Joanna Fiodorow była gościem Kamila Gapińskiego w audycji Kierunek Tokio. Zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN opowiedziała o specyfice treningu w rzucie młotem, celu na igrzyska, traktowaniu jej konkurencji jako dyscypliny drugiej kategorii, oraz o tym jakim cudem, pomimo że wielu ludzi postawiło na niej krzyżyk, zdołała powrócić i w wieku trzydziestu lat wywalczyć wicemistrzostwo świata. Zapraszamy do rozmowy.
KAMIL GAPIŃSKI: Czy w ostatnich tygodniach wszystko idzie po twojej myśli? Pamiętam, że jakiś czas temu udzieliłaś wywiadu Rafałowi Patyrze. Opowiadałaś, że po kontuzji kolana nie ma już śladu.
Z kolanem nie ma żadnego problemu. Wszystko jest na najwyższym poziomie, nic złego się nie dzieje, tak że nie mogę narzekać. Natomiast trening jeszcze nie do końca jest taki, jak bym chciała. Ale mam nadzieję, że to się zmieni już w czerwcu i od tego momentu zacznie się to nakręcać. Na razie jest, jak jest. Ciężka robota, która została wykonana w zimie, jeszcze nie oddaje efektów. Czekamy żeby przyszedł moment, kiedy w końcu poczuję, że to jest to.
Opowiedz naszym słuchaczom jak wyglądała ta ciężka robota zimą. Jaka jest różnica pomiędzy tym, co robiłaś wtedy, a tym co robisz teraz?
W zimie jest dużo rzucania ciężkim sprzętem. Czyli nie czterokilogramowym, a pięcio-sześciokilogramowym młotem. A nawet dziesięciokilogramowym, na krótkiej lince. Do tego siłownia. Treningi trwające po dwie-dwie i pół godziny, składające się na tysiące rzutów i tysiące przerzuconych ton na siłowni. W chwili obecnej treningi trwają maksymalnie godzinę piętnaście minut, są intensywne, dynamiczne. To jest ta różnica, że wtedy robiłam objętość, a teraz jest spokój. Mam nadzieję, że w końcu to odpali i da fajny wynik w sezonie.
Jak wygląda walka z monotonią w twoim treningu? Kiedy rozmawiam z wioślarzami, to chociażby Adam Korol opowiadał, że u nich fajne jest to, że zimą mogą trenować na biegówkach, mogą biegać, są ergowiosła. To nie jest tylko woda i wiosłowanie, ale trening można urozmaicić. U ciebie też występują takie elementy urozmaicenia?
My cały rok robimy to samo – rzuty i siłownię. Ale są elementy sprawnościowe, które możemy wprowadzać. Na przykład w grupie lubimy grać w koszykówkę. Zawsze gramy na rozluźnienie. Jeżeli chodzi o monotonię, to niestety – to jest taka, a nie inna robota. Czasami przychodzi moment, że się nie chce. Ale masz postawiony cel i wiesz do czego dążysz. Myślę, że u mnie to jest gwarancją sukcesu. Zawsze stawiam sobie za cel dobry wynik i to mnie napędza do pracy.
A co z treningiem mentalnym? Jesteś zwolenniczką tego typu dopieszczania siebie i nauki własnej głowy?
Na co dzień współpracuję z profesorem Janem Blecharzem. Muszę powiedzieć, że zrobiliśmy niezłą robotę. W chwili obecnej czekam na spotkanie w Spale, bo przyjeżdża do naszego ośrodka. Tak że czekają mnie dwa-trzy spotkania przedsezonowe. Jestem za tym, żeby współpracować z psychologiem. Jednak nie zawsze radzimy sobie sami z psychiką. Osoba, która potrafi cię naprowadzić na dobre tory, to bardzo ważny aspekt przygotowania do najważniejszych imprez.
Na czym polega fenomen profesora Blecharza? Wielu ludzi będzie pewnie na zawsze kojarzyć go z Adamem Małyszem i słynną zasadą dwóch dobrych skoków. To taki spokojny, starszy pan, a jednak potrafi dotrzeć do dużo młodszych od siebie sportowców.
