Prekursorzy. Zanim koszykówka stała się globalna

Prekursorzy. Zanim koszykówka stała się globalna

W bieżącym sezonie NBA tylko dwóch graczy zdobyło w jednym meczu przynajmniej 30 punktów, 20 zbiórek oraz 10 asyst. To Europejczycy: Słoweniec Luka Doncic oraz Serb Nikola Jokic. Tymczasem inny przedstawiciel Starego Kontynentu – Grek Giannis Antetokounmpo – pewnie kroczy po drugą statuetkę dla MVP ligi.

Nikt już nie ma wątpliwości, że koszykówka to globalna gra, coraz mniej zdominowana przez Amerykanów. Jeszcze na początku lat 90. w najlepszej lidze świata grało jednak zaledwie 23 graczy spoza Stanów Zjednoczonych. Wśród nich znaleźli się znakomici zawodnicy, którzy, zanim trafili do NBA, pokazali Jankesom, gdzie raki zimują podczas różnych międzynarodowych rozgrywek.

Koszykówka mężczyzn na igrzyskach zadebiutowała w Berlinie w 1936 roku. I aż do imprezy w 1972 roku, złote medale w niej zgarniały Stany Zjednoczone. Porażkę w Monachium potraktowano jako wpadkę, a nawet przekręt. Nie przegrali, tylko zostali oszukani. I tak byli najlepsi, szczególnie że na IO wystawiali amatorów, nie graczy z NBA.

W przekonaniu, że na pomarańczowej piłce znają się tylko oni, Amerykanie trwali jeszcze przez długi czas. Dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęli wyciągać rękę w kierunku Starego Kontynentu oraz Ameryki Południowej. Były to jednak dość nieśmiałe działania.

Pierwsze podrygi

W poszukiwaniu pierwszego koszykarza spoza Stanów Zjednoczonych, który zagrał w NBA, musimy cofnąć się do… 1946 roku. Czyli na dobrą sprawę czasu, kiedy NBA funkcjonowało jeszcze pod nazwą BAA (Basketball Association of America). Mowa o Hanku Biasattim, kanadyjskim zawodniku urodzonym we Włoszech.

Przeszedł on do historii, ale trudno go uznawać za “obcego”. Nie przeżył żadnego szoku kulturowego, mówił tym samym językiem. Na dodatek w latach czterdziestych funkcjonowała drużyna “Toronto Huskies”, która wchodziła w skład BAA. Biasatti może i nie był Amerykaninem, ale naprawdę trudno uznać za “faktycznego” obcokrajowca.

Na takiego amerykańskiej koszykówce przyszło poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat. Mogłoby nastąpić to szybciej, gdyby nie podziały polityczne, które miały swoje niemałe przełożenie na sport. Do NBA w praktyce nie mógł bowiem trafić żaden zawodnik z państw wchodzących w skład ZSRR. A przecież w latach 70. oraz 80. to ich reprezentacja uchodziła za drugą siłę świata. Natomiast w przypadku graczy, którzy mieszkali w innych krajach, w grę wchodziło inne utrudnienie: zawodnik, który podpisał kontrakt w Stanach, nie mógł grać w międzynarodowych turniejach.

Koszykarze spoza Stanów słyszeli, że w NBA grają najlepsi z najlepszych, ale sami do nich nie dołączali. Wpływały na to też inne powody. Choćby w latach siedemdziesiątych liga była bliska bankructwa, a do momentu, kiedy sterów nie przejął komisarz David Stern (1984 rok), dręczyły ją problemy narkotykowe. Na dodatek, zanim skrzydeł nie rozwinęli Larry Bird oraz Magic Johnson, NBA brakowało gwiazd z prawdziwego zdarzenia, dla których ludzie będą przychodzić na mecze i nie przełączać telewizyjnej transmisji.

Atrakcyjność amerykańskich rozgrywek nie zawsze była zatem wysoka. I oczywiście – żeby koszykarz trafił do NBA, najpierw jakiś klub musiał się nim zainteresować. A tego zainteresowania po prostu nie było.

Pierwszym nieamerykańskim – i niemającym doświadczenia z gry na uczelni – zawodnikiem wybranym w drafcie NBA był dopiero Oscar Schmidt. Brazylijski “superstrzelec” zabłysnął na międzynarodowej scenie podczas igrzysk w Moskwie, kiedy został najlepszym punktującym turnieju ze średnią 24,1 punktów na mecz (dokładnie tyle samo oczek zdobywał na imprezie w Los Angeles). Można jednak zażartować, że władze New Jersey Nets zadziałały nieco na zasadzie “a co mi tam”, bo wybrały Schmidta w… szóstej rundzie draftu 1984.

