. Było to w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Lekarze poinformowali moją babcię, że z tego nie wyjdzie. Dziadek został położony na korytarzu i przykryty prześcieradłem. Lekarze na drugi dzień zauważyli, że wciąż żyje. Moja rodzina modliła się wtedy przed obrazem, który do dzisiaj jest przechowywany w domu mojej mamy. Mimo bezlitosnych diagnoz, dziadek przeżył tą noc, a następnie wyzdrowiał. To utkwiło w pamięci mojego ojca i dwóch stryjów, wtedy małych chłopców.
A ta historia z figurką, która ocalała podczas bombardowania?
Figurka też stoi do dziś w domu mamy. Pocisk odłamkowy wpadł do mieszkania, a odłamki siekają wszystko na swojej drodze. Ciężko to wytłumaczyć człowiekowi współczesnemu, który od trzech pokoleń nie doznał wybuchów, bombardowań, czy alarmów nocnych. Na szczęście rodzina zdążyła wtedy zejść do schronu. Kiedy wrócili do pomieszczenia, wszystko było zniszczone, poza tą jedną figurką.
Często pan wspomina, jak dużą wartością w życiu jest rodzina. Ma pan żonę i dwójkę dzieci. Pana obowiązki łączą się z ciągłymi wyjazdami i pobytami poza domem. Utrzymywanie jak najlepszej relacji i stosunków, wymaga dużo pracy?
Media jednak się zmieniły. W latach 90. wyjazdów w sezonie lekkoatletycznym było osiem, dziewięć. Obecnie dużo komentuje się ze studia. Przyznam, że zacząłem to lubić. Wyobraźmy sobie, że podczas sezonu skoków narciarskich, co tydzień byśmy gdzieś wyjeżdżali. Dla mnie jako człowieka po 50-tce, byłoby to niełatwe kondycyjnie. Wiadomo, że podczas zawodów w Polsce albo Turnieju Czterech Skoczni, zawsze jesteśmy na miejscu. Ale poza tym robimy wszystko z Warszawy. Ja to sobie cenię, bo mogę więcej czasu spędzić w domu. Obecność to też oznaka miłości. Podziwiam moich młodszych kolegów reporterów, którzy spędzają pół roku w trasie. Muszą chwytać wszystko na bieżąco, a potem wysłać sześćdziesiąt cztery korespondencje. To chyba najtrudniejsza część pracy dziennikarza sportowego.
Rozmawiali
MARCIN RYSZKA
LESZEK “ELDO” KAŹMIERCZAK
Posłuchaj wywiadu w formie podcastu:
“Kiedy w PRL-u istniała zasadnicza służba wojskowa, wszystkich którzy
złamali 3 sekundy w biegu na kilometr, kierowano do klubów wojskowych.”
3 sekundy w biegu na kilometr 😀