Wie jak podejść do zawodnika. Rozmawia z nim i ustala pod niego plan działania. Nie ma powielanych schematów, że coś sprawdzało się u Adama, to zrobimy tak samo z Fiodorow czy innymi zawodnikami. Realizuje plan działania na dany moment, z danym sportowcem. Nie ma omyłek – profesor słucha, rozmawia z nami i jak coś zaczyna robić, to robi na sto procent. Dlatego każdy z zawodników angażuję się w tę pracę. Przede wszystkim naprowadza nas na dobre nawyki, które mają nam pomóc w osiąganiu wyników. To nie jest tak, że profesor mówi co mam robić w stu procentach, tylko w wielu przypadkach mam jego porady dostosować do siebie.
Czy wy macie wizualizację swoich rzutów lub startów? Zastanawiasz się na sesjach z profesorem Blecharzem, jak to będzie wyglądać w Tokio?
Nie. W chwili obecnej nie zastanawiam się nad Tokio. Jak powiedziałam wcześniej – na razie trening nie jest taki, jak bym chciała i nie uzyskuję satysfakcjonujących wyników. Skupiamy się na sytuacjach w chwili obecnej. Czyli co poprawić, żeby było lepiej podczas kolejnych konkursów. Natomiast Tokio jest gdzieś z tyłu głowy. Ale to jeszcze długa droga, bo do startu zostało ponad dwa miesiące.
Niedawno wypowiadał się u nas Paweł Fajdek, który opowiadał o czuciu młota. Że często trzeba tysięcy powtórzeń, żeby je złapać. Nie jest tak, że się wejdzie, porzuca godzinę czy dwie przez pięć razy w tygodniu i to przychodzi samo z siebie. Mogłabyś rozszerzyć ten temat ze swojej perspektywy?
Z mojej strony nie istnieje coś takiego, jak rzut idealny. Zawsze można coś poprawić, pomimo że często są to rzuty rekordowe, pozwalające na zdobywanie medali. Paweł dobrze powiedział – nie ma czegoś takiego, że wchodzisz i od razu czujesz co robisz dobrze, a co źle. Poprzez ciężką pracę, którą wykonujemy, wytwarzamy w swoim organizmie automatyzm ruchu – czegoś, co robimy na co dzień. To pozwala później wejść do koła i zrobić to, co robiło się przez większą część treningu, który wykonało się od listopada do imprezy docelowej.
Czucie sprzętu to też bardzo ważna rzecz. Jeżeli nie czujesz sprzętu, to tak naprawdę nie czujesz co robisz ze swoim ciałem. Dlatego cały czas nad tym pracujemy i staramy się żeby to było na wysokim poziomie. Ale czasami to czucie się traci i trzeba szukać bodźców które sprawiają, że wracamy do tego co robiliśmy najlepiej.
Wracając do koszykówki – na jakiej pozycji odnajdujesz się na parkiecie? Masz w sobie coś takiego, że jak wchodzisz to jest ostra rywalizacja i nie odpuszczasz? Czy jednak traktujesz to bardziej treningowo i spokojnie? Znam sportowców, którzy uprawiają dyscyplinę X, ale jak bawią się w sport Y to są tak przyzwyczajeni do wygrywania, że będą grać dopóki nie osiągną pewnego poziomu.
W moim przypadku to nie jest tak, że jak przegrywam, to nie mogę się z tym pogodzić. Kosz nie jest dyscypliną, którą trenuję na co dzień. Nie zawsze mamy też możliwości żeby grać w kosza. Nie w każdym ośrodku mamy dostęp do koszy, żeby można sobie było porzucać. Ale jak mamy taką możliwość, to zawsze sobie gramy, są oczywiście jakieś zakłady. Co do pozycji, jak gramy dwa na dwa, to nie ma żadnej. Dwa-trzy podania i rzut na kosz, bo jednak nie pobiegamy tyle co zawodowi koszykarze. Ale staramy się to wplatać żeby coś zmienić, trochę się pocieszyć. Jest jakaś rywalizacja, jednak to zupełnie inne ruchy. Nie myślimy o tym, że musimy iść rzucać, tylko cieszymy się chwilą.