Brazylijczyk jednak w NBA nie zagrał. Dlaczego? Przede wszystkim był wielkim patriotą i nie wyobrażał sobie sytuacji, w której nie będzie mógł reprezentować swojego kraju na arenie międzynarodowej. A jak wspomnieliśmy, z tym właśnie wiązałoby się podpisanie umowy z Nets. Na testowe “treningi” do New Jersey jednak przyleciał. A klub był z niego na tyle zadowolony, że faktycznie zaproponował mu kontrakt. Szkopuł w tym, że na jego podstawie Schmidt zarabiałby trzy razy mniej niż w Brazylii.

To przelazło szalę goryczy. Nie dość, że musiałby zrzec się występów w kadrze, to jeszcze przystać na uwłaszczające warunki finansowe. Brazylijczyk wrócił do ojczyzny i tym samym nie został pierwszym graczem spoza amerykańskiego systemu szkoleniowego, który zagrał w NBA.

Dokonał tego zaś, właśnie w 1984 roku, Francuz Herve Dubuisson. Choć również nie zagrzał miejsca na długo, to w barwach Nets zdążył jednak wystąpić w lidze letniej (Summer League). Ten wyczyn powtórzył rok później Bułgar Georgi Głuszkow. U niego na przeszkodzie stanęła… waga. W krótkim czasie od podpisania wstępnego kontraktu z Phoenix Suns stracił ponad dziesięć kilogramów. Co było tego przyczyną? Można przypuszczać, że Głuszkow ciężko przeżył rozłąkę z rodzinnym krajem.

W każdym razie pierwsze lody zostały przełamane. Trasa Europa – Stany Zjednoczone przestała być nieuczęszczana. W następnych latach karierę w NBA zaczął robić Niemiec Detlef Schremf, który sporo koszykarskiej edukacji zebrał już za oceanem. Do stanu Waszyngton przeprowadził się jako siedemnastolatek i zaliczył ostatnią klasę amerykańskiej szkoły średniej. Potem grał cztery lata na uczelni (1981-1985), skąd od razu trafił do najlepszej ligi świata.

Schrempf był jednak solidnym graczem, wspomagającym swoich kolegów wejściami z ławki rezerwowych. Na pierwszą europejską gwiazdę wciąż czekano. Miało się to zmienić za sprawą wspaniałej generacji, która narodziła się w południowo-wschodniej części Starego Kontynentu.

Prymusy

Przegrali po raz drugi w historii igrzysk olimpijskich. Ale nie było mowy o powtórce z 1972 roku. Tym razem rywale byli po prostu lepsi. Amerykanie z Seulu 1988 przywieźli brązowy medal. Srebrny zgarnęła Jugosławia, złoty ZSRR.

Ta porażka stała się potem główną motywacją dla powstania “Dream Teamu” – pierwszej amerykańskiej reprezentacji, w skład której wchodzili profesjonalni koszykarze. Nie znaczy to jednak, że na imprezie w Korei Południowej pojawili się słabeusze. Nic z tych rzeczy. David Robinson, Dan Majerle, Mitch Richmond – tych graczy czekał jeszcze debiut w NBA, ale w przyszłości zostali gwiazdami tej ligi.

Aby ich pokonać, potrzebny był zatem zespół równie obfity w koszykarski talent. Takim pochwalić się mógł ZSRR. W ich barwach najbardziej wyróżniali się Litwini Arvydas Sabonis i Sarunas Marciulonis. Pierwszy mierzył ponad 220 cm wzrostu i uchodził za najzdolniejszego środkowego niegrającego w NBA. Toczył też ciekawą rywalizację z Davidem Robinsonem, wybitnym amerykańskim podkoszowym. Panowie spotykali się podczas mistrzostw świata 1986 oraz igrzysk 1988. Po latach utarło się, że to Europejczyk wypadał w tych starciach lepiej, ale akurat pod względem statystycznym wyglądali bardzo podobnie. Marciulonis był natomiast niższym zawodnikiem, nastawionym na zdobywanie punktów. Podczas turnieju w Seulu notował średnio 18,1 punktów na mecz – najwięcej w ekipie ZSRR.