Przedstawiciele sportów rzutowych mają dobrą sprawność ogólną. Pamiętam taką sytuację, że Michał Haratyk, który pcha kulą na bardzo wysokim poziomie i wiążemy z nim olimpijskie nadzieje, ścigał się z Michałem Chmielewskim, pracującym wówczas w Przeglądzie Sportowym. Pomimo że Haratyk jest od niego zdecydowanie mocniej zbudowany – waży ponad 130 kilogramów – to z tego co pamiętam wyprzedził go na sprinterskim dystansie. To jest też udowodnienie tego, że ludzie zbudowani w mocny sposób, mają sprawność ogólną wyższą niż może się wydawać.
Oczywiście. U nas to też jest jedna z podstaw treningowych. Nie wykonujemy tylko rzutów i siłowni. Mamy płotki, piłki lekarskie, robimy różnego rodzaju wygibasy na materacach. Tu nie chodzi o to, żeby robić stricte jeden trening – rzucać i podnosić ciężary. Musimy w jakimś stopniu utrzymać elastyczność mięśnia. Jak wiemy, im bardziej napięty mięsień, tym więcej kontuzji. Dlatego wprowadzamy do treningu tego typu elementy, żeby nie robić non-stop tego samego, ale też pozostać w pełni sprawnym.
To nie jest filozofia, żeby tylko chodzić na siłownię i rzucać. Może brzydko to powiem, ale nie jest tak, że paker z siłowni przyjdzie i daleko rzuci czy pchnie kulą. Ogólna sprawność jest bardzo ważna w każdej konkurencji. Nie tylko w lekkoatletyce, bo elementy z lekkiej atletyki są wprowadzane do treningu w wielu dyscyplinach sportowych. Królowa sportu jest głównym bodźcem do tego, żeby być sprawnym.
Z twojej perspektywy, jak ostatni, koronawirusowy rok wpłynął na światowy rzut młotem?
Nie wiem jak wpłynął. Na razie nie mogę nic na ten temat powiedzieć. Dziewczyny fajnie otworzyły sezon, rzucały niezłe wyniki. Faceci tak samo – Rudy Winkler, jak i całe Stany Zjednoczone okazały się naprawdę mocne podczas kwietniowego otwarcia sezonu. Ale wszystko się okaże, kiedy zaczniemy spotykać się na głównych imprezach międzynarodowych, które są przed nami. Zobaczymy co tam pokażą, czy przyjadą do Europy i będą chcieli z nami startować.
Poza tym, zawsze wychodzę z założenia, że impreza główna rządzi się swoimi prawami. Nie ma dwa razy takich samych zawodów i co rok jest tak, że czy to mistrzostwa Europy, świata, czy igrzyska – każda z tych imprez jest inna. Walczymy o inne laury i wartości. Dla mnie igrzyska są najważniejsze, bo w tym momencie to impreza pięciolecia, nie czterolecia – jak było do tej pory. Każdy się do niej szykował i myślę, że nikt nie odpuści.
Wy, jako młociarze, jesteście źli że niektórzy was traktują jak – brzydko mówiąc – lekkoatletów drugiej kategorii? W tym sensie, że na przykład brakuje was w Diamentowej Lidze i nie wszyscy chcą zapraszać przedstawicieli twojej dyscypliny? Czy przeszłaś nad tym do porządku dziennego i po prostu masz to gdzieś?
Powiedzmy sobie szczerze – ten temat przewija się od paru lat i nic się nie zmieniło. Jest tak, jak jest. Na pewne rzeczy nie mam wpływu. Uważają nas za niebezpieczną konkurencję, no trudno. Nie mogę pojechać na zebranie menadżerów, czy też spotkanie World Athletics i powiedzieć „słuchajcie, dlaczego traktujecie naszą konkurencję tak, a nie inaczej?”. Robimy, co możemy. Staramy się pokazywać z jak najlepszej strony. W Stanach Zjednoczonych powstała niezła szkoła rzutu młotem, bo tych dziewczyn jest coraz więcej, w Europie kobiety też się rozkręcają.