Kluby z NBA zdawały sobie sprawę z potencjału obu zawodników, ale Żelazna Kurtyna uniemożliwiała zarzucenie na nich sieci. Wyciągniecie takich gwiazd od Sowietów, po prostu nie wchodziło w grę. W 1989 roku padły jednak dotychczasowe bariery. Skorzystał z tego Marciulonis, który podpisał umowę z Golden State Warriors. Drugi z utalentowanych koszykarzy postanowił jednak nie chwytać okazji. Zmagał się bowiem z niezliczonymi kontuzjami i nie chciał przylecieć do Stanów, a potem grać na pół gwizdka. Postanowił poczekać.

Poruszyliśmy wątek wschodniego mocarza, ale tak naprawdę najwięcej potencjału kryło się w szeregach srebrnych medalistów igrzysk. Barw Jugosławii bronili w tamtym czasie: Toni Kukoc, Vlade Divac, Drazen Petrovic oraz Dino Radja. Wszyscy mieli nieco ponad dwadzieścia lat. Wszyscy też prezentowali umiejętności, które stawiały sprawę jasno: te chłopaki nie są gorsze od swoich amerykańskich rówieśników.

Igrzyska w Seulu nie były ich pierwszym rodeo. Rok wcześniej trójka z nich (bez Petrovica, który był nieco starszy) wystąpiła na mistrzostwach świata juniorów. I zdobyła złoty medal, pokonując w finale ekipę ze Stanów (z przyszłym numerem jeden draftu – Larrym Johnsonem – na pokładzie). A już po olimpiadzie, w 1990 roku, Jugosławia wygrała z Amerykanami na Igrzyskach Dobrej Woli. W obu przypadkach najlepszym graczem turnieju był Toni Kukoc, który wspominał: – Wygrywaliśmy z nimi raz za razem. I zaczęliśmy myśleć: “okej, to są ludzie, którzy będą w czołówce draftu, będą grać w Meczach Gwiazd, będą gwiazdami NBA. A my z nimi wygrywamy. To chyba znaczy, że jesteśmy całkiem nieźli?”

Jugosławia wyprzedzała swoje czasy. Liderzy tej ekipy prezentowali nowoczesny, rzadko spotykany wówczas styl gry.

Petrovic? Strzelec, który zamiast atakowania kosza, lubował się w rzutach z wyskoku z dalszej odległości. Divac? Środkowy, ale nie pchający się łokciami, aby utorować sobie drogę do kosza, tylko pełniący rolę kreatora gry. Jak nikt inny potrafił znajdować wybiegających na wolne pozycje kolegów. Kukoc? Wysoki skrzydłowy, świetnie czujący się z piłką w ręce, występujący na kilku pozycjach na parkiecie. Najbardziej klasycznie grał z nich Dino Radja – silny podkoszowy, seryjnie dostarczający punkty z pomalowanego.

Razem tworzyli ekipę, która w pewnym momencie uchodziła za najlepszą w Europie. Ich wspólna przygoda zakończyła się wraz z nasileniem się konfliktu zbrojnego na Bałkanach i stopniowym rozpadzie Jugosławii. Serbowie – w tym Divac – poszli w jedną stronę, Chorwaci – Petrovic, Radja i Kukoc w drugą. Zanim to jednak nastąpiło, w drużynie nie tylko świetnych koszykarzy, ale i przyjaciół, nastąpił pierwszy rozłam.

W tym miejscu warto zaznaczyć – pochodzenie nigdy nie stanowiło dla nich problemu. Nie rozmawiali o tym, gdzie się urodzili, jakie są ich przekonania polityczne, kompletnie omijali te tematy. Mieli ze sobą świetne relacje, a najlepiej dogadywali się Divac oraz Petrovic. Od kiedy podczas pierwszego zgrupowania trafili do wspólnego pokoju, byli jak papużki nierozłączki.

W 1990 roku po raz kolejny połączyli siły w reprezentacji. Jugosławia uchodziła za wielkiego faworyta do wygrania mistrzostw Europy. Zagrozić jej mógł tylko ZSRR, ale w finale to zawodnicy z Bałkanów okazali się lepsi. Kiedy wybiła końcowa syrena, rozpoczęło się świętowanie. Koszykarze padli sobie w ramiona, a zamieszanie wykorzystał kibic, który wtargnął na parkiet, trzymając wielką flagę Chorwacji. Nie spodobało się to Divacowi, który wyrwał ją, a następnie ostentacyjnie usunął z parkietu.