Jeżeli chodzi o damski rzut młotem, to jest dość młoda konkurencja. Coś zaczyna się dziać, ale niestety – jesteśmy traktowani tak, a nie inaczej. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Cieszę się z tego, że mamy cykle mityngów. Oraz że w Polsce – jako że reprezentujemy nasz kraj na arenach międzynarodowych – nas doceniają. Na większości zawodów rzut młotem jest obecny. Jest też kilka innych państw, w których młot jest jedną z kluczowych konkurencji. Tam zazwyczaj są organizowane mityngi. Dlatego z jednej strony ciężko mi jest powiedzieć, co będzie dalej. Ale mam nadzieję, że ta konkurencja nie umrze i będę miała okazję kiedyś pokazać swoim dzieciom, że kiedyś mama też tak rzucała.
Z czego wynika to, że ty swój największy sukces odniosłaś jako trzydziestolatka, czyli już dosyć dojrzała zawodniczka? Przypomnę, chodzi o srebrny medal mistrzostw świata w Dosze w 2019 roku. Poczyniłaś w tym czasie większy postęp, czy może czegoś ci wcześniej brakowało, żeby walczyć o laury? Były oczywiście medale mistrzostw Europy – brąz w Zurychu to 2014 rok. Ale mistrzostwa świata, poza igrzyskami, to najważniejsza impreza.
Przede wszystkim pomogło to, że zmieniłam trenera. Trening został stworzony pod mój profil rzutowy, a nie pod ogół. Zaczęło się to w miarę fajnie układać. Powoli zaczęłam też wierzyć w to, że jednak mogę w końcu walczyć z najlepszymi. Wcześniej non-stop słyszałam, że się nie nadaję, że mi się nie chce, nie wkładam w to serca i w ogóle, że jestem najgorsza. Z perspektywy poprzednich lat, nieciekawie to wyglądało, bo nikt mnie nie wspierał. Zawsze było „ty jesteś słaba, niedobra” i tak dalej. Psychika odegrała bardzo dużą rolę – w pewnym momencie uwierzyłam, że mogę.

Joanna Fiodorow podczas ceremonii medalowej na mistrzostwach świata w Dosze.
Ale fajnie, że nie dałaś się złamać. Jak ciągle ci powtarzają, że się nie nadajesz, to wyobrażam sobie, że ktoś ze słabszą psychiką mógłby tego nie odkręcić.
Myślę, że tak. Prawie dałam się złamać, w 2016 roku chciałam zakończyć karierę. Choć na tamten moment, nie wiem czy to była kariera, czy przygoda ze sportem. To ciągnęło się dłuższy czas i nie przynosiło żadnych pozytywnych korzyści. Ale spotkałam odpowiednich ludzi, na odpowiednim miejscu, którzy zaczęli mnie wspierać. Trzymali za mnie kciuki i byli ze mną zarówno w chwilach chwały jak i grozy, gdy było źle. Bo nie zawsze było kolorowo, że wszystko się super układało. Sport na tym nie polega, że jest zawsze dobrze. To są wzloty i upadki podczas całego cyklu przygotowań. Bywało różnie, ale na całe szczęście wszystko zaczęło się fajnie układać. Pomogła wiara w to, że może przyjść sukces i znów mogę wrócić na szczyty.
Jesteś zaprogramowana na olimpijski medal? Czytałem ostatnio duży tekst o Arkadiuszu Skrzypaszku – naszym pięcioboiście z Barcelony – który zdobył tam podwójne złoto, indywidualne oraz drużynowe. On parę lat przed startem mówił wszystkim wokół, że będzie mistrzem olimpijskim. Ludzie się z niego trochę śmiali, ale on chodził i ciągle to powtarzał. Powiedziałbym, że w jakiś sposób on to sobie przewidział, po prostu sobie to wmówił. Ty gdzieś, w tyle głowy podobnie funkcjonujesz?
Twierdzę, że do trzech razy sztuka. Byłam dwa razy na igrzyskach, to będą moje trzecie. Czas postawić kropkę nad „i”, spełnić swoje marzenie. Ale jak powiedziałam – jest wiele składowych, które na to mają wpływ. Oczywiście, że ja sobie cały czas po części wmawiam, że zdobędę ten medal i będzie super. Ale chętnych na medal będzie trzydzieści dwie zawodniczki, które pojadą na igrzyska. Każda z nich szykuje formę na imprezę. Zadecyduje też dyspozycja dnia, wiele rzeczy będzie miało wpływ na wynik. Ale oczywiście, że wmawiam sobie medal, bo jakby miało być inaczej!
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Newspix