Dostrzegł to Petrovic, który uznał, że zachowanie przyjaciela było niedopuszczalne. Zhańbił jego barwy narodowe, potraktował chorwacką flagę, jak – delikatnie mówiąc – kawałek materiału. Serb tłumaczył potem, że stanowią reprezentację Jugosławii i nie należy wyróżniać żadnego z narodów. Nie wszystkich to przekonało. A co najważniejsze, nie przekonało to “Mozarta Koszykówki“. Tak zakończyła się ich wielka przyjaźń.

Wyjazdy

Przed sezonem 1991/1992 w składach klubów z NBA znajdowało się łącznie już 23 zawodników z zagranicy. To akurat może być nieco mylące, bo do tej grupy zaliczali się również gracze posiadający też amerykańskie obywatelstwo. Choćby Hakeem Olajuwon – słynny koszykarz urodzony w Nigerii, a potem członek amerykańskiego Dream Teamu z igrzysk w Atlancie 1996. Albo Mychal Thompson – wieloletni zawodnik Lakers, który uczęszczał do liceum w Stanach, ale pierwsze lata życia spędził na Bahamach.

Faktycznych graczy spoza USA, którzy do tego kraju przyjechali już jako profesjonalni koszykarze, było zatem w gruncie rzeczy wciąż niewielu. Wraz z Marciulonisem do NBA trafili wspomniani Divac i Petrovic oraz inny gracz z kadry Jugosławii – Stojko Vranković. Nie było też tajemnicą, że Amerykanie patrzyli z wielkim zaciekawieniem na Toniego Kukoca. Chorwat był już nieformalnie dogadany z Chicago Bulls, ale negocjacje kontraktowe przedłużały jego transfer za ocean.

Na igrzyska w Barcelonie nie przyjechały już ZSRR oraz Jugosławia. Sabonis oraz Marciulonis bronili barw Litwy, a Petrovic, Kukoc, Radja i Vrankovic Chorwacji. Serbia natomiast z powodu toczącego się konfliktu zbrojnego na Bałkanach, nie została dopuszczona do olimpijskiego startu. Mówimy oczywiście o słynnej, przełomowej imprezie. Amerykanie po raz pierwszy wysłali na IO zespół złożony z zawodników NBA i to prawdziwych gwiazd: Michaela Jordana, Magica Johnsona, Larry’ego Birda etc. Zainspirowali tym samym pokolenia młodych zawodników z całego świata, którzy zaczęli trenować koszykówkę, motywowani marzeniami o grze w najlepszej lidze świata.

Nie dziwi zatem, że liczby Europejczyków, Latynosów oraz Afrykanów w NBA rosły. W latach dziewięćdziesiątych kluby “wydraftowały” aż 66 zawodników z zagranicy. 20 z nich pochodziło z krajów bałkańskich. Normą stało się, że co roku do ligi dołącza kilku obcokrajowców. Natomiast w pierwszej dekadzie XXI wieku za sprawą Dirka Nowitzkiego zapanował absolutny szał na wysokich Europejczyków. Gracze tacy jak Pau Gasol, Darko Milicic czy Andre Bargnani byli wybierani z czołowymi numerami draftu.

Prekursorzy pochodzący z Litwy oraz Bałkanów nie mieli takiego luksusu. Trafiali do ligi bocznymi drzwiami, a nawet jeśli się za nimi uganiano – jak w przypadku Kukoca – nikt początkowo nie zamierzał robić z nich liderów. Co najwyżej zadaniowców, mających wspomóc czołowych Amerykanów. Nawet Petrovic, cieszący się statusem olbrzymiej gwiazdy w Europie, po przybyciu do Stanów pełnił jedynie funkcję rezerwowego. Dopiero po paru latach zaczął rzucać ponad dwadzieścia punktów na mecz.

Ktoś musiał zrobić jednak pierwszy krok. Choć Kukoc, jak i inni europejscy gracze, którzy trafili do NBA na początku lat 90, mogą żałować, że nie urodzili się kilkanaście lat później.

Wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie grać w NBA, ale nawet kiedy już to robiliśmy, chodziły opinie w stylu: oni są słabi fizycznie, nie grają w defensywie i nie potrafią zbierać. Nikt nie mówił, że potrafimy robić coś, czego amerykańscy koszykarze nie potrafią. Żałuję, że nie miałem trenera, który powiedziałby: masz, tu jest piłka, ufamy twoim decyzjom. Tak jak jest to w przypadku Doncica, Jokica i Giannisa. Nie byli na nas gotowi – wspominał Chorwat.